30 stycznia 2018

*11. Syn Saiyanina

Rok 765


Minął kosmicznie długi czas od śmierci Freezera i mojego pobytu na Ziemi. Kto wie, może upłynął nawet rok? Nie znałam się na kalendarzu, nie miałam też gdzie sprawdzić jakieś ważne dane. Statek po Changelingach jak się później okazało, został rozkradziony i komputer pokładowy nie mógł mi zdradzić żadnych cennych informacji. Po kapsule zaś nie było w ogóle śladu. Byłam w mało przyjemnej sytuacji. Najważniejsze jednak było to, że było co jeść — zwierząt na tej planecie nie brakowało, choć nie wszystkie należały do smacznych.

Byłam przekonana, iż moje zdolności znacznie wzrosły. Mówiąc krótko, przerosłam swoje dotychczasowe oczekiwania. Od dnia, w którym spotkałam latającego chłopaka, starałam się dawać z siebie więcej poprzez podnoszenie kwalifikacji bojowych niźli podczas poszukiwań ostatniej żyjącej rodziny. Chociaż taki był mój główny cel przylotu na tę planetę, musiałam z czasem przyznać, iż priorytety się zmieniały. Bo czasami ktoś taki jak ja, niepoprawny marzyciel potrafił wątpić we własną misję.

Maszerowałam wzdłuż brzegu jeziora z wysoko podniesioną głową. Łapałam ciepłe promienie słońca, które sprawiały, że czułam się błogo i tak beztrosko. Każda smużka tego ciepłego światła napawała mnie takim spokojem i rozleniwieniem, że nie miałam ochoty przeczesywać globu. Tak wiele lat spędzałam w przestrzeni kosmicznej, że niejednokrotnie zapominałam, jakie może być to przyjemne.

Spostrzegłam lśniące światełko, tuż przy brzegu, które wesoło odbijało swój kształt, zupełnie jakby prosiło się o wyjęcie. Bardzo mnie zaintrygował ten złoty połysk, ewidentnie kusił mnie swoim blaskiem, niczym płomienna gwiazda na niebie zwana słońcem. Zdjęłam płaszcz i wskoczyłam bez zastanowienia do wody. Zbiornik nie był jakoś specjalnie głęboki, ale niezmącona woda dawała złudne uczucie, że świetlisty skarb był na wyciągnięcie ręki. Byłam zmuszona się zanurzyć, by dosięgnąć tajemniczy przedmiot. Chwyciłam to coś i wynurzyłam się czym prędzej z wody, zanim brakło mi powietrza. Wzniosłam się w górę, nad taflę wody, po czym wylądowałam na przyjaźnie zielonej i miękkiej trawie.

Tym czymś okazała się mała, a jednak ciężka pomarańczowa, aczkolwiek przeźroczysta kula o idealnym kształcie. W jej środku znajdowały się cztery czerwone gwiazdy. Bez względu, w którą stronę ją obracałam, jej wnętrze się nie poruszało choćby o milimetr. Magia czy jakaś sztuczka? Sprawiała wrażenie bardzo cennej. Była piękna.

Rozmyślając nad tym tajemniczym przedmiotem, spostrzegłam coś na niebie i o dziwo sunęło w moją stronę. W pierwszej chwili się wzdrygnęłam. Czyżby to był ten chłopak, co wtedy? Obiecywał, że mnie odwiedzi, choć od poprzedniego miejsca naszego spotkania dzieliło nas może pół globu. Schowałam za siebie piękne znalezisko, po czym je upuściłam z powrotem do wody. Cokolwiek to było, nie miałam zamiaru się tym dzielić. Chwilę po tym wylądował nieopodal mnie.

— Witaj, Saro. — Uśmiechnął się szczerze.

Nie byłam omylna! To był ten sam chłopiec, choć jego włosy zdawały się nieco dłuższe i zmienił ubranie. Nie wyglądało na takie, w którym się walczy. Wyglądał na bardzo rozpromienionego. Jak dla mnie nazbyt. Od razu spochmurniałam.

— Cześć — mruknęłam, udając, że mnie nie zaskoczył swoją obecnością. — Nie mogę uwierzyć, że jeszcze mnie pamiętasz.

— Oczywiście — odparł, nie tracąc entuzjazmu. — Często cię szukałem w tamtych okolicach i już myślałem, że...

Spojrzałam na niego przenikliwiej. Nie podobało mi się, że mnie poszukiwał. Ostatecznie udało mu się odnaleźć, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w tym, że bardzo dobrze było opuścić dotychczasowe lokum. Nigdzie w sumie nie zabawiałam długo. Wciąż nie ukończyłam misji i, prawdę mówiąc, coraz bardziej wątpiłam w jej powodzenie.

— To nie tak, żebym cię prześladował po prostu... — zaciął się na dłuższą chwilę. — Myślałem, że odeszłaś. Mówiłaś, że nie zabawisz tu długo.

Nie miał ani chytrego spojrzenia, ani też złowrogiego głosu. Czego chciał? Po co byłam mu potrzebna? Czy może jednak zdawało mu się, że jestem jego koleżanką, którą wcale nie zamierzałam być? Nie chciałam bratać się z Ziemianinem ani z nikim innym.

— Nie mam pojęcia czasu. Może ty mi powiesz, kiedy się ostatnio widzieliśmy? — zapytałam spontanicznie, maszerując wkoło chłopaka. — Statek, którym przybyłam, nie nadaje się do niczego i straciłam rachubę. Muszę wiedzieć, jak długo tu jestem, bo odnoszę wrażenie, że całą wieczność!

Tym razem to on mi się przyglądał uważniej, a nawet odniosłam wrażenie, że się przestraszył. Jego oczy zrobiły się duże, a ciało zesztywniało, zupełnie jakby spotkał złego ducha z przeszłości. Z ust zniknął beztroski uśmiech. Czy moja wylewność była straszna? Miałam świadomość, że nie byłam zbyt rozmowna, ale od tak dawna z nikim nie rozmawiałam, że język sam paplał, co ślina naniesie.

— Ziemia do Ziemianina! — pstryknęłam mu przed twarzą palcami.

Zawiał lekko wiatr i poczułam swój mało przyjemny zapach. Nie kąpałam się od paru dni, nie zmieniałam odzieży od przylotu na tę planetę. Nie byłam jednak skończonym brudasem! Raz na jakiś czas przepierałam kombinezon w potoku i suszyłam na gorącym słońcu.

— Wiem, że nie wyglądam zbyt... świeżo, ale uwierz mi, nie ma tragedii. — Machnęłam ręką, próbując rozdmuchać niezręczną atmosferę.

W sumie to sama nie wiedziałam, po co się tłumaczyłam. Czy było to spowodowane zbyt długą izolacją od jakiegokolwiek społeczeństwa? Całkiem możliwe. Poczęłam machać ogonem. Jego milczenie zaczynało być irytujące. Jeśli nie zamierzał ze mną rozmawiać, mógł wracać, skąd przybył. Wcale nie potrzebowałam jego towarzystwa.

— T-to... — zająknął się.

Jego głos był piskliwy, a oczy utkwiły w jednym punkcie. Powędrowałam za jego wzrokiem; Wlepiał ślepia w moją kosmatą kitę. Typowe ziemskie zachowanie. Jak zawsze ogon szokował tubylców, jakbym była jakiś zwierzęciem. To było bez sensu! Spotkałam wśród nich i zwierzęta, które były tak samo odziane, jak oni. Mówili, poruszali się tak samo. Dlaczego więc moja kończyna miałaby robić taką furorę?

— Ty... Ty masz ogon! — zabrał głos, który drżał wraz z łapczywym oddechem.

Spojrzałam raz jeszcze na ten nieszczęsny ogonek, który towarzyszył mi każdego dnia od chwili narodzin. Był nieodłączną częścią mnie. Znałam go dziewięć lat. To tu skupiała się cała moc Kosmicznego Wojownika i dzięki niemu mogliśmy stać się potężniejsi i to dziesięciokrotnie podczas pełni księżyca, którą kilkukrotnie miałam okazję przeżyć na tej planecie.

— No mam, a co w tym dziwnego? — mruknęłam, krzyżując ręce na piersi. — Wy, ziemianie nie macie, to jest dopiero dziwne. Na waszej planecie jest wiele gatunków zwierząt mówiących i poruszających się jak ty i jakoś nikt nie robi o to afery.

Chłopak się zmieszał, jakby zapadł w sobie. Mnie nie przeszkadzały różne byty na Ziemi. Pochodziłam z kosmosu! Spotkałam naprawdę wiele gatunków istot myślących. Byłam tolerancyjna.

— Ja... Ja przepraszam. Masz rację, na Ziemi są zwierzoludzie, to... to taka mutacja — wychrypiał. — Nie to jest jednak istotne. Bo widzisz... Masz ogon. Jesteś Saiyanka? Mam rację?

Zbladłam na te słowa. On znał moją rasę. Dostrzegłam, jak z ciężkością przełykał ślinę, musiało mu zaschnąć w gardle z wrażenia. Więc nie były mu obce inne gatunki, był dość oczytany. W przeciwieństwie do ludzi, jakich do tej pory napotkałam. Czy w takim razie znał imię tego, który obezwładnił jaszczura? Może i mojego brata znał? W głowie jak dzwon zaczęły kołatać pytania. Mleko się wylało, nie było co kłamać, znał prawdę. Musiałam wydobyć z niego informacje.

— Zgadza się — przytaknęłam — jestem Kosmiczną Wojowniczką.

Z dumą uniosłam podbródek, kładąc dłonie na biodrach. Teatralnie wywinęłam kilka kółek ogonem, by dodać sobie punktów. Jak się prezentować to z klasą. Zwłaszcza w obliczu tak dramatycznym, jak mój, byłam wymarłym gatunkiem.

— Co tu tak naprawdę robisz? — wydukał, zaciskając dłoń w pięść. — Chcesz zniszczyć nasz dom? Przyleciałaś tutaj z Freezerem, prawda?

— Może przestaniesz zadawać mi tyle pytań na raz? — warknęłam, czując osaczenie. — Co to przesłuchanie, czy jak?

Chłopak zamilkł, lekko chyląc głowę, chociaż dostrzegłam, że usiłował być gotowym do skoku. Czy miał zamiar mnie zaatakować, czy jednak się bronić? Dotąd nie byłam jego wrogiem, ale jeśli planował się bić, nie miałam zamiaru być miła. Zresztą ja nigdy nie byłam dla obcych sympatyczna.

— Słuchaj, no kolego! — fuknęłam, mrużąc oczy. — Niech Cię nie interesuje mój pobyt tutaj. To jest sprawa prywatna.

Zbliżyłam się niebezpiecznie blisko. Chciałam, by widział moją determinację. Nie zamierzałam być obojętna na tę atakującą postawę. Nie miałam zamiaru niszczyć mu domu, rodziny, planety i w ogóle nie chciałam mieć nic z nim wspólnego.

— Może i reputację mam z góry zszarganą, ale nie martw się, nie potrzebuje waszej głupiej planetki! — sapnęłam, opróżniając całkowicie płuca — Tak, przybyłam z tym przeklętym Frezerem na Ziemię, jednak wypraszam sobie, byś przyrównywał mnie do tego padalca! Nie jestem częścią organizacji! Nigdy więcej!

Odskoczył do tyłu, przywdziewając maskę pogardy i nienawiści. Jego ciało drżało, zupełnie jakby oczekiwał, że się za chwilę z nim zmierzę. Jego beztroski uśmiech gdzieś przepadł. I tyle było z tej ujmującej gościnności. Wiedziałam, że tak będzie.

— Jesteś z nimi?! Chłopak z przyszłości przeoczył Cię?! — Był wielce skołowany tą sytuacją.

Smród Changelingów ciągnął się za mną jak cień i chyba nic nie mogłam na to poradzić. Gardziłam Demonami Mrozu całą sobą. Czy miałam już zacząć sobie pluć w twarz, że nie dałam się zabić z jego ręki, gdy była ku temu okazja? I o jakim chłopaku z przyszłości do cholery on opowiadał? Czy miał na myśli tamtego śmiałka, co który odebrał życie jaszczurom?

— Nie-je-stem-czło-wie-kiem-Free-ze-ra! — wycedziłam złowrogo. — Nie wsadzaj mnie do jednego wora z tym mordercą!

Tupnęłam apokaliptycznie nogą, jednocześnie otaczając się aurą. Cała płonęłam. Ziemia pod naporem siły wgniotła się, tworząc pod butem wgłębienie okalane pęknięciami niczym pajęcza sieć. Chłopak zdębiał. Jakbym powiedziała coś niemożliwie nierealnego. Czyli musiał i on znać jaszczura, a może była to opowieść dla niegrzecznych Ziemian? Czarnooki w geście obronnym cofnął się ze dwa kroki, przesłaniając jednocześnie twarz otwartymi dłońmi w mym kierunku. Teraz nie wyglądał tak wojowniczo.

— Wiesz, znam innych Saiyan — rzucił nieco z desperacją. — Myślałem, że zostaliście... no wiesz...

— Oszukani? Wykorzystani? Upokorzeni? Zmasakrowani? — Niemal plułam mu wściekle w twarz.

— N-no... t-tak... — wyszeptał, spuszczając głowę. — Nie chciałem.

Ciężko westchnęłam, pokręciłam głową, a następnie podeszłam po swój prochowiec, by się nim owinąć. Chłopak miał jakieś informacje o mojej rasie. Czy była szansa, że znał mego brata? A może po prostu kiedyś spotkał się z żołnierzami organizacji? Musiałam wyciągnąć więcej informacji. Młodzieniec cały czas mnie obserwował, tyle że już nie tak zaciekle, jak przed chwilą. Nadal byłam na niego zła.

— Powiedziałeś, że znasz Saiyan. Skąd o nich wiesz?

Westchnął, pocierając dłonie. Denerwował się nie mniej niż ja. Nasza rozmowa polegała na wtykaniu morza niewypowiedzianych zarzutów. Ja sobie nie miałam nic do wytknięcia!

— Mój tato jest Saiyaninem — wyszeptał nieśmiało.

Nie dość, że mnie zaskoczył, to dodatkowo rozjuszył. Miał w rodzinie Saiyanina, a jednocześnie obwiniał mnie o bycie jedną z nich! Jak on w ogóle śmiał?! Miałam ochotę zdzielić go w twarz! Nic mu nie zrobiłam, nie byłam też w specjalnie wielu miejscach i nie stoczyłam za wiele bitew, by mógł wrzucać mnie do wora piratów międzygalaktycznych. Wystarczyło mieć ogon? Zacisnęłam szczękę, odwracając się od niego plecami.

Podeszłam do brzegu jeziora, przeglądając się w nim. Ta rozmowa nie należała do udanych. Targały mną różne emocje — od strachu po wściekłość. Nie chciałam tu być. Nie miałam pojęcia, jak to dalej się potoczy. Odniosłam wrażenie, że chłopak usiłował nastraszyć mnie swoim saiyańskim ojczulkiem.  Musiałam uciec od tego dzieciaka. Nie dawał spokoju mi ten cały mętlik w głowie. Ja chciałam przylecieć tylko po brata! W nosie miałam podboje planet, nie dążyłam do celów Imperatora! Stawianie mnie w jego szeregach było jawną obelgą.

Nie mogłam zostać dłużej w tym miejscu. Musiałam znaleźć sobie nowe lokum i to jak najszybciej i jak najdalej od tego czarnookiego. Nie czekając więc na dalszy rozwój wydarzeń, przeskoczyłam przez wodę, a następnie wzbiłam się w powietrze. Zmuszona byłam uciekać. Obawiałam się, że coś złego mi się przytrafi. Nie potrafiłam się dobrze bić, nie byłam też prawdziwą wojowniczką. Co ja mogłam? Tylko brać nogi za pas.

Niestety miałam za sobą ogon. Dzieciak nie zamierzał mi odpuścić. To było bardziej niż pewne. Żeby go zgubić, wleciałam najpierw w gęstwinę drzew, a następnie wygrzebałam artefakt z nazbyt rozchodzonego obuwia. Wypuszczając ciężko powietrze, przywdziałam kaptur, jednocześnie zaciskając mocno powieki. Jak za każdym razem przygniotła mnie magiczna siła. Sapnęłam, upadając na kolana. Kiedy opanowałam moc błyskotki, przywarłam do wysokiego pnia, obserwując okolicę.

Na niebie w końcu pojawił się mój oprawca. Nie miałam zamiaru z nim rozmawiać. Mogłabym się z nim bić, ale ostatecznie obawiałam się jego ojca. Był Saiyaninem. Mógł być właśnie tym, który pokonał Imperatora i jego świtę. Jeśli tak było, a na to wyglądało, byłam w niebezpieczeństwie. Zrozumiałam, że najprawdopodobniej nie było tutaj mego brata. Możliwe, że został też zabity z jego ręki. 

Gdy już wreszcie syn Saiyanina dał za wygraną, ostrożnie ruszyłam przez las. Obawiałam się, że gdzieś jeszcze dybie na mnie, więc dopóki miałam siły, podróżowałam z aktywnym kamieniem. Ostatecznie ukryłam się w jednej z pobliskich jaskiń. Gdyby nie ten cud kamyczek byłabym zmuszona do walki z tym niegdyś przyjaznym mi dzieciakiem. Byłam więcej niż pewna, że wspomni o mnie i będą mnie szukać. Byłam na straconej pozycji.

W jaskiniach mogłam schronić się przed mrozem nocy i deszczem. Wątpiłam, bym była w stanie stanąć do walki z ojcem chłopaka. Z kimś, kto rozgromił Armię Ginyū i doprowadził Freezera niemal do śmierci, nie można było ot, tak sobie zadzierać. Miałam tylko jedną maleńką nadzieję, by nie okazało się, że mój brat zginął z ręki wspomnianego wojownika. Nie bardzo byłam przygotowana na historię tego typu. Nie chciałam zostać sama, bo tylko wiara, że mój brat żył dodawała mi sił przez te wszystkie ciężkie lata.





Niniejszym tym akcentem zakończyłam pierwszą sagę o Freezerze.
Pozdrawiam gorąco.
Killall

26 stycznia 2018

*10. Tajemniczy chłopiec

Minęło sporo czasu od wylądowania na tej zielonej planecie Ziemia. Jednak nie wiedziałam ile. Jedyne co wiedziałam, to fakt przemijających nocy i dni. Przemierzyłam pieszo szmat drogi z obawy, że przeoczę ważny szczegół. Jednak Vegety nigdzie nie znalazłam. Dlaczego? Może wynikało to z faktu, że nie potrafiłam, a może dlatego, że go tutaj najzwyczajniej w świecie nie było? W tej chwili żałowałam, że zniszczyłam detektor, który byłby w stanie namierzyć jakąś większą energię i nie okazałby się on przypadkowym tubylcem. Ja nie potrafiłam go odnaleźć, od tego było to małe urządzenie. Chwila, w której go rozdeptałam była bardzo niebezpieczna, a ja za wszelką cenę chciałam przetrwać. Nie myślałam wtedy logicznie, nie wpadłam na pomysł, by go zwyczajnie wyłączyć.

Kiedy miałam już dość tułaczki, wzbijałam się w powietrze. Uwielbiałam czuć wiatr we włosach, łapać ciepłe promienie słońca. Było to... Smakowało wolnością. Któregoś razu lecąc przed siebie, dostrzegłam miasto. Wydawało się ogromne na tle ostatnio przemierzonych mieścin i wiosek. Wylądowałam gdzieś pośrodku, mając nadzieję, że stamtąd moje poszukiwania będą owocne. W chwili, gdy tylko postawiłam stopy na twardym i czarnym podłożu, prawdopodobnie ulicy Ziemianie z wielkim zaskoczeniem spoglądali na mnie. Co najmniej jakbym miała dodatkową parę oczu. Co ich tak osłupiało? Tamtego młodzieńca, który wtedy nas zaatakował, jakoś nie dziwił nawet wygląd Freezera. Tym ludziom wypadały szczęki z zawiasów, a przecież byliśmy podobni do siebie. Był małe wyjątki, ale przecież nie widzieli mojego ogona spod czarnego materiału.

Spacerowałam między budynkami z zapartym tchem. Prezentowało się ono niesamowicie! Wszelakiej maści pojazdy poruszały się nie tylko po ziemi, ale też nad nią. Wszędzie panowało poruszenie, hałas i nie było mowy o jakimś cichym miejscu. Z zatłoczonych ulic było słychać donośne dźwięki pojazdów oraz zdenerwowane krzyki ludzi. Na budynkach wisiały olbrzymie ekrany wyświetlające różne przedmioty i osoby, ale nikt nimi się nie przejmował. Jakby były mało ważne. Nie był to środek komunikacji władz planety? Mijałam przeróżne istoty, każda była praktycznie inna. Zupełnie jakby na Ziemi mieszkało mnóstwo ras. Nie byli jak Saiyanie, gdzie wszyscy cechowali się ogonami, czarnymi oczami i włosami. Bądź choćby tacy Kanksurianie. Chociaż Zarbon twierdził, iż został ostatnim przedstawicielem swojej rasy.

 Lepiej mi powiedz kolego, gdzie kupiłeś odrzutowe buty.  Znienacka zaczepił mnie wysoki mężczyzna z dziwnym nakryciem głowy posiadającym coś na kształt dachu.

Czyżby nie umieli latać? Wpatrując się w niego bez słowa, przekręciłam głowę w bok. Nie miałam zamiaru z nim dyskutować. Skoro nie wiedział nic na temat technice lotu, to nie mógł też mieć informacji o Vegecie. Ruszyłam przed siebie, ponownie rozglądając się na wszystkie strony. Zaczęłam zastanawiać się, co stało się z tyranem, skoro miasto nie ucierpiało, tubylcy żyli spokojnie. Czy tamten młody przybysz całkiem wybił najeźdźców? Gryzło mnie to trochę, choć czułam, że więcej go nie ujrzę, wszak tego pragnęłam najbardziej. Niestety byłam głupia i wyrzuciłam swój jedyny przedmiot, który mógłby sprawić, że sprawdzę jak się miewa łączność z tyranolandią. Jakże żałowałam swojej impulsywnej decyzji, ale jak to zwykle z dziećmi bywa, tak postąpiłam, nie inaczej.

Jakimś cudem wróciłam do miejsca, gdzie wylądowaliśmy. Statek stał nienaruszony niczym wystawa muzealna, zaś ciało króla Colda było w stanie znacznego rozkładu. Prawdopodobnie nawet nie smakował tutejszej faunie. Kilka kilometrów dalej znalazłam, a trudno bym go nie zauważyła – ogromny krater. Na dnie znajdowała się kapsuła, która jak się okazało, należała do Ginyū Force, a mówił o tym symbol umieszczony przy włazie. Była w opłakanym stanie. Widać dużo przeszła, choćby sam wybuch planety Namek.

Doszłam do wniosku, że to ten Saiyanin musiał nią przylecieć. Tak mocno nacisnął mu na odcisk Changeling, że był w stanie ścigać go tą rozklekotaną kapsułą? A może, za wszelką cenę chciał uratować mieszkańców tej planety? Przez chwilę me serce zakuło w nadziei, że tym Kosmicznym Wojownikiem był mój brat. Jednak czy mogłam mieć jakąkolwiek nadzieję? Jeśli miał zamiar bronić Ziemi, to raczej nie mógł nim być. Tyle lat żyłam złudnym przeświadczeniem, że nadejdzie dzień, w którym raz na zawsze pożegnam się z Changelingami i on nadszedł, a mimo to nie byłam tak szczęśliwa, jak sobie to wyobrażałam na początku. Czy wiązało się to z brakiem kogokolwiek u mego boku? Teraz dotkliwiej poczułam się samotna. Ciężko westchnęłam.

Rozejrzałam się raz jeszcze po okolicy. Kosmiczny wrak wręcz krzyczał, iż byłam wolna. Prawdziwie wolna. Nie było już nade mną żadnego pana, żadnego tyrana. Nie musiałam się nikomu spowiadać ze swych czynów. Nie miałam obowiązku nikomu służyć. Wzięłam głęboki wdech, zamykając oczy, przez chwilę stałam w ciszy. Łapałam ciepłe promienie słońca. Wypuściłam powoli powietrze, uśmiechając się do siebie, a następnie z pewnością wypowiedziałam:

— Niniejszym zwalniam cię Saro z przymusowej służby w formacji Kosmicznej Organizacji Handlu. Żyj i nie daj się zabić.

Postanowiłam więc, że każdego dnia będę nie tylko szukać tego osobnika i może własnego brata, ale i rozpocznę ciężki trening. Żadna oddychająca istota nie mogła decydować o tym, czym powinnam była się zająć. Ile czasu miałoby mi zająć poszukiwanie, zależało już nie tylko od szczęścia, ale i ode mnie. W końcu byłam panią swojego życia. To uczucie było jakby magiczne, zarazem tak lekkie, że chciało mi się tańczyć wśród chmur. Nidy wcześniej tego nie robiłam, ale marzyłam. Jeszcze na planecie Vegecie biegałam po wysokich wzgórzach, z rozpostartymi rękoma wyobrażając sobie, że latam. Tańczę z obłokami.

Za każdym razem, gdy zwiedziłam jakiś obszar, nie znajdując nikogo pasującego do moich oczekiwań, zabierałam się za ćwiczenie ciała i ducha, przy czym starałam się unikać odpoczynku. Traktowałam to, jak swego rodzaju porażkę. Byłam w stanie przetrwać tyle katuszy z rąk Dokuharianina, więc czy opieranie się sile magicznego kamienia było czymś gorszym? Nic nie mogło się równać z torturami, jakimi mnie uraczono. Wiedziałam, że muszę być silna, jeśli chcę coś osiągnąć, jeśli zamierzam mówić o sobie: elitarny wojownik, którego nie powstydziłby się sam Vegeta III. Wielokrotnie padałam ze zmęczenia i ostatkiem sił zdejmowałam artefakt. Za każdym razem przypominało mi to nasz pierwszy kontakt, gdy uciekałam przed strażnikiem zbrojowni. Również chciałam być godna poznania tego Saiyanina, który chronił tę planetę. Był w stanie pokonać Freezera. Jego towarzysz, który nas zaatakował także. Musieli być niewyobrażalnie silni. I pomyśleć, że większość swojego życia byłam pewna, że nie ma we wszechświecie nikogo silniejszego od Imperatora Galaktyk.

***

Któregoś słonecznego popołudnia, gdy pozwoliłam sobie na odpoczynek pod samotnie rosnącym drzewem w gąszczu traw przed wyruszeniem w drogę do następnego siedliska ludzi, ujrzałam coś poruszającego się po niebie. Nie była to żadna z hałaśliwych maszyn, którymi posługiwali się tubylcy. Im dłużej obserwowałam to zjawisko, tym bardziej dochodziłam do wniosku, iż jest to istota z krwi i kości. Potrafił ten ktoś latać! Zerwałam się na równe nogi, mając nadzieję, że to właśnie on. Ten, którego poszukuję.


Posłałam bez zastanowienia w tamtym kierunku kulę KI. Zaraz po tym przyodziałam płaszcz i pospiesznie wpięłam zielony kamień na swoje miejsce. Stałam się niewidoczna dla tego kogoś, ale wolałam mimo wszystko stanąć za drzewem. Nie wiedziałam, czy posiadał urządzenie naprowadzające. W ogóle nie miałam pojęcia, czy ten cudaczny kamyk potrafi ukryć mnie przed wszystkim. Wolałam być przezorna. Zresztą nigdy wcześniej nie korzystałam z tego wynalazku, mając publikę. Uciążliwa dotychczas grawitacja mandarkery nie powalała mnie już tak drastycznie do ziemi. Lata treningów, a przede wszystkim ostatnie miesiące bardzo się opłaciły. Choć trzeba było przyznać, że lekka grawitacja tej planety dawała również ten efekt. Byłam zdecydowanie dużo silniejsza niż w chwili otrzymania klejnotu, a przede wszystkim lepiej wyszkolona.

Zaatakowana przeze mnie postać nie tylko zgrabnie uniknęła pocisk, ale za chwilę wylądowała nieopodal, szukając właściciela energii. Co mnie zaskoczyło to, to, że był to nie wysoki chłopiec o bujnej, czarnej czuprynie i dziwacznym stroju w kolorze ciemnego nieba z białym kołnierzem wokół szyi. Z wyglądu typowy Ziemianin. Oni mieli takie różnorodne umaszczenie jak na żadnej innej planecie. Zupełnie jakby posiadali kilka, kilkanaście odmian siebie. Nie miał on ogona, na co od razu zwróciłam uwagę. Czy był on odpowiednią osobą, z której mogłabym wyciągnąć jakieś informacje? Chłopak ze zdziwioną miną rozejrzał się po okolicy, po czym podrapał się po głowie i poprawił jakąś szmacianą torbę przewieszoną przez ramię. Zdawało się, że była wypełniona po brzegi różnymi rzeczami o najrozmaitszych kształtach. Może mi się zdawało, ale nie mógł być dużo starszy ode mnie.

Jak widać, nie zamierzał przeszukiwać terenu. Jeszcze chwilę poobserwował okolicę, po czym delikatnie uniósł się w górę. Nie mogłam przecież teraz pozwolić mu tak odejść! Miałam mnóstwo pytań, na które powinien był mi odpowiedzieć, choćbym miała dopuścić się na nim przeróżnych tortur. Ktoś taki jak on chyba nie mógł wyrządzić mi krzywdy? Nie wyglądał ani groźnie, ani się tak nie zachowywał. Teraz albo nigdy, pomyślałam, wychodząc zza drzewa.

— Kim jesteś? — zawołałam do niego.

Kto to powiedział? — Chłopak zaczął się nerwowo rozglądać, wciąż wisiał w powietrzu.

Mandarkera działała. Nie widział mnie. Zdecydowałam się, na odważy krok i po chwili odpięłam magiczny kamień, ukazując swoją osobę. On w tej sekundzie spoglądał zupełnie w inną stronę. Wyszłam mu naprzeciw, ściągając usta w cienką kreskę. W pełnej gotowości ściskałam w dłoni artefakt, by w chwili zagrożenia ukryć się pod jego magicznymi właściwościami.

— Ja — rzekłam oschle.

Chłopiec niczym oparzony odwrócił się w kierunku głosu i chyba niemal stracił panowanie nad swoją KI. Myślałam, że z wrażenia nie utrzyma lotu i upadnie na suchą jak pieprz ziemię. Oto zaczepiła go niewysokich rozmiarów zakapturzona postać. Dobre pierwsze wrażenie miałam odhaczone.

 Kim jesteś? — zadałam drugi raz to samo pytanie. — Odpowiedz.

 Mam na imię Gohan. — Przedstawił się z nieśmiało. — Czy to ty do mnie strzelałeś? Kim jesteś ty?

Tak — rzuciłam krótko.

Przeszłam obok niego, bacznie się mu przyglądając. Choć nie było tego widać przez mój przydługi płaszcz, ciągnęłam ogonem po ziemi. Wciąż byłam obolała po ćwiczeniach z dnia poprzedniego. Zrobiłam kilka okrążeń wokół Gohana, a ten stojąc jak słup, usiłował nie stracić mnie z oczu. Miałam nadzieję, iż od niego wyciągnę jakieś informacje. Wystarczyło po prostu zapytać. Prawda? Wydawał się zwykłym dzieciakiem. Nikim groźnym. Był on niewiele wyższy ode mnie, toteż bez problemu mogłam spojrzeć w jego iście czarne oczy, które tak bardzo przypominały mi o tym, co wiele lat temu straciłam. Jego oczy jednak nie wyrażały chłodu.

 Co tu robisz, na tym pustkowiu?  dopytywał.  Dlaczego jesteś tutaj sam? Zgubiłeś się może? Chyba nie zamierzasz mnie atakować?

To było zdecydowanie za dużo pytań. Na większość nawet nie miałam zamiaru odpowiadać. W ogóle to ja miałam go inwigilować, nie on mnie! Napuszyłam się w gniewie.

— Ja tu zadaję pytania — burknęłam, mając nadzieję, że przystanie na moje warunki. 
 Co ty tu robisz?

Czy brzmiałam groźnie? Na pewno wyglądałam. A przynajmniej tak mi się zdawało. Chłopiec milczał, wciąż bacznie mnie obserwując. Możliwe, że nie zamierzał nic mówić, póki mu się nie okażę. Tak chyba było, bo czas upływał, a odpowiedzi nie dostałam. Zdjęłam ostrożnie kaptur, ukazując swoją poważną twarz. Miałam nadzieję, że chociaż to go przekona. Gdy tylko mnie ujrzał,  jakby kamień spadł mu z serca. No, jednak go nastraszyłam...

 Lecę do domu. 
 Wskazał na swoją torbę. 
 Robiłem zakupy w tutejszych miastach. To ty mnie atakujesz bez powodu. Dlaczego?

Spojrzałam po raz kolejny na wcześniej wskazany sakwojaż. Na jego uwagę prychnęłam. Ależ ja miałam powody! Masę powodów! Gdyby nie potrafił latać, nie zwróciłabym na niego uwagi. Nie interesowali mnie tutejsi mieszkańcy. Poszukiwałam Saiyanina zdolnego zabić Freezera. I jego ziomków.

Stało się coś? 
 zapytał cicho. — Czemu jesteś tu całkiem sam?

Czemu ty latasz, a ludzie w mieście nie latają? 
 Zadałam kolejne, aczkolwiek nurtujące mnie od jakiegoś czasu pytanie.

Na jego pytania nie zamierzałam odpowiadać. Nie mogłam się zdradzić.

— Tato mnie nauczył oraz jego przyjaciele — oznajmił pośpiesznie, uśmiechając się lekko. 
 Też potrafisz? Chyba potrafisz skoro, posługujesz się energią.

Tym razem to on zaczął się mi uważnie przyglądać. Czyżby szukał jakieś odpowiedzi? Tylko co ja mogłam mu wyjaśnić? Nie byłam stąd. Czy on w ogóle miał tego świadomość? Zdawał sobie z tego sprawę, czy jak każdy inny w jego mniemaniu pochodziłam z Ziemi?

— Dziwnie tu, ale ładnie — westchnęłam. 
 Oczywiście, że umiem. Większość populacji kosmosu to potrafi.

Na hasło o kosmosie najpierw się mocno zdziwił, a następnie zmarszczył brwi. Najprawdopodobniej nie podobało mu się, że nie pochodziłam stąd. Odeszłam kawałek od miejsca naszej rozmowy, próbując zgubić jego świdrujący wzrok. Poczułam się niekomfortowo, jakbym ponownie wpadła sidła niekończącej się niewoli. Nie mogłam sobie pozwolić na te uczucia. Rozdzierały mnie od środka, a nie po to zaczepiłam tego chłopaka, by przy nim wpaść w sidła przeszłości.

 A ty, w jaki sposób nauczyłeś się posługiwać energią?  zadał kolejne pytanie, podchodząc do mnie, tym razem spoglądając w tym samym kierunku co ja.  Skąd pochodzisz? Długo mieszkasz na Ziemi?

Spojrzałam Gohanowi prosto w oczy, przez chwilę w nich tonąc. Chociaż usiłował zachować dystans, to wciąż był nadwyraz uprzejmy. Bał się, że mnie wystraszy? Prędzej odwrotnie. Wyciągnęłam dłoń spod peleryny i wycelowałam prosto w chłopaka. Wyraz twarzy miałam poważny i nieprzenikniony. Od razu napiął wszystkie mięśnie, wyczekując jakiegokolwiek ruchu z mojej strony. Nie zamierzałam jego atakować. Przesunęłam rękę, tak by trafić w drzewo. Tak, to jedno, jedyne, jakie stało na tym pustkowiu. Wystrzeliłam słaby, bladożółty pocisk. Starodrzew się zapalił.

Chodzi ci o to? Każdy wojownik to potrafi. Kosmos jest pełen nieprzyjaznych stworów, a ktoś taki jak ja musi się bronić.

Zwłaszcza ktoś taki jak ja. Nawet jeśli on nie miał pojęcia, kim byłam.


— Powiedziałeś kosmiczny wojownik?  Zrobił nie tylko zaskoczoną minę, ale i przerażoną.

— Nie, nie POWIEDZIAŁAM — prychnęłam, akcentując ostatnie słowo.  Jestem dziewczyną.

Nie spodobała mi się jego reakcja, wszak byłam wspomnianym Kosmicznym łupieżcą, tylko daleko od domu. Nie należałam do elity. Prawdę mówiąc, nigdy nie wpisałam się w kanon Kosmicznych Wojowników. Nie miałam szansy nawet się wykazać! Kosmiczni wyginęli w bardzo szybkim czasie od niefortunnego spotkania się planety z masywnym asteroidem. Tak, znałam tę ohydną śpiewkę. Równie dobrze mogłam powiedzieć, że byłam nikim. Nic poza zszarganą dumą mi nie zostało. No i jak on mógł mnie pomylić z chłopakiem?!

  Ja... Przepraszam  zaczerwienił się.  Nie chciałem cię urazić.

  Tak, tak... Bo tylko chłopakom wolno być wojownikami, tak?  fuknęłam podpierając się pod boki

  To nie tak! Zmyliła mnie twoja odzież i... Prawdę mówiąc, jesteś pierwszą dziewczyną, którą spotkałem z takimi umiejętnościami.

Ciężko westchnęłam, przyjmując jego tłumaczenia za akceptowalne. Może w jego świecie kobiety nie walczyły? W wielu przypadkach tak było. Nawet w armiach Changelingów kobiety były czymś niespotykanym. Na kilka trafiam i źle to wspominałam. Były gorsze od jaszczurów. Na samą myśl przeszedł mnie dreszcz.

 Wiesz? Dobrze, że nie jesteś Kosmicznym Wojownikiem, bo oni to są okrutni i źli  rzekł z nieukrywanym niesmakiem, czym dorzucił do ognia.  Oni są żądni krwi i pełni nienawiści. Nikogo nie szanują, nawet swoich. A ty... ty na taką nie wyglądasz.

Cóż... Może nie wyglądałam, a może po prostu nie miałam okazji być taką? Szkoda, że nie umiał czytać w myślach, jak bardzo krwawe miałam w głowie scenariusze dotyczące Imperatora. Zdziwiłby się jaka żądna krwi mogłabym być, gdybym była silniejsza. Leżało mi to na żołądku jak niestrawna skórka jednej z jadalnych roślin. A teraz? Teraz jakiś nieznajomy wszystko pogrzebał. W tym prawie mnie. Gdybym nie otrzymała od Gartu artefaktu zginęłabym wśród najbardziej znienawidzonych istot w kosmosie.

Chociaż Gohan mówił prawdę o Saiyanach, to czułam się nimi dotknięta. Wiedziałam, że nie powinnam, gdyż reputacja mojego gatunku wyprzedzała lata świetlne, a ja nie byłam częścią tych historii. Na przekór okrutnego usposobienia Saiyan, nie byłam bezwzględną maszyną do zabijania. Nie byłam nawet elitarnym wojownikiem. W oczach własnego ojca – pomyłką. Nienawidziłam wracać wspomnieniami do nocy, w której się mnie wyrzekł. Do dziś nie wiedziałam, czy dlatego, że mnie nienawidził, czy dopiero w tamtej chwili zrozumiał, że byłam jego córką, a on pierwszy raz postanowił mnie obronić. Tego już nigdy nie miałam się dowiedzieć.

— Kiedyś, dawno temu mieszkałam w kosmosie, ale obecnie mieszkam tutaj — rzekłam, pomijając poniektóre fakty. — Nie jestem tu po to, by kogokolwiek krzywdzić, ale nic więcej nie mogę powiedzieć. Wkrótce planuję stąd odlecieć.

Spojrzenie tego chłopca wydawało mi się pełne zrozumienia. Chociaż zadawał niewygodne pytania, nie naciskał, gdy nie odpowiadałam na nie wprost. Czy to była wyrozumiałość? Może jedynie hamował swą ciekawość? Znaliśmy się zaledwie kilkanaście minut. Ja jedynie poznałam jego imię, wiedziałam, że umie posługiwać się KI, a także ma ojca. Nic więcej. A, jeszcze nie lubi Saiyanów. A ja właśnie kimś takim byłam.

Chłopak spojrzał w niebo i w momencie stanął jak wryty, jakby ktoś poraził go prądem. Pospiesznie przegrzebał torbę. Miałam wrażenie, że pobladł. Patrzyłam na to wszystko z nonszalancją. Co wywołało w nim taką nieoczekiwaną reakcję? Miałam nadzieję, że w tej torbie z materiału nie trzymał jakichś wybuchowych niespodzianek.

Słuchaj, muszę wracać do domu. Przepraszam cię, ale naprawdę muszę jak najszybciej ruszać w drogę. Mam jeszcze coś do zrobienia.  Zmienił temat niemal w popłochu.  Zobaczymy się jeszcze?

 Nie wiem. — Niedbale wzruszyłam ramionami. — Po co?

Nie wiedziałam, czy w ogóle chciałam go jeszcze kiedykolwiek spotkać. Może i pierwsze wrażenie wykonał na plus, jednak nie przybyłam tutaj zawierać znajomości. Szukałam brata. Musiałam odnaleźć tajemniczego pogromcę Freezera na Namek, a ten chłopak nie pałał sympatią do mych pobratymców. Może nawet byliśmy wrogami? Postanowiłam milczeć.

Obserwowałam, jak powoli unosił się ku górze. Nie wiedzieć czemu szeroko się do mnie uśmiechał. Moja twarz pozostawała bez emocji. Pierwszy raz ktoś zupełnie obcy w ten sposób się zachowywał w mojej obecności. Tak zupełnie naturalnie i swobodnie, bez wyższości. Był miły, a mimo to w jakimś stopniu uważał się za kogoś lepszego. Czy gdybym mu wyjawiła swoje pochodzenie, stałby się kimś zupełnie innym? Potraktował jak śmiecia? Wolałam, by żył w złudnym przeświadczeniu. Przecież więcej mieliśmy się nie spotkać. Tak było najlepiej. Ja miałam swoją misję, później chciałam stąd zniknąć i zacząć nowe życie. Z dala od całej przeszłości.

— Bym zapomniał o najważniejszym! — Nagle zatrzymał się w powietrzu. — Zdradzisz mi swoje imię?

Zupełnie mnie zaskoczył. Po co było mu do szczęścia moje imię? Czy naprawdę chciał mnie jeszcze kiedykolwiek zobaczyć? Przez jakiś czas trwałam w zawieszeniu, zastanawiając się, czy mogę wyjawić mu nadane mi imię. Te prawdziwe, nie jakąś Ragine.

 Sara — bąknęłam cicho.  Na imię mi Sara.

 W takim razie do zobaczenia, Saro!

Pomachał mi, po czym otoczył swoje ciało aurą KI, zwaną potocznie przyspieszeniem bądź wzmocnieniem i odleciał. Zostawił mnie samą na tym pustkowiu. Chciałam tego, a mimo to odczułam dziwną dziurę. Musiałam jak najszybciej odszukać Vegetę.

Chłopak zniknął, pozostawiając mnie z nowymi pytaniami. Kim właściwe był? Co wydarzyło się w jego życiu, że miał takie, a nie inne mniemanie o Saiyanach? Czy znał mego brata? Tyle pytań mnie nurtowało, a odpowiedzi nie nadchodziły. Dlaczego dawni bogowie mnie nie mogli wysłuchać? I co właściwie powstrzymało mnie od zadania tych wszystkich pytań temu tajemniczemu chłopcu? Tak bardzo bałam się, że znowu skończę w niewoli, że nie widziałam innego wytłumaczenia. A może to po prostu była kwestia zbyt ograniczonego czasu? Rozmawialiśmy raptem parę minut. Może warto było go ponownie przepytać? Kto wie, może będzie okazja? Tylko ja nie wierzę w takie rzeczy.

Jeszcze jakiś czas obserwowałam niebo. Było tak cicho i spokojnie. Trochę za ciepło. Czas było ruszać w dalszą drogę. Jeszcze tyle musiałam zobaczyć. Planeta była ogromna, a ja nie mogłam nieskończenie poszukiwać jedynej osoby, z którą coś mnie łączyło.



22 stycznia 2018

*9. W drodze ku wolności

Rok 764

— Wezwano nas do hangaru — sapnął, pospiesznie wkładając brakującego buta. — Zaraz ruszam na misję.

— Och, nie wiedziałam. Czy lecisz na ten Namek? — próbowałam się czegoś dowiedzieć.

Każda jego wyprawa była dla mnie stresująca. Nigdy nie miałam pewności czy wróci, czy mnie gdzieś w międzyczasie nie wyniosą. Tutaj, chociaż na chwilę miałam spokój od Dokuharianinskiego katowania. Chyba wszystko było lepsze od tego.

— No i tylko tyle wiem — odparł jednym tchem. — Podobno mamy przejąć jakieś kule.

— Kule? — zdziwiłam się. — Po co Changelingom jakiś kule?

— Ty się mnie pytasz, mała? Sam nie rozumiem powagi całej tej sytuacji.

A potem tylko rzucił szorstkie „odsuń się” i wybiegł z pomieszczenia, zostawiając mnie samą. Jak za każdym razem, gdy opuszczał frachtowiec, miałam obawy co do jego misji. Wiedziałam, iż był silny, ale myśl o tym, że zostałabym sama... Bez niego nie potrafiłam wierzyć w szczęście przy odnalezieniu brata. Pozostało mi czekać, aż wróci. Tak samo, jak wcześniej.

***

Nie wiedział, jak dotrzeć do mnie. Za każdym razem denerwowałam się, że jestem tylko dzieckiem i tak właśnie mnie wszyscy postrzegali. Nikomu niepotrzebny zasmarkaniec.

— Księżniczko, jeśli zginę, będziesz prawdopodobnie ostatnim żywym kosmicznym wojownikiem… — szepnął z przejęciem. — Nie możesz dać się zabić. Rozumiesz?

Coś mnie zakuło w piersi. Poczułam dziwną pustkę. Kosmiczny wojownik na wyginięciu… Po kilku latach wciąż tak ciężko mi było w to uwierzyć, a przecież wszystko widziałam; Roztrzaskany i płonący zamek, truchło matki skąpane w kałuży krwi, wyrzekającego się ojca i ostatecznie eksplozję planety, która była mym domem.

— Nie umrzesz Natto — wtrąciłam szybko. — Ani ja, ani Ty.


***

Jakże się myliłam… Ja przetrwałam, ale on już nigdy nie wrócił, więcej nie zadzwonił… Jednak nie byłam ostatnim kosmicznym wojownikiem we wszechświecie! Był ten z Ziemi! Pytanie polegało na tym, czy nie tylko był moim bratem, ale czy to był jeden z tych, o których kiedyś wspominał syn Nappy? Opowiadał o dwóch kapsułach kosmicznych, które lądowały na jednej ze stacji organizacji. Mężczyźni z daleka mu mignęli, ale nie był ostatecznie pewny, kogo w oddali zobaczył. Nie chciał też wzbudzać podejrzeń, a jego kapitan go pakował do odlotu. Czułam, że jeszcze nie wszystko było stracone, że jeszcze da się odwrócić to wszystko, co się wydarzyło w minionych latach. Saiyanie na nowo zasmakują życia, bez względu na przeszłość będą silniejsi i niezależni. Już nikt by naszą nacją by nie rządził, nie byłby ponad nami.

Gdy nadszedł ten czas i drzwi statku powoli zaczęły się otwierać. Przełknęłam ślinę, a pierwsi wybiegli żołnierze z blasterami. To co chwilę później się wydarzyło przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W kilka sekund po opuszczeniu statku zaczęli padać jak robaki, tworząc kreatywne dywan już u wrót. Wyczułam potężną falę energetyczną. Była tak miażdżąca, że mogłabym paść na kolana, czekając na rychły koniec, bo nigdy nie byłabym w stanie się jej oprzeć. Pocięte na kawałki ciała poddanych jaszczurzych króli wszechświata rozścieliły ziemiste podłoże, zmieniając jej barwę w szkarłat. Kim u diabła mógł być ten gość? Saiyanin miał jeszcze trzy godziny na dolecenie na ten glob. Tego byłam pewna. Freezer i król Cold wybiegli na zewnątrz by znaleźć winowajcę tych czynów. Nie mieli zamiaru tracić wojsk? Chcieli znać przyczynę tejże sytuacji? Ja wraz z nimi, ale w życiu bym się nie odważyła wychylić choćby palca. Zginęłabym w przeciągu ułamka sekundy.

— Kto to zrobił? — zawołał gniewnie Freezer. — Niebywałe!

— Ja — odpowiedział głos. Musiał należeć do młodego chłopaka.

Tam, gdzie stałam, nie miałam szansy dostrzec ów śmiałka, choć nie powiem, że i mnie zaintrygował. Nie powiem, bałam się tak samo, jak w noc najazdu. Jeżeli ten ktoś kładł pionki na matę jak warzywa... Ja nie miałam z nim żadnej szansy. Część  zebranych żołnierzy w środku poruszyła się niespokojnie, usiłując dopatrzyć się delikwenta. Ktoś mnie szturchnął, zachwiałam się i upadłam na metalowe podłoże. Zacisnęłam powieki zlękniona. Demony mrozu nie zareagowały. Mój detektor owszem; Zaczął pikać i analizować pobliskie dane i gdy ostatecznie wyliczyły siłę bojową odważnego zuchwalca, wytrzeszczyłam oczy. On wcale nie miał być silny.

Spod krótkich, trójpalczastych nóg mechanicznego jaszczura dostrzegłam zarys chłopaka. Ubrany był w dziwne ciuchy. Jego kolor włosów zdradzał mi, że nie był osobą poszukiwaną przeze mnie. Musiałam przyznać, że się zawiodłam, bo oczekiwałam swojego brata. On przecież był potężny, był księciem. Nadal nie wstając z podłoża, ostrożnie przesunęłam się, by mieć lepszy widok. Ten tam miał przywdziany miecz na plecach. Zapewne ta broń była miarą jego mocy. To miało jakiś sens. Szybkości w tej chwili zmierzyć nie mogłam, a ostrze było tylko ostrzem.

Im dłużej się mu przyglądałam, tym lepiej dostrzegałam podobieństwo. Był humanoidem zupełnie jak ja, z tym że kolor oczu zabarwiony miał na niebiesko, a włosy fioletowo-szare. Nigdzie nie dostrzegłam ogona. Więc tak wyglądali ci Ziemianie? Byli całkiem normalnie wyglądający, jak na rasę mieszkającą miliardy lat świetlnych od planety Vegeta, a tam, prawdę mówiąc, byliśmy jedyni, a dookoła oślizgłe stwory, lub potwory, na które spoglądało się z gęsią skórką.

— Kim jesteś zuchwalcze? — oburzył się ojciec Freezera, tym samym przerywając me zamyślenie. — Brać mi go!

To był właśnie ten moment, na który czekałam. Trzęsącymi się rękoma wyciągnęłam kamień z buta. Cieszyłam się, że w tej pozycji, przysłonięta prochowcem mogę dokonać czegoś niezauważona. Czując rosnącą gulę na gardle, pośpiesznie zaciągnęłam na głowę kaptur. Wstałam z podłoża, obserwując, jak kolejno żołnierze rzucają się na ostrze młodzieńca. To był odpowiedni moment na zniknięcie.


Uderzyła we mnie moc klejnotu; Upadłam na kolano, wspierając się ręką o drugie. Jak za każdym razem musiałam odbyć walkę z przytłaczającą mocą, powtarzając sobie w głowie: Nikt cię nie widzi! Nikt cię nie widzi! To było jak zaklęcie. Musiałam sobie powtarzać to za każdym razem, gdy stali obok ludzie inaczej bałam się, że to nie zadziała. Nie rozumiałam magii tego przedmiotu. Chciałam wierzyć, że to pomaga mi zniknąć. Zrobiło się niebezpiecznie zimno. Nie rozumiałam, dlaczego czasem było mi lodowato, a czasem dosłownie płonęłam pod naporem magii kamienia. Niestety nie było kogo zapytać i zmuszona byłam dostosować się do drastycznych okoliczności.

Miałam nadzieję, że napastnik nie mógł mnie już zobaczyć. Ani cała klika Freezera i jego ojca. To chyba przede wszystkim. Poczęłam powoli się przemieszczać ku wyjściu. Majaczące czarne smugi wirujące wokół mnie dodawały tej sytuacji jeszcze większej grozy. Panicznie bałam się, że ktoś mnie usłyszy bądź wyczuje. Na szczęście żaden z Changelingów nie nosił detektora mocy. Przysłoniłam usta ręką. Pomyślałam nawet, by wstrzymać oddech. Słyszałam przerażające dudnienie w klatce piersiowej. Serce zaraz miało wyskoczyć!

Udało mi się niepostrzeżenie opuścić statek. Parunastu żołnierzy stało murem za swoimi panami mierząc ręką bądź blasterem w swojego wroga. W głowie mi szumiało i się przelewało, zupełnie jakby te czarne, tańczące smugi były żywe. Nie słuchałam rozmowy zebranych zagłuszona Mandarkerą i rozpaczliwymi myślami o przetrwaniu. Nie mogłam przecież sobie pozwolić na to, by mnie zabito! Nie, teraz kiedy mam możliwość odnaleźć jedyną osobę z rodziny, jaka mi została, o ile w ogóle było to możliwe. Nie rozglądałam się siebie z obawy, że mój plan nie wypalił i jakimś cudem młody chłopak mnie dostrzeże.

Nastąpił wystrzał, a po nim kilka kolejnych. Detektor zaszalał, odczytując automatycznie wystrzelone promienie. Ze strachu upadłam na ziemiste podłoże. Serce załomotało jeszcze mocniej. Bałam się do tego stopnia, że gorąco, które mnie atakowało zewsząd, zaczęło jeszcze bardziej palić. Odniosłam wrażenie, że brakuje mi tchu. Z przestrachem odwróciłam głowę, by zobaczyć, co się wydarzyło. Jakiś zuchwalec ostrzelał ziemianina. Ten szybko się zreflektował wymierzając cios zielonoskóremu kosmicie. Był tak piekielnie szybki, że z ledwością dostrzegłam jego ruchy. Znokautowany upadł z łoskotem na ziemię. 

Automatycznie zacisnęłam powieki, a z nich wydostały się łzy. To nie tak, że żałowałam tego żołdaka. Byłam śmiertelnie przerażona. Nie chciałam umierać. Ne teraz i nie tutaj. Na samą myśl zamierałam, a przecież miałam uciekać!

Kilka sekund i ludzie organizacji padali jak kukły jeden po drugim, zupełnie jakby ich dotychczasowa moc nie istniała. Czy ten człowiek był jakimś bogiem zniszczenia? Był świetny w tym, co robił. Co do tego nie miałam wątpliwości, jednak na sobie nie chciałam się przekonywać.

Usłyszałam odosobniony jęk. Uniosłam wzrok ku całej sytuacji. Ostatni z podwładnych został przebity na wylot ręką mechanicznego jaszczura. Frezer nienawidził tchórzy i dezerterów. Jednym z nich byłam ja. Gdyby wiedział, że leżałam pod nogami jego olbrzymiego statku, przebiłby mi serce swoim śmiercionośnym laserem. Co do tego nie miałam wątpliwości. Widziałam to wiele razy. Znałam jego bezwzględność. Nawet, teraz gdy brakło mu ludzi, nie wahał się eksterminować uciekinierów.

Odruchowo zasłoniłam usta zakurzoną rękawicą, zaciskając boleśnie powieki. Niewielka odległość, jaka nas dzieliła była śmiertelnie niebezpieczna i z każdą chwilą stawała się jak najbardziej prawdopodobną opcją przegranej. Czułam, że za chwilę zemdleję. Artefakt niczego nie ułatwiał.

— Zabiłeś moich ludzi! — Zauważył jaszczur. — W tym moich trzech najlepszych żołnierzy. Kim jesteś młodzieńcze i skąd u ciebie taką siła?

O przepraszam, jaśnie panie, ale ja żyję. Pomyślałam w złości. A ostatniego żołnierza wybiłeś sam!

— Przybyłem tu by cię zabić — odpowiedział dumnie fioletowowłosy młodzieniec.

Zacisnęłam pięści, powtarzając jak mantrę, iż czas ruszać w drogę. Wojownicy Changelingów byli wybici i sami musieli zabawić tajemniczego gospodarza. Podniosłam się i ostrożnie stawiając każdy krok, zaczęłam się oddalać. Nie wsłuchiwałam się w rozmowę, nie reagowałam na szaleńczy śmiech Imperatora. Liczyła się tylko ucieczka.


Ziemia zaczęła się trząść, a nauszny komputer zaczął namierzać energię. Spanikowana chwyciłam za urządzenie, a następnie rzuciłam go na ziemię, pospiesznie przydeptując. Miałam nadzieję, że nie zostało to usłyszane. Nie w takich okolicznościach. Najważniejsze było, aby nikt nie usłyszał tego przeklętego aparatu. Stąpałam dalej przed siebie z nadzieją, że kiedyś znajdę się za statkiem, skąd będę mogła bezpiecznie się oddalić. Najważniejszym byłoby się nie rozpraszać, by nie oglądać się za siebie. Wreszcie trzęsienie ustało, ale gorąca aura mnie nie opuszczała. A może to tylko mandarkera? Nie, zdecydowanie odczuwałam więcej.

— Przepadnij! — Usłyszałam wrzask Changelinga. — Jego głosu z żadnym nie dało się pomylić.

Zaraz po tym nastąpiła eksplozja. Kolejny raz upadłam na ziemię. Siła przyciągania kamienia dołożyła swoje. Pocieszałam się faktem, że tu, na Ziemi grawitacja była mniejsza. Gdy otrząsnęłam się z nadmiaru paraliżującego przerażenia, poczęłam się czołgać. Nie mogłam się poddać. Miałam przed sobą może jakieś pół statku do pokonania. Niby tak niewiele, a jednak. Im byłam dalej, tym bardziej się bałam zdemaskowania albo przypadkowego trafienia w sam wir walki. Czy miałam w ogóle szansę na osiągnięcie celu?

Ze strachu wirowało mi w głowie, a może to te mroczki tańczące wokoło do tego doprowadzały? Bez względu na okoliczności czułam się coraz gorzej. Moja energia malała z każdą chwilą. Nie potrafiłam długo nosić kamienia, nigdy nie miałam możliwości ćwiczyć, tyle ile potrzebowałam. Wiedziałam, że jeśli w ciągu kilku minut nie odepnę szmaragdowego kamienia, padnę i najpewniej przegram.

Kolejna kikōha ruszyła do ataku. Wiedziałam o tym w chwili, gdy jej odłamki zaczęły rozpryskiwać się we wszystkie strony świata. Widziałam odległe drobne wybuchy, ale ten, którego się nie spodziewałam, był dla mnie najgorszym. Pocisk trafił jedną z nóg statku, pod którą się przeczołgiwałam. Dosłownie w ostatniej chwili udało mi się przeturlać na bok, by nie zostać przygniecioną przez osuwający się statek. Ze strachem głośno westchnęłam, a potem niekontrolowanie zalałam się łzami. Jeszcze chwila, a wszystko mogłoby się zakończyć. Miałam już dość, byłam na skraju załamania. Zaczynałam wątpić w szansę ucieczki. Nadal byłam w centrum wydarzeń.

Otworzyłam zapłakane oczy, z trudem łapiąc oddech. Jeśli zaraz nie pozbędę się kamienia, spłonę od środka — załkałam w myślach. Mój los z każdą chwilą stawał się przesądzony. W tym czasie nabuzowany Changeling wzbił się w powietrze, a następnie charakterystycznie uniósł palec ku niebu. Mimo że pociłam się jak szczur, pod płaszczem przeszył mnie lodowaty dreszcz. Wiedziałam, co zamierzał zrobić i utwierdziłam się w tym, w chwili, gdy nad kończyną zaczęła rosnąć ognista kula śmierci. W ten sposób jaszczur niszczył planety. Zasłoniłam dłońmi twarz, nie szczędząc łez. Teraz już nic nie miało znaczenia. Byliśmy zgubieni.

Nie chciałam tego oglądać. Nie mogłam. To było ponad moje siły. Widziałam koniec swojej rodzinnej planety, znałam zakończenie tej historii nazbyt dobrze. Wibracje stawały się coraz dotkliwsze. Starałam się myśleć pozytywnie. Próbowałam przywrócić w pamięci obraz szczęśliwszych dni — ostatni śmiech brata, czochranie Natto, cokolwiek. Nie chciałam umierać samotnie. Tylko wspomnienia mogły dać mi ukojenie. Skuliłam się w kłębek, rozpaczliwie łapiąc palący haust powietrza.

Eksplozja jednak nie nadchodziła. Ziemia przestała się trząść, a ja wciąż mogłam, chociaż z potwornym wysiłkiem wziąć wdech. Pospiesznie, trzęsącymi się rękoma odpięłam artefakt, krztusząc się kolejnymi, chłodniejszymi wciągnięciami tlenu. Aura na tę chwilę mi sprzyjała. Wibrujący dźwięk ognistej KI zagłuszało mnie. Nie miałam siły się ruszać, ale jednakowoż zdawałam sobie sprawę, że jeśli tutaj pozostanę, nie będzie kolejnej szansy na przetrwanie. Tylko cud sprawił, że jeszcze nie umarłam. Przetarłam brudną rękawicą twarz i kolejny raz podjęłam próbę ewakuacji w pozycji leżącej, uprzednio chowając kamyk w bucie.

Starałam się nie rozpraszać, ale niejednokrotnie było to silniejsze ode mnie. Changeling wrócił na ziemię, chłopak jak gdyby nigdy nic utrzymywał kolosalną tykającą bombę nad sobą. Cokolwiek miałoby się stać, aktualnie byłam na jego łasce. Okazywał się o wiele silniejszy od demona mrozu. Nie chciałam wpaść w jego ręce. Mógł mnie potraktować jak robaka. Byłam członkiem załogi, nawet jeśli nie z własnej woli, to co takiego gościa interesowało? Podniosłam się na kolana i w miarę rytmicznie się przesuwając do przodu, liczyłam w myślach. Musiałam się czymś zająć, nim zemdleje z wycieńczenia bądź strachu.

Rozpętał się porywisty wiatr. Nie mogąc z nim walczyć, upadłam. Potoczyłam się z jego prądem, ostatecznie dochodząc do wniosku, że to najlepsza rzecz, jaka mnie w danej chwili spotkała. Samodzielnie nie byłam w stanie oddalić się od miejsca starcia. Zamknęłam oczy i osłoniłam twarz, licząc na w miarę łaskawy los. Może to jednak był mój szczęśliwy dzień? Ostatecznie moja ewakuacja zakończyła się silnym uderzeniem plecami o skałę. Jak się później okazało potężną i wysoką pionową górę.

Potrzebowałam kilku minut, by dojść do siebie. Wszystko mnie bolało. Byłam wycieńczona przez magiczny kamień i oczywiście za słaba sama w sobie. Wygramoliłam się spod prochowca, przetarłam mokrą twarz, a następnie usiadłam. Wciągnęłam ciężki haust powietrza. W oddali majaczyły kształty mych oprawców, a w tle widniał gigantyczny krater. Czułam się nieco bezpieczniej, gdy dzieliła nas już spora odległość.

— Freezer! — wrzasnął młodzieńczy głos.

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że pochodził od dosłownie z nieba. Zamarłam. Ostatecznie spojrzałam ku górze, widząc, skąd leci pocisk. Tajemniczy złotowłosy chłopak nie dość, że ponownie zaatakował Imperatora, to jeszcze zmusił go do ucieczki. Teraz doskonale widziałam obu. Changeling najwidoczniej nie spodziewał się takiego obrotu spraw.

To była chwila, ułamek sekundy, mrugnięcie powieką. Wielki miecz, który do tej pory spoczywał w pochwie na plecach, przepołowił ciało najgroźniejszego potwora w kosmosie. Na własne oczy widziałam, jak tryska z niego krew, jak ciało rozpada się na dwie części, a potem zostaje pocięty na drobne cząstki i ostatecznie płonie w złocistej poświacie kikōhy. To był koniec. Widziałam śmierć Freezera. Nie było mi wcale do śmiechu. Byłam tak potwornie przerażona, że jeszcze chwila a narobiłabym w spodnie. Łzy kolejny raz wypełniły me oczy. W każdej chwili to mogło spotkać i mnie.

Wpadłam w hiperwentylację. Z duszą na ramieniu, z sercem pod gardłem zaczęłam w panice uciekać między kolejne skały. Musiałam znaleźć się jak najdalej stąd. Nie ważne gdzie, byle nie tu. Chciałam żyć! Chciałam być wolna. Moja ucieczka to była jakaś chora kpina. Z ledwością się poruszałam, potykałam się nie tylko o własne stopy, ale i o wiele za duży płaszcz. Najważniejsze było to, że jednak oddalałam się od tego przerażającego miejsca.

W pewnym momencie niebo przecięło kilka smug — ktoś leciał w stronę, z której rozpaczliwie usiłowałam uciec. Nie ważne było kto to i po co tam leciał, dla mnie liczyło się tylko to, że dostałam szansę. Szansę, której za nic nie mogłam zaprzepaścić. To mogli być ludzie Colda, to mogli być tubylcy, nieważne. Ja w popłochu opuszczałam to pustkowie.

Ostatecznie, padłam jak długa pod kamiennym stropem olbrzymich pionowych skał. Wycieńczenie dało się we znaki. Nie miałam siły nawet oddychać, o czym świadczyły krótkie i świszczące łyki powietrza. Czułam się, jakbym zaraz miała umrzeć, a wiedziałam, jak to jest. Dokuharianin już się o to postarał. Mrok przesłonił wszystko.

Ile czasu byłam nieprzytomna? Tego miałam się zapewne nigdy nie dowiedzieć. Fakt jednak był jeden — żyłam. Do tego czułam się o niebo lepiej niż w chwili utraty przytomności. Co prawda mięśnie mnie potwornie bolały, ale myśl, że przetrwałam to piekło, dodawała mi nie tylko otuchy, ale i siły.

Podróż w nieznane od razu rozpoczęłam mniej więcej w kierunku, w którym uciekałam. Nie chciałam za nic wracać w stronę statku. Nie miałam pewności, co stało się z chłopakiem ani Coldem, ale czy w tym wypadku było to ważne? Żaden z nich nie był moim bratem, którego poszukiwałam. Nie chciałam dłużej przejmować się tym, co było. Miałam swoją misję i teraz tylko to się musiało liczyć. Wzięłam głęboki oczyszczający wdech.


Powietrze na Ziemi było nieskazitelnie czyste. Otoczenie nadal przyprawiało mnie o ciarki. Koniecznie musiałam ruszyć w nieznane, by dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu. W momencie, gdy się podniosłam, zrozumiałam, że znajduje się na niebywale cudacznej planecie. Grawitacja tego miejsca niemal nie istniała. Jeżeli tak było, jakim cudem tamten tajemniczy chłopiec stał się tak potężnym, by móc pokonać Imperatora? Może wcale nie pochodził z Ziemi?

Czy gdzieś na tej planecie znajdowały się domostwa? Gdzie okiem nie sięgnąć były tylko brunatne skały i odrobiną  przyschniętej roślinności. Niby wiele nie różniła się od ścisłego centrum mojej rodzimej Vegety, ale zdecydowanie było tu mniej ponuro. Spojrzałam na błękitne niebo, po którym leniwie sunęły białe obłoki. To miejsce zdawało się jak słodki sen. Krwistoczerwone niebo Vegety odznaczało się przy nim szczególnie okrutne. Jak sama grawitacja.

Spostrzegłam przed w oddali jakiś ruch. Puściłam się pędem i dostrzegłam jakąś zwierzynę o wielkim porożu. Strzeliłam doń, wszak musiałam coś zjeść. Na samo wspomnienie pożywienia ze statku zrobiło mi się niedobrze. Ostatecznie powstrzymując mdłości, gołymi rękami oskórowałam zwierzę, a następnie podpaliłam energią pobliski uschnięty krzew. Korzystając z poroża, stworzyłam prowizoryczny ruszt, by upiec na nim mięsiwo. W brzuchu burczało mi potężnie. Zupełnie jakby przebiegło po nim stado parzystokopytnych stworzeń.

Po sytym posiłku ruszyłam w dalszą drogę. Nadal byłam zmęczona, więc podjęłam się pieszej wędrówki. Byłam spragniona. Niestety w najbliższej okolicy nie dostrzegałam żadnego akwenu. Po upływie bliżej nieokreślonego czasu wyjałowiony teren zaczął się zmieniać. Wreszcie usłyszałam szum przypominający dźwięk wartko płynącej rzeki bądź strumienia. Spacerowym krokiem podążyłam wzdłuż linii brzegu, napawając się tym dźwiękiem. Kucnęłam nad wodą, chwilę się jej przyglądając. Zdawało się, że  ma kolor niebieski, choć wiedziałam, że w rzeczywistości jest bezbarwna. Na mojej planecie była różowego koloru.

Spostrzegałam ogrom różnic. Nigdy czegoś podobnego nie widziałam w mieście centralnym. Może i miałam małą wiedzę o swoim domu, ale zdecydowanie wiedziałam, że na Vegecie nie było zielonej trawy. Biorąc pierwszy łyk, byłam bardziej niż pewna, że ten świat musiał być niesamowitym miejscem. Nigdy czegoś tak słodkiego nie piłam!

Wielce zafascynowana florą tej Błękitnej planety położyłam się na trawie i patrzyłam jak na lazurowym niebie, sunęły leniwie obłoki o pierzastym wyglądzie. Wszystko tu przypominało Eden. Cold nie na darmo chciał zdobyć tę planetę. Sprzedając ją za kolosalną sumkę, mógł na niej dorobić się kolejnego królestwa. To miał być ostatni dzień, w którym wspominałam KOH. Nigdy więcej nie zamierzałam wracać do tej przeszłości, niezależnie czy odnalazłbym tego księcia, czy też ostałabym się jako ostatni z gatunku. Ważne, że na wolności! Wykrzyczałam w eter, najgłośniej jak potrafiłam: Jestem wolna!

Czy oznaczało to nową przygodę? Czy miałam szansę odnaleźć brata? Tak naprawdę? Bez obawy, że ktoś mnie znajdzie, wyda i straci jak śmiecia? Z wrażenia brakowało mi tchu. To było niesamowite uczucie. Miałam wreszcie szansę! Nowe życie! Łzy same cisnęły się do oczu. Tym razem po raz pierwszy od lat były szczęśliwe. Miałam wreszcie czas na wszystko. Nikt nie wiedział, że tu byłam. I tak miało pozostać do chwili, w której uda mi się namierzyć księcia upadłych Saiyan.


17 stycznia 2018

*8. Kierunek: Ziemia


Minęło dość sporo czasu od odlotu Ginyū Force na Namek. Przez ten okres nudziłam się jak tak potwornie, że już nawet torturowanie własnego ciała było nużące. Najciekawszą informacją jednak było to, że załoga specjalna zostawiła po sobie niejasny komunikat, jakoby stracili żołnierzy. Musiało oznaczać to, że przeciwnik, na jakiego trafili, był silniejszy, niżby mogło się zdawać.

Mnie nie było szkoda tych istot. To były siły Changelinga, a ten trzymał nas jako mięso armatnie. Wszyscy byliśmy jego niewolnikami. W duszy prosiłam kapryśny los o wybicie każdego. Dlaczego Freezer wysługiwał się ludźmi, jeśli sam był tak niewiarygodnie silny? Skoro potrafił siać terror na prawo i lewo, czemu nie załatwiał swych problemów i zachcianek własnoręcznie? Ja z nim szans nie miałam. Wielokrotnie odnosiłam wrażenie, że nie był tak potężny i po to byli mu ci wszyscy żołnierze.

W końcu doszły do nas niewiarygodne wieści. Nikt nie potrafił w to uwierzyć. Uważano, że ktoś nas sprawdza i dopatruje się nieodpowiedniej postawy. Ktoś tak niewyobrażalnie potężny przecież nie mógł polec! Otóż informacja, która postawiła cały statek na nogi, oznaczała upadek na skalę imperialną; Freezer miał nikłe szanse na przeżycie. Szeptano, iż praktycznie nie żył, gdy został odnaleziony w przestrzeni kosmicznej. Fakt, że potrafił oddychać w próżni, ocaliła go przed rychłą śmiercią.

Załoga króla Colda odnalazła go w kosmicznym gruzowisku po tym, jak Namek eksplodowała. Jaszczur był wielokrotnie operowany, a istoty, które postawiły go na nogi, podobno były najwybitniejszymi chirurgami i automatykami. Między statkami krążyły plotki o niesamowicie silnej istocie, która położyła cały oddział Ginyū jak muchy, a także wyrolowała samego Imperatora. Kimkolwiek był ów wojak, musiał być naprawdę imponującą postacią. Po raz pierwszy usłyszałam historię, w której to nie Freezer był zwycięzcą. Wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że wraz z takim stanem rzeczy, musiałam się pogodzić z tym, iż zostałam zupełnie sama. Natto już nie było. Na samą myśl chciało mi się płakać. Nie mogłam jednak tego zrobić. Nie, kiedy wszyscy na wszystkich patrzyli.

Gdy ostatecznie Freezer miał stanąć na nogi, powołano specjalną komisję rekrutacyjną. Z początku wszystko było owiane wielką tajemnicą. Szeptano, że biorą tylko najlepszych. Później doszły głosy, że wezmą wszystko, jak leci, byleby liczba była spora, a żołnierze potrafili wykonywać swoje obowiązki, bez względu na sytuację. To brzmiało jak ponury czas dla Organizacji Handlu. Okazało się, że jednak cały statek ludzi walczących ma się przenieść na wahadłowiec króla, który zabiera nas z misją do bardzo odległej galaktyki, gdzie prawdopodobnie mógł ukryć się pogromca jaszczura.

Ten, który to zrobił, zasługiwał na miano wybawcy wszechświata. Szkoda tylko, że Changelinga udało się ocalić, a on rusza za nim w pościg. Marzyłam o jego śmierci każdej nocy, odkąd wylądowałam na jego statku po raz pierwszy. Skoro był w stanie tak pokiereszować najpotworniejszego kosmitę, jakiego było mi dane poznać, to musiał być niewyobrażalnie silny. Nie chciałam go spotkać, nie chciałam ginąć z jego ręki. W ogóle nie chciałam umierać! A już na pewno walczyć dla Demonów Mrozu. Liczyłam na to, że jednak nigdzie nie polecę i być może uda mi się uciec spod jarzma organizacji.

Ruszyłam na mostek króla galaktyk, by wziąć udział w rekrutacji. Choć byłam młoda i niedoświadczona to i tam byłam zmuszona się tam pojawić. Nie ja decydowałam o moim losie, po raz kolejny. Z nerwów potwornie skręcało mnie w jelitach, a widząc ogromnego demona z czarnymi rogami ostrymi jak pika, dostawałam napadów paniki. Zaciskałam szczękę, walcząc ze stresem i błagając los o jakieś szczęście.

— Troje z was zostanie głównodowodzącymi, a stu pierwszych poleci jako armia przyboczna — oznajmił król Cold. — Druga setka puszy na podbój planety, zrównamy ją z ziemią, a potem dobrze sprzedamy.

Staliśmy jak te kołki czekające na wypowiedziane imię, choć w duchu większość miała nadzieję, że nie zostanie wywołana i będzie spokojnie dryfować w kosmosie w oczekiwaniu na jakieś wieści. W głowie powtarzałam sobie tylko jedno zdanie: NIE CHCĘ BYĆ WYBRANĄ. Byłam do tego stopnia zdesperowana, że oddałabym własny ogon, by ominąć spotkanie z tajemniczym wojownikiem. Byłam wielce zdumiona, gdy zostałam wymieniona! Należałam do najgorszych wojowników Freezera, dlatego nie zdziwiło mnie to, iż trafiłam do tej drugiej bandy, która miała zneutralizować mieszkańców nadal tajemniczej planety.

Trzęsłam się jak osika, zastanawiając się przy tym, dokąd tak naprawdę się wybieraliśmy i czy ten, którego tak się obawiali, był taki, jakim go malowano. Wiedząc, że nie istniał nawet cień szansy na wymiganie się od lotu, postanowiłam, że ucieknę, dopiero gdy wylądujemy. Liczyłam na wielkie zamieszanie. Nie zamierzałam zabijać dla potwora. Nie mogłam zginąć. Miałam swoją własną misję. Musiałam odnaleźć Vegetę. Wiedziałam, że nie umarł. Podsłyszałam kilka razy, że został poważnie ranny na jednej z samozwańczych misji, a także stracił swoich kompanów. Dla mnie liczyło się tylko to, że miałam szansę go odnaleźć. Kiedyś.

— Lecimy do odległej galaktyki. Nie byłem w tych rejonach od wieków — Changeling przeszedł przez mostek ciężkim krokiem, spoglądając na gorszą część załogi. — Tubylcy są od was słabsi, więc nie ma mowy o spartoleniu roboty. 

Wszyscy się uśmiechnęli. Nie było więc potrzeby się wysilać w tej misji. Nie musiałam obawiać się tubylców. Potrzebowałam tylko jakimś sposobem zdobyć statek kosmiczny i ruszyć na poszukiwania brata.

— Poza jednym Saiyanem, który niemal zabił czcigodnego Freezera — wtrącił Avo, jeden z ostatnich ludzi sił specjalnych imperatora, dłubiąc palcem w uchu.

Stanęłam jak wryta. Przełknęłam ślinę; Odniosłam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą, choć wcale tego nie robili. Powoli okręciłam charakterystyczny ogon wokół talii, licząc na to, że cały świat zapomniał o moim pochodzeniu. Jakiś rodak o potężnej sile praktycznie zabił tego potwora, mieszkał sobie na innej planecie. Teraz wszystko nabrało większego sensu. Czy to on był powodem, dla którego zostaliśmy zdziesiątkowani? Changeling zagonił z krańców kosmosu Saiyan, a potem... Wszystko się skończyło.

Zapragnęłam poznać tego Saiyanina. Czy był jakiś cień szansy...? Czy mógł być to Vegeta? Czy powinnam była w tej chwili udać się w mroczne czeluści statku, by król galaktyk nie zaczął mnie przepytywać odnośnie do mojej rasy? Nie chciałam być ani zauważona, ani torturowana. Miałam ochotę rozpłynąć się w powietrzu.

— Panie, jak nazywa się ta planeta? — zapytał jakiś fioletowoskóry jaszczur o żółtych gałkach ocznych.

— Ziemia — rzucił szybko Avo zerkając na komputer pokładowy.

Ziemia. Coś mi ta nazwa mówiła, tylko nie mogłam sobie przypomnieć co i dlaczego jednak powinna. Odnosiłam wrażenie, że już kiedyś ta nazwa obiła mi się o uszy, jednak nie byłam pewna czy aby na pewno ta. Było przecież tyle planet, że i nazwami mogłyby się upodabniać do siebie. Mimo to, ucisk w żołądku nie dawał mi spokoju. Zdecydowanie była to wina tajemniczego pobratymca.

— Za niecały rok będziemy na miejscu, a wtedy rozprawicie się ze wszystkimi żyjącymi istotami, jakie napotkacie — oświadczył król Cold siadając wygodnie w swoim fotelu — Żadnych pytań, całkowita eksterminacja. Mam już kupca.

Po otrzymaniu ścisłych wytycznych wróciliśmy do swoich kajut. Usiadłam na swojej pryczy, wpatrując się w czarną otchłań za oknem. Wyjęłam mandarkerę i zaczęłam ją polerować okolicą nadgarstka. Zastanawiałam się nad tajemniczym Saiyanem i planetą Ziemią, którą zamieszkiwał. Bardzo chciałam, by okazał się moim starszym bratem.

***

— Ojcze, kcę być jak Vegeta — rzuciłam z dozą pewności siebie. — Silna, odwaszna!

Król spojrzał na mnie spode łba, nie kryjąc wątpliwości w me zdolności. Nigdy nie wierzył we mnie. Dla niego byłam knypkiem niezasługującym na miejsce wśród elity. Wypłosz przebywający dłużej w inkubatorium niż inne dzieciaki. Dla niego liczyły się liczby. Za każdym razem studził moje gorące emocje i sprowadzał na ziemię.

***

— Kiedy dorosne bendem taka jak ty! — krzyczałam entuzjastycznie do brata.

— Tego nie wiesz, mała — mruknął. — Jednak masz szansę. Trenuj dużo, a coś w życiu osiągniesz. Nie bez powodu wygrałaś tę pierwszą walkę w inkubatorium.

Chwilę po tym spojrzał na mnie smutnymi oczyma, jakby wiedział, co nadejdzie w przyszłości. Nie zawsze wyglądał na pewnego swych słów, ale zawsze mówił to, co chciałam usłyszeć. On jeden nie traktował mnie, jak kompletnego przegrywa. Zawsze powtarzał, że trzeba walczyć.

***

Obudziłam się zroszona potem. Mieć znów te cztery lata i widzieć ich twarze nie były miłymi wspomnieniami. Mimo wszystko wolałam te wizje niż od nowa oglądać śmierć ojca czy puste oczy matki skąpanej we własnej krwi. Usiadłam i skierowałam wzrok ku czarnej otchłani za maleńkim żółtym okienkiem. Ta planeta... Nie dawała mi wciąż spokoju.

— Oczywiście! — Klasnęłam uradowana w dłonie, doznając olśnienia. — Vegeta leciał z kompanami na Ziemię!

To musiała być ta Ziemia! Nie mogło być inaczej. Taka szczęśliwa swoim odkryciem biegałam po kajucie, że łzy szczęścia płynęły po twarzy. Nie mogłam uwierzyć w to, co się działo! Byłam pewna, że już prawie odnalazłam swojego brata, że to on był tym wszechmocnym wojakiem, którego tak obawiały się demony mrozu. Musiałam w to wierzyć! Nie mogło być inaczej. 

Zaczęłam sobie tworzyć w głowie historyjki, w których odnajduję brata i razem ruszamy przed siebie, by zacząć życie od nowa — z dala od Demonów Mrozu. W pewnym momencie stanęłam niczym posąg, zastanawiając się jak to właściwie rozegrać? Jak odszukać brata i oczywiście nie dać się przy tym złapać tym przebrzydłym potworom, którzy więzili mnie przez te wszystkie lata? Czy w ogóle było to możliwe? Czy nie byłam skazana na wieczną niewolę? Miałam nadzieję, że nie. I któregoś dnia odpłacę się za wszystko, co mnie przez nich spotkało. Potrzebowałam obmyślić jakiś iście szatański plan. Rok musiał w zupełności wystarczyć.

Korzystając z czasu, jaki pozostał do lądowania, wzięłam się nie tylko za intensywne knucie ucieczki idealnej, ale i treningu z różnymi kosmitami. Oczywiście oficjalnie nie było żadnych treningów. Musiałam sobie radzić inaczej i wszczynać marginalnie idiotyczne burdy. Podjudzanie części wojowników nie było trudnym zadaniem. Gorzej było, gdy to silniejsi i bardziej zaprawieni chcieli dać mi wycisk, przypominając gdzie moje miejsce. Byłam Saiyanką i każdy to wiedział; Dla zasady należały mi się wciry. Każdy cios musiałam traktować jako naukę. Nie mogłam spotkać się z potężnym pobratymcem, mając tak mierną siłę ciosu.

Zaczęły po nocach nawiedzać mnie sny o bracie. Jedne były takie, jak sobie wymarzyłam, inne zaś zupełnie odwrotnie — przerażały mnie; Bywało, że książę nie żył, umierał w mych ramionach, albo zwyczajnie odrzucał mnie bądź moje istnienie. Te chyba były najgorszymi z możliwych. Fakt, iż Vegeta mnie odtrąca, nazywając nic niewartym śmieciem, napawała mnie takim strachem, że zapominałam oddychać, albo wpadałam w hiperwentylację. To było gorsze niż świadomość śmierci. Ja już zdążyłam wielu pochować.

***

Rok ciągnął się niesamowicie długo. Wielokrotnie stanęłam przed obliczem Changelingów, którzy bardzo srogo podchodzili do buntów na pokładzie. Mój był jednoosobowy i niemy; Nikomu nie rozpowszechniałam swoich myśli i zamiarów. Pretekst zawsze był ten sam — chcę być silniejsza. I odważniejsza, ale to drugie wolałam zachować w tajemnicy.

Jeden z imperatorskich zakapiorów uważał, że podjudzam ludzi przeciw władcom. Ze łzami w oczach, pobita i zastraszona musiałam się tłumaczyć, że tak nie jest i nie zamierzam dołączać do Saiyanina, który sponiewierał naszego lorda kosmosu. Nie było to łatwe zadanie. Bywało, że miałam zaraz  wyznać prawdę. To jednak oznaczało, że mego brata czekała mordercza konfrontacja. Jedyne co zapewne mnie ratowało, to fakt, iż byłam tylko pachołkiem o miernych wynikach w boju. Idealnie nadawałam się na pierwszy ogień. Tak też moja szansa na przetrwanie zmalała. I to, że Cold nie miał na mój temat pikantnych raportów; Freezer wciąż dochodził do siebie.

Nadszedł dzień, w którym rozległ się alarm. Na statku powstał chaos. Oznaczało to tylko jedno — czas było szykować się do inwazji. Byłam jednocześnie przerażona i podekscytowana. Wszyscy jak na komendę pod karą śmierci ruszyli do szafek przygotować się do nalotu. Z nieoficjalnych przecieków dowiedziałam się, iż na radarze widniała kapsuła z prawdopodobnie tym samym wojownikiem, który zniszczył mojego pana. Dzieliła nas odległość około trzech godzin lotu. Prawdopodobnie była to kapsuła należąca do załogi Ginyū Force, a one nigdy nie były zbyt szybkie. No cóż… Kapitan niejednokrotnie oszczędzał pieniądze na elektronice, by móc dobrze je wydać na międzygalaktycznych wczasach, na które mógł sobie pozwolić raz na dwa lata.

— Ruszać się gamonie! — wydarł się jeden z kapitanów.

Niżsi rangą, w tym ja uformowali szyk do wyjścia na zdobywaną planetę Ziemię. Widać było, że nie mogą się doczekać jatki, jaka na nich czekała. To miała być rzeź. Najprawdopodobniej tylko ja nie pałałam entuzjazmem. Odziana byłam w uniform organizacji i w swój nadal za duży płaszcz, którego nazywałam szczęśliwym. Wmawiałam wszystkim, że dodaje mi wrogości przy tak niskim wzroście. To była oczywiście bujda. Śmiano się ze mnie, ale przynajmniej nikt nie planował pozbawić mnie tej jakże cennej rzeczy. Kamień zaś bezpiecznie gniótł mnie w bucie.

— Kiedy już uporamy się z tym syfem, będziemy mieli spokój — szepnął jeden z pachołków. — Teraz miałem być na urlopie!

— No nie fajnie stary, nie fajnie. Tylko szkoda, że ominie nas walka tego gościa z Freezerem.

— No racja… To będzie coś widowiskowego.

— Mam nadzieję, że ktoś to dopatrzy i opowie, jak to wyglądało — westchnął ten drugi.

— No, stary przydałoby się — rzekł pierwszy, czyniąc minę nad wyraz śmieszną. — Coś od życia się należy!

Ich fascynacja podbojem planety wykraczała poza skalę. Nie rozumiałam, jak można cieszyć się z czyjegoś nieszczęścia. Napadano niewinnych i słabych. Widać nikt im nie wybił rodziny ani rasy, by mieć choć trochę zbliżone myślenie do mojego. Zapragnęłam po raz pierwszy, by ten tajemniczy pogromca nie okazał się mym bratem. Bałam się, że to będzie jego koniec, a ja ostatecznie naprawdę zostanę sama. Uciec jednak musiałam bez względu na wszystko. To właśnie była moja misja. Musiałam uwolnić się z przeklętej niewoli i chorych kłamstw.

Tego dnia najbardziej brakowało mi obecności Natto. Jego odejście ugodziło mnie najbardziej. To miała być zwykła, rutynowa misja; Tak mi mówił. Okazało się jednak, że pogoń za tajemniczymi i magicznymi artefaktami zakończyła się wielką rzeźnią. Nie tylko dla Namekan, ale również całej organizacji, której przewodził w tym wypadku Changeling imieniem Freezer. Obawiałam się, że dokładnie to samo czeka na nas na tej całej planecie Ziemia.