Rok 765
Minął kosmicznie długi czas od śmierci Freezera i mojego pobytu na Ziemi. Kto wie, może upłynął nawet rok? Nie znałam się na kalendarzu, nie miałam też gdzie sprawdzić jakieś ważne dane. Statek po Changelingach jak się później okazało, został rozkradziony i komputer pokładowy nie mógł mi zdradzić żadnych cennych informacji. Po kapsule zaś nie było w ogóle śladu. Byłam w mało przyjemnej sytuacji. Najważniejsze jednak było to, że było co jeść — zwierząt na tej planecie nie brakowało, choć nie wszystkie należały do smacznych.
Byłam przekonana, iż moje zdolności znacznie wzrosły. Mówiąc krótko, przerosłam swoje dotychczasowe oczekiwania. Od dnia, w którym spotkałam latającego chłopaka, starałam się dawać z siebie więcej poprzez podnoszenie kwalifikacji bojowych niźli podczas poszukiwań ostatniej żyjącej rodziny. Chociaż taki był mój główny cel przylotu na tę planetę, musiałam z czasem przyznać, iż priorytety się zmieniały. Bo czasami ktoś taki jak ja, niepoprawny marzyciel potrafił wątpić we własną misję.
Maszerowałam wzdłuż brzegu jeziora z wysoko podniesioną głową. Łapałam ciepłe promienie słońca, które sprawiały, że czułam się błogo i tak beztrosko. Każda smużka tego ciepłego światła napawała mnie takim spokojem i rozleniwieniem, że nie miałam ochoty przeczesywać globu. Tak wiele lat spędzałam w przestrzeni kosmicznej, że niejednokrotnie zapominałam, jakie może być to przyjemne.
Spostrzegłam lśniące światełko, tuż przy brzegu, które wesoło odbijało swój kształt, zupełnie jakby prosiło się o wyjęcie. Bardzo mnie zaintrygował ten złoty połysk, ewidentnie kusił mnie swoim blaskiem, niczym płomienna gwiazda na niebie zwana słońcem. Zdjęłam płaszcz i wskoczyłam bez zastanowienia do wody. Zbiornik nie był jakoś specjalnie głęboki, ale niezmącona woda dawała złudne uczucie, że świetlisty skarb był na wyciągnięcie ręki. Byłam zmuszona się zanurzyć, by dosięgnąć tajemniczy przedmiot. Chwyciłam to coś i wynurzyłam się czym prędzej z wody, zanim brakło mi powietrza. Wzniosłam się w górę, nad taflę wody, po czym wylądowałam na przyjaźnie zielonej i miękkiej trawie.
Tym czymś okazała się mała, a jednak ciężka pomarańczowa, aczkolwiek przeźroczysta kula o idealnym kształcie. W jej środku znajdowały się cztery czerwone gwiazdy. Bez względu, w którą stronę ją obracałam, jej wnętrze się nie poruszało choćby o milimetr. Magia czy jakaś sztuczka? Sprawiała wrażenie bardzo cennej. Była piękna.
Rozmyślając nad tym tajemniczym przedmiotem, spostrzegłam coś na niebie i o dziwo sunęło w moją stronę. W pierwszej chwili się wzdrygnęłam. Czyżby to był ten chłopak, co wtedy? Obiecywał, że mnie odwiedzi, choć od poprzedniego miejsca naszego spotkania dzieliło nas może pół globu. Schowałam za siebie piękne znalezisko, po czym je upuściłam z powrotem do wody. Cokolwiek to było, nie miałam zamiaru się tym dzielić. Chwilę po tym wylądował nieopodal mnie.
— Witaj, Saro. — Uśmiechnął się szczerze.
Nie byłam omylna! To był ten sam chłopiec, choć jego włosy zdawały się nieco dłuższe i zmienił ubranie. Nie wyglądało na takie, w którym się walczy. Wyglądał na bardzo rozpromienionego. Jak dla mnie nazbyt. Od razu spochmurniałam.
— Cześć — mruknęłam, udając, że mnie nie zaskoczył swoją obecnością. — Nie mogę uwierzyć, że jeszcze mnie pamiętasz.
— Oczywiście — odparł, nie tracąc entuzjazmu. — Często cię szukałem w tamtych okolicach i już myślałem, że...
Spojrzałam na niego przenikliwiej. Nie podobało mi się, że mnie poszukiwał. Ostatecznie udało mu się odnaleźć, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w tym, że bardzo dobrze było opuścić dotychczasowe lokum. Nigdzie w sumie nie zabawiałam długo. Wciąż nie ukończyłam misji i, prawdę mówiąc, coraz bardziej wątpiłam w jej powodzenie.
— To nie tak, żebym cię prześladował po prostu... — zaciął się na dłuższą chwilę. — Myślałem, że odeszłaś. Mówiłaś, że nie zabawisz tu długo.
Nie miał ani chytrego spojrzenia, ani też złowrogiego głosu. Czego chciał? Po co byłam mu potrzebna? Czy może jednak zdawało mu się, że jestem jego koleżanką, którą wcale nie zamierzałam być? Nie chciałam bratać się z Ziemianinem ani z nikim innym.
— Nie mam pojęcia czasu. Może ty mi powiesz, kiedy się ostatnio widzieliśmy? — zapytałam spontanicznie, maszerując wkoło chłopaka. — Statek, którym przybyłam, nie nadaje się do niczego i straciłam rachubę. Muszę wiedzieć, jak długo tu jestem, bo odnoszę wrażenie, że całą wieczność!
Tym razem to on mi się przyglądał uważniej, a nawet odniosłam wrażenie, że się przestraszył. Jego oczy zrobiły się duże, a ciało zesztywniało, zupełnie jakby spotkał złego ducha z przeszłości. Z ust zniknął beztroski uśmiech. Czy moja wylewność była straszna? Miałam świadomość, że nie byłam zbyt rozmowna, ale od tak dawna z nikim nie rozmawiałam, że język sam paplał, co ślina naniesie.
— Ziemia do Ziemianina! — pstryknęłam mu przed twarzą palcami.
Zawiał lekko wiatr i poczułam swój mało przyjemny zapach. Nie kąpałam się od paru dni, nie zmieniałam odzieży od przylotu na tę planetę. Nie byłam jednak skończonym brudasem! Raz na jakiś czas przepierałam kombinezon w potoku i suszyłam na gorącym słońcu.
— Wiem, że nie wyglądam zbyt... świeżo, ale uwierz mi, nie ma tragedii. — Machnęłam ręką, próbując rozdmuchać niezręczną atmosferę.
W sumie to sama nie wiedziałam, po co się tłumaczyłam. Czy było to spowodowane zbyt długą izolacją od jakiegokolwiek społeczeństwa? Całkiem możliwe. Poczęłam machać ogonem. Jego milczenie zaczynało być irytujące. Jeśli nie zamierzał ze mną rozmawiać, mógł wracać, skąd przybył. Wcale nie potrzebowałam jego towarzystwa.
— T-to... — zająknął się.
Jego głos był piskliwy, a oczy utkwiły w jednym punkcie. Powędrowałam za jego wzrokiem; Wlepiał ślepia w moją kosmatą kitę. Typowe ziemskie zachowanie. Jak zawsze ogon szokował tubylców, jakbym była jakiś zwierzęciem. To było bez sensu! Spotkałam wśród nich i zwierzęta, które były tak samo odziane, jak oni. Mówili, poruszali się tak samo. Dlaczego więc moja kończyna miałaby robić taką furorę?
— Ty... Ty masz ogon! — zabrał głos, który drżał wraz z łapczywym oddechem.
Spojrzałam raz jeszcze na ten nieszczęsny ogonek, który towarzyszył mi każdego dnia od chwili narodzin. Był nieodłączną częścią mnie. Znałam go dziewięć lat. To tu skupiała się cała moc Kosmicznego Wojownika i dzięki niemu mogliśmy stać się potężniejsi i to dziesięciokrotnie podczas pełni księżyca, którą kilkukrotnie miałam okazję przeżyć na tej planecie.
— No mam, a co w tym dziwnego? — mruknęłam, krzyżując ręce na piersi. — Wy, ziemianie nie macie, to jest dopiero dziwne. Na waszej planecie jest wiele gatunków zwierząt mówiących i poruszających się jak ty i jakoś nikt nie robi o to afery.
Chłopak się zmieszał, jakby zapadł w sobie. Mnie nie przeszkadzały różne byty na Ziemi. Pochodziłam z kosmosu! Spotkałam naprawdę wiele gatunków istot myślących. Byłam tolerancyjna.
— Ja... Ja przepraszam. Masz rację, na Ziemi są zwierzoludzie, to... to taka mutacja — wychrypiał. — Nie to jest jednak istotne. Bo widzisz... Masz ogon. Jesteś Saiyanka? Mam rację?
Zbladłam na te słowa. On znał moją rasę. Dostrzegłam, jak z ciężkością przełykał ślinę, musiało mu zaschnąć w gardle z wrażenia. Więc nie były mu obce inne gatunki, był dość oczytany. W przeciwieństwie do ludzi, jakich do tej pory napotkałam. Czy w takim razie znał imię tego, który obezwładnił jaszczura? Może i mojego brata znał? W głowie jak dzwon zaczęły kołatać pytania. Mleko się wylało, nie było co kłamać, znał prawdę. Musiałam wydobyć z niego informacje.
— Zgadza się — przytaknęłam — jestem Kosmiczną Wojowniczką.
Z dumą uniosłam podbródek, kładąc dłonie na biodrach. Teatralnie wywinęłam kilka kółek ogonem, by dodać sobie punktów. Jak się prezentować to z klasą. Zwłaszcza w obliczu tak dramatycznym, jak mój, byłam wymarłym gatunkiem.
— Co tu tak naprawdę robisz? — wydukał, zaciskając dłoń w pięść. — Chcesz zniszczyć nasz dom? Przyleciałaś tutaj z Freezerem, prawda?
— Może przestaniesz zadawać mi tyle pytań na raz? — warknęłam, czując osaczenie. — Co to przesłuchanie, czy jak?
Chłopak zamilkł, lekko chyląc głowę, chociaż dostrzegłam, że usiłował być gotowym do skoku. Czy miał zamiar mnie zaatakować, czy jednak się bronić? Dotąd nie byłam jego wrogiem, ale jeśli planował się bić, nie miałam zamiaru być miła. Zresztą ja nigdy nie byłam dla obcych sympatyczna.
— Słuchaj, no kolego! — fuknęłam, mrużąc oczy. — Niech Cię nie interesuje mój pobyt tutaj. To jest sprawa prywatna.
Zbliżyłam się niebezpiecznie blisko. Chciałam, by widział moją determinację. Nie zamierzałam być obojętna na tę atakującą postawę. Nie miałam zamiaru niszczyć mu domu, rodziny, planety i w ogóle nie chciałam mieć nic z nim wspólnego.
— Może i reputację mam z góry zszarganą, ale nie martw się, nie potrzebuje waszej głupiej planetki! — sapnęłam, opróżniając całkowicie płuca — Tak, przybyłam z tym przeklętym Frezerem na Ziemię, jednak wypraszam sobie, byś przyrównywał mnie do tego padalca! Nie jestem częścią organizacji! Nigdy więcej!
Odskoczył do tyłu, przywdziewając maskę pogardy i nienawiści. Jego ciało drżało, zupełnie jakby oczekiwał, że się za chwilę z nim zmierzę. Jego beztroski uśmiech gdzieś przepadł. I tyle było z tej ujmującej gościnności. Wiedziałam, że tak będzie.
— Jesteś z nimi?! Chłopak z przyszłości przeoczył Cię?! — Był wielce skołowany tą sytuacją.
Smród Changelingów ciągnął się za mną jak cień i chyba nic nie mogłam na to poradzić. Gardziłam Demonami Mrozu całą sobą. Czy miałam już zacząć sobie pluć w twarz, że nie dałam się zabić z jego ręki, gdy była ku temu okazja? I o jakim chłopaku z przyszłości do cholery on opowiadał? Czy miał na myśli tamtego śmiałka, co który odebrał życie jaszczurom?
— Nie-je-stem-czło-wie-kiem-Free-ze-ra! — wycedziłam złowrogo. — Nie wsadzaj mnie do jednego wora z tym mordercą!
Tupnęłam apokaliptycznie nogą, jednocześnie otaczając się aurą. Cała płonęłam. Ziemia pod naporem siły wgniotła się, tworząc pod butem wgłębienie okalane pęknięciami niczym pajęcza sieć. Chłopak zdębiał. Jakbym powiedziała coś niemożliwie nierealnego. Czyli musiał i on znać jaszczura, a może była to opowieść dla niegrzecznych Ziemian? Czarnooki w geście obronnym cofnął się ze dwa kroki, przesłaniając jednocześnie twarz otwartymi dłońmi w mym kierunku. Teraz nie wyglądał tak wojowniczo.
— Wiesz, znam innych Saiyan — rzucił nieco z desperacją. — Myślałem, że zostaliście... no wiesz...
— Oszukani? Wykorzystani? Upokorzeni? Zmasakrowani? — Niemal plułam mu wściekle w twarz.
— N-no... t-tak... — wyszeptał, spuszczając głowę. — Nie chciałem.
Ciężko westchnęłam, pokręciłam głową, a następnie podeszłam po swój prochowiec, by się nim owinąć. Chłopak miał jakieś informacje o mojej rasie. Czy była szansa, że znał mego brata? A może po prostu kiedyś spotkał się z żołnierzami organizacji? Musiałam wyciągnąć więcej informacji. Młodzieniec cały czas mnie obserwował, tyle że już nie tak zaciekle, jak przed chwilą. Nadal byłam na niego zła.
— Powiedziałeś, że znasz Saiyan. Skąd o nich wiesz?
Westchnął, pocierając dłonie. Denerwował się nie mniej niż ja. Nasza rozmowa polegała na wtykaniu morza niewypowiedzianych zarzutów. Ja sobie nie miałam nic do wytknięcia!
— Mój tato jest Saiyaninem — wyszeptał nieśmiało.
Nie dość, że mnie zaskoczył, to dodatkowo rozjuszył. Miał w rodzinie Saiyanina, a jednocześnie obwiniał mnie o bycie jedną z nich! Jak on w ogóle śmiał?! Miałam ochotę zdzielić go w twarz! Nic mu nie zrobiłam, nie byłam też w specjalnie wielu miejscach i nie stoczyłam za wiele bitew, by mógł wrzucać mnie do wora piratów międzygalaktycznych. Wystarczyło mieć ogon? Zacisnęłam szczękę, odwracając się od niego plecami.
Podeszłam do brzegu jeziora, przeglądając się w nim. Ta rozmowa nie należała do udanych. Targały mną różne emocje — od strachu po wściekłość. Nie chciałam tu być. Nie miałam pojęcia, jak to dalej się potoczy. Odniosłam wrażenie, że chłopak usiłował nastraszyć mnie swoim saiyańskim ojczulkiem. Musiałam uciec od tego dzieciaka. Nie dawał spokoju mi ten cały mętlik w głowie. Ja chciałam przylecieć tylko po brata! W nosie miałam podboje planet, nie dążyłam do celów Imperatora! Stawianie mnie w jego szeregach było jawną obelgą.
Nie mogłam zostać dłużej w tym miejscu. Musiałam znaleźć sobie nowe lokum i to jak najszybciej i jak najdalej od tego czarnookiego. Nie czekając więc na dalszy rozwój wydarzeń, przeskoczyłam przez wodę, a następnie wzbiłam się w powietrze. Zmuszona byłam uciekać. Obawiałam się, że coś złego mi się przytrafi. Nie potrafiłam się dobrze bić, nie byłam też prawdziwą wojowniczką. Co ja mogłam? Tylko brać nogi za pas.
Niestety miałam za sobą ogon. Dzieciak nie zamierzał mi odpuścić. To było bardziej niż pewne. Żeby go zgubić, wleciałam najpierw w gęstwinę drzew, a następnie wygrzebałam artefakt z nazbyt rozchodzonego obuwia. Wypuszczając ciężko powietrze, przywdziałam kaptur, jednocześnie zaciskając mocno powieki. Jak za każdym razem przygniotła mnie magiczna siła. Sapnęłam, upadając na kolana. Kiedy opanowałam moc błyskotki, przywarłam do wysokiego pnia, obserwując okolicę.
Na niebie w końcu pojawił się mój oprawca. Nie miałam zamiaru z nim rozmawiać. Mogłabym się z nim bić, ale ostatecznie obawiałam się jego ojca. Był Saiyaninem. Mógł być właśnie tym, który pokonał Imperatora i jego świtę. Jeśli tak było, a na to wyglądało, byłam w niebezpieczeństwie. Zrozumiałam, że najprawdopodobniej nie było tutaj mego brata. Możliwe, że został też zabity z jego ręki.
Gdy już wreszcie syn Saiyanina dał za wygraną, ostrożnie ruszyłam przez las. Obawiałam się, że gdzieś jeszcze dybie na mnie, więc dopóki miałam siły, podróżowałam z aktywnym kamieniem. Ostatecznie ukryłam się w jednej z pobliskich jaskiń. Gdyby nie ten cud kamyczek byłabym zmuszona do walki z tym niegdyś przyjaznym mi dzieciakiem. Byłam więcej niż pewna, że wspomni o mnie i będą mnie szukać. Byłam na straconej pozycji.
W jaskiniach mogłam schronić się przed mrozem nocy i deszczem. Wątpiłam, bym była w stanie stanąć do walki z ojcem chłopaka. Z kimś, kto rozgromił Armię Ginyū i doprowadził Freezera niemal do śmierci, nie można było ot, tak sobie zadzierać. Miałam tylko jedną maleńką nadzieję, by nie okazało się, że mój brat zginął z ręki wspomnianego wojownika. Nie bardzo byłam przygotowana na historię tego typu. Nie chciałam zostać sama, bo tylko wiara, że mój brat żył dodawała mi sił przez te wszystkie ciężkie lata.