Z dedykacją dla Elfaby (Elizabeth).
Przekroczyłam próg, a niebieskooka kobieta zamknęła za mną drzwi. U nas, na nieistniejącej już planecie Vegecie niemal wszystkie wejścia w metropolii otwierały się same, kiedy wcisnęło się panel naścienny. W pałacu znajdowało się naprawdę niewiele klamek. Tylko stare budownictwo je posiadało. Te, które nie powstało z rąk Tsufulian, choć i tam w większości wprowadzono nową technologię.
— O, witaj — zdumiała się kobieta na mój widok. — Co cię sprowadza w moje skromne progi?
Skromne? Jeśli tak wygląda na tej planecie skromność, nie chciałam znać ubóstwa. Na samą myśl się skrzywiłam, wpadając w studnię mrocznej pamięci niewolnictwa. Czy gdzieś mogło być gorzej niż na więziennej planecie?
— Szczerze, to nie wiem. — Wzruszyłam ramionami. — Przechodziłam obok. Tak mi się zdaje. Tak... Wyszło?
Matka mojego bratanka wskazała krzesło, bym spoczęła. Uczyniłam to, jednocześnie rozglądając się po ponurym pomieszczeniu oświetlonym niewielką lampką przy masywnym metalowym biurku. Mebel uginał się od sterty papierów i rozmaitych pierdółek gadżeciarskich. Gdzieś w oddali majaczył sporych gabarytów ekran z niezrozumiałą dla mnie treścią w kolorze neonowej zieleni.
— Widziałam Komórczaka — odparłam bez zastanowienia, zgodnie z prawdą. — Mówię ci, jest... paskudny. Chociaż spotykałam i mniej przyjemne z wyglądu istoty w kosmosie.
Kobietą ewidentnie wstrząsnęła moja wypowiedź. Bulma przysiadła się bliżej zaraz po tym, jak wyszła z szoku. Prosiła, bym wytłumaczyła jej, jakie były ostatnie wydarzenia, tam na górze. Bardzo zależało jej na szczegółowej relacji. Nie widząc w tym niczego nadzwyczajnego, opowiedziałam niedbale o lekkomyślnej decyzji Son Goku, minionych i nadchodzących treningach, a także o androidzie, którego przypadkowo odwiedziłam i zamieniłam parę zdań. Bulma była mocno zafrasowana moją historyjką, choć moim zdaniem tylko ciekawy był epizod o zielonym potworze i możliwości stanięcia w kolejce do komnaty.
— Jesteś niesamowicie odważna! – wyraziła swój entuzjazm, wstając z krzesła, to upadło. — Teraz widzę, jak bardzo podobna do Vegety jesteś.
Rozległ się donośny płacz dziecka. Niebiesko włosa jak na komendę wstała i podeszła do miejsca, gdzie spoczywał malec Było to niewielkich rozmiarów łóżeczko pod ścianą, gdzie było najciemniej. Temu wcześniej nie zauważyłam go. Wzięła syna na ręce, uspokajając go, najdelikatniej jak potrafiła. Wyczuwałam w jej gestach i słowach ogromną troskę i uczucie pełne emocji, którego nigdy wcześniej nie spotkałam. Było to dość... Dziwne uczucie. Nigdy wcześniej nie widziałam, by rodzic tak zachowywał się względem potomnego. Spojrzałam na tego malucha z zainteresowaniem. To niesamowite, że ten dzieciak mógł być tak silny, mimo że matką jego to zwykła Ziemianka, nieposiadająca żadnych mocy. Czy mieszaniec miał fart, dysponując znacznie większą częścią genów saiyańskich? Może?
— Będzie z niego wojownik — Uśmiechnęłam się do siebie na myśl o dorosłej wersji. — To całkiem ciekawe, a zarazem dziwne, że możliwe.
Bulma spojrzała na mnie, nie wypowiadając słowa. Sama chyba nie wiedziała, co o tym sądzić. Obróciła synka w moją stronę, uśmiechnęła się. Ja również. Widziałam siłę Trunksa, widziałam jego możliwości. Do cholery! Zabił Freezera! I był jednocześnie mieszańcem. A ja? Ja, rodowita Saiyanka, córka królewska, z rodziny elitarnej byłam... nikim. Westchnęłam, spoglądając gdzieś w dół.
— W dodatku przystojny — dodała. — Nie sądzisz?
Chyba potwierdziłam jej teorię wzruszeniem ramionami, choć nie widziałam tego, co ona. Dziecko jak dziecko. Jak na moje miał to spojrzenie saiyańskie, które dodawało mu uroku. I do tego te dziwnie duże niebieskie oczy.
— Chcesz go potrzymać? — zapytała wesoło kobieta.
— Nie sądzę — mruknęłam bez entuzjazmu.
— Daj spokój, Saro! — Mrugnęła do mnie. —To twój bratanek, niech pozna swoją ciotkę.
Nim zdążyłam zaprotestować, wcisnęła mi brzdąca w ręce. O dziwo cieszył się, będąc w moich ramionach, jednocześnie bacznie mnie obserwując. Nie miałam pojęcia jak się obchodzić z tak małymi dziećmi, a już na pewno jak go trzymać. I po co? Kluskowaty pół Saiyan zaczął mówić niezrozumiałe dla mnie rzeczy oraz szczerzyć się, by po chwili łapać za niesforne kosmyki włosów, pociągając nimi jak sznurkami. Nie ukrywałam swojego niezadowolenia, więc oddałam go naprędce. Bulma najdelikatniej jak potrafiła, odczepiła ode mnie małego potwora. Gdy dostrzegł mój rozeźlony ogon, zaczął się jej wyrywać z objęć, gaworząc i pokazując nań palcem. Spojrzałam na saiyańską część ciała. Do głowy wpadł mi pewien pomysł. A czemu by nie? Pomachałam mu przed twarzą futrzastą częścią ciała, co bardzo go rozbawiło. Jednak potrafiłam zająć czymś ziemską, niewykształconą istotę.
— Ty masz ogon?! — Kobieta oniemiała.
— Każdy Saiyanin rodzi się z ogonem — odparłam dumnie. — Nie wiesz? Wy nie macie prawda?
Niebieskooka chwilę się zastanawiała, wciąż przyglądając się mojemu ogonkowi. Młody usiłował go złapać, a ja, chociaż w jakimś stopniu podziwiałam jego nieporadny refleks, nie zamierzałam dopuścić do jego schwytania.
— To prawda, ludzie nie mają. My mamy wykształconą jedynie kość ogonową, a przynajmniej tak się to nazywa — przytaknęła, po czym dodała. — Vegeta nie ma swojego ogona. Dlaczego?
— Ostatni raz, gdy go widziałam przed wszystkim, co się później wydarzyło miał. Musiał go stracić. Wiesz, w pewnym wieku niestety już nie odrasta. — mruknęłam na myśl o możliwej utracie swojego. — A swojego nie mam zamiaru się pozbywać! Jest moją częścią, możliwe, że najważniejszą. Chyba rozumiesz?
— Pamiętam, jak poznałam Son Goku. — Zamyśliła się, spoglądając w ciemny sufit — Bardzo byłam wtedy zaskoczona jego ogonem. Pamiętam też, że musieliśmy mu go obciąć, bo inaczej by nas zabił.
— Wiesz, że, takie było jego zadanie, gdy tutaj przyleciał? — zauważyłam.
Na te słowa niebieskooka się skrzywiła. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego wybicie całej populacji było dla mnie niczym strasznym. Cóż, w takim świecie zostałam wychowana. Wszystko było dla imperatora i to on decydował, które ciała niebieskie będą należeć do jego nieograniczonego królestwa. A także niewola.
Kobieta wstała i przeszła się po pomieszczeniu, a ja wciąż machałam ogonem przed małym Trunksem, który teraz siedział na podłodze, uporczywie usiłując złapać swoją nową zabawkę.
— To takie niekobiece. — W końcu się odezwała. — Z tymi ogonami wyglądacie jak dzikusy. W sumie jesteście jak dzikusy. Zero ogłady.
Warknęłam, ciskając złowrogim spojrzeniem w Ziemiankę. W tym momencie mi ubliżała i nieważne było czy w jej mniemaniu tak nie było. W tej chwili miałam zamiar wyjść i nie trzasnąć drzwiami, a zrobić dziurę w ścianie, albo nawet kilku i wrócić na górę, gdzie mógł już być Vegeta. On przynajmniej nie uważał mnie za dzikie zwierzęta.
Bulma przestraszona odskoczyła w tył. Przeprosiła dość nieskładnie, porywając swoje dziecko w ramiona. Ewidentnie zapomniała, że saiyańskie dzieci także są mordercze dla rasy ludzkiej. Zresztą nie planowałam nikogo zabijać. Sięgnęła po pudełko i wyciągnęła z niego długi, biały, mały przedmiot. Odstawiła malca do kojca, wyciągnęła z kieszeni fartucha małe urządzenie i wciskając guzik, sprawiła, że wytworzył płomień w akompaniamencie cichego kliknięcia. Ogień dosięgając białego patyczka, utworzył na nim żar. Kobieta zaciągnęła się i już wiedziałam, że jest to jakaś mieszanka ziół bądź traw, którą popalali przeróżni mieszkańcy galaktyk, a w każdej zwało się ono inaczej. W powietrzu uniósł się dym oraz nieprzyjemny ciężki zapach. Zakasłałam parę razy, świństwo, którym się delektowała, drapało w gardle.
— Co to za okropieństwo!? — zapytałam, wskazując palcem na dymiący się przedmiot w jej palcach.
— Papierosy — odparła krótko. — U was nie ma?
— Papierowe włosy? — zdziwiłam się. — Palicie włosy? Ohyda!
— Nie włosy — Roześmiała się, zakrywając wolną dłonią usta. — Tytoń do palenia. Taka roślina.
— Śmierdzi. — Machnęłam parę razy ręką przed twarzą, by wzmocnić swoją wypowiedź i niezadowolenie.
— No tak — Wzruszyła ramionami. — Vegeta mówi to samo, ale co ja poradzę, że mnie to odpręża?
— Było u nas na Vegecie takie ziele, które wprowadzało w stan odrętwienia i halucynacji. Uczyłam się o tym, kiedyś — dodałam po chwili zastanowienia. — Było ono zakazane. Tylko nic niewarte śmiecie truli sobie tym organizm. I szemrane typy we wszechświecie.
— Narkotyki — westchnęła kobieta. — Tutaj też są i to pod przeróżnymi postaciami. Także nielegalne. Masz rację, to złe. Jednak tytoń jest dozwolony. Dla dorosłych, oczywiście.
Nagle poczułam uścisk na ogonie. Był dość silny, co nie tylko wprawiło mnie w osłupienie i odrętwienie, ale także powaliło mnie na kolana. Kątem oka dostrzegłam, że mały pół Ziemianin trzymał go z uradowaną miną. Nawet nie wiedziałam, kiedy cofnęłam się do klatki tego stwora. Bulma zajęła się odczepianiem malca od mojej części ciała.
— Muszę wracać — jęknęłam, wstając z podłogi.
Najpewniej przeoczyłam wejście do sali treningowej z Trunksem, co oznaczało, że będę po nim wchodzić tam całkiem sama. Zaczynałam już żałować, że nie zgodziłam się iść w nieznane w towarzystwie wojownika, który potrafi się transformować.
— Dokąd? — zapytała kobieta.
— Do podniebnego pałacu — Wskazałam jednocześnie palcem na sufit.
— Jestem ciekawa tego nowego Wszechmogącego, którego obiecał ten cały Gokū i oczywiście siły Vegety. — Wyjaśniłam pokrótce.
Kobieta o jasnych włosach wskazała mi drogę powrotną na górę i do wyjścia z kopuły, która była jej domem. Opowiadała jakieś pierdoły związane z życiem na Ziemi, które wcale mnie nie interesowały. Chciałam tylko wziąć udział w tym przeklętym turnieju mocy, sprawdzić się jako wielka wojowniczka i wyruszyć w podróż daleko stąd w towarzystwie swojego brata. Marzyłam o udoskonaleniu swoich umiejętności, o podboju jakieś zapyziałej dziury, by osiąść tam i stworzyć swój własny świat, gdzie nie ma Freezera, jego armii i Saiyanie mogą żyć spokojnie, aż do śmierci. Oczywiście wyruszając w kosmiczne podróże, by pokonywać przeróżne żyjące w nim istoty. To było piękne marzenie.
— Uściskaj ode mnie syna. — rzekła przy drzwiach frontowych, po czym uśmiechnęła się delikatnie. — Wiesz, tego z przyszłości.
Nic nie mówiąc, potaknęłam, a następnie wzbiłam się w powietrze, by ostatni raz spojrzeć na matkę syna mego brata, która machała mi na pożegnanie. Nie rozumiałam jej zachowania. Nie obiecywałam jej, że będziemy żyły w dobrych relacjach, a ona podchodziła do wszystkiego z taką lekkością.
W drodze do Rajskiego Pałacu rozmyślałam nad tym nieszczęsnym Komórczakiem. Zastanawiało mnie to czy powinnam jeszcze komuś wspomnieć o tym, że go spotkałam, rozmawiałam i to na jego terytorium. Czy ktokolwiek byłby w stanie dotrzymać tajemnicy? Książę to by pobladł, wyobrażając sobie przeróżne scenariusze, jak to mnie rozrywa na kawałeczki taki stwór. Przed oczami zobaczyłam jego twarz, przeszedł mnie dreszcz. Dawno tak odrażającego stworzenia nie było dane mi spotkać. W sumie w armii Changelinga pojawiały się podobne tamtemu okazy, ale z czasem zdążyłam się do nich przyzwyczaić.
Przyśpieszyłam. Gdy w końcu dotarłam na miejsce, powitał mnie Ten Shinhan. Było na tyle ciepłe, że czułam się okrutnie nie swojo. Nie zwykłam do takich chwil. W ogóle wszyscy tu byli tacy... nie oziębli i nad wyraz uprzejmi, co poniekąd przyprawiało mnie o mdłości, odrętwienie czy ciarki. Tak inne było tutaj życie. Dziwnie lekkie, gdy nie stano nad tobą z batem tudzież blasterem, by pokazać ci, jak bardzo jesteś nikim w ich mniemaniu i gdzie jest twoje miejsce.
— Gdzie byłaś tyle czasu? — zapytał z zainteresowaniem.
Nie rozumiałam, po co się interesował mną. A może było to konieczne, ponieważ przebywałam w miejscu niedozwolonym dla zwykłych śmiertelników. O ile dobrze pamiętałam, zostałam zaproszona.
— U Bulmy — odparłam krótko.
Ruszyłam w kierunku, gdzie wyczuwałam przyciszoną energię brata. Chciałam, by pokazał mi swoją moc, pragnęłam zobaczyć na własne oczy, co potrafi zdziałać Saiyanin przez rok intensywnej pracy nad sobą.
— Do Bulmy? Po co? — dopytywał, ruszając za mną.
— Ja wiem? — Wzruszyłam ramionami, nie odwracając się za siebie. — Przelatywałam obok, to zajrzałam.
— Następnym razem informuj nas, gdzie znikasz — Ostrzegł mnie w mniej uprzejmy sposób. — Vegeta nas pozabija, jak coś ci się stanie.
— Następnym razem niech jaśnie księciunio sam się wysili na odszukanie mnie, jeśli jest to dla niego takie ważne — warknęłam, zatrzymując się i spoglądając mężczyźnie w czarne tęczówki.
Ten mimo to uśmiechnął się, czego w ogóle się nie spodziewałam. Nie odpowiedział, a ja pogrążając się ponownie we wcześniejszych rozmyślaniach, ruszyłam przed siebie. Łysy mężczyzna podążył za mną, a może kierował się w tę samą stronę? Dostrzegłam złotowłosego Son Gokū, koło którego walały się kamienne Smocze Kule oraz miniaturową wersję Szatana Juniora.
— O, witaj — uśmiechnął się szeroko, gdy mnie dostrzegł. — Poznaj Dendego. To nasz nowy Wszechmogący.
Zaczęłam bacznie go obserwować. Nie zdradzając żadnych emocji, podeszłam bliżej. Ogon ciągnęłam po posadzce, zupełnie olewając gapiów. Czas było przywyknąć do tego widoku! Mnie ich bóg nie był wprawdzie potrzebny, w końcu nikt się nie godził na odtworzenie Saiyan, ale spotkanie kogoś, kto był małym czarodziejem, było interesującym doznaniem.
— Nie powinieneś czasem nie żyć? — rzuciłam do chłopca bez ogródek.
Wiadome mi było, że ta rasa szybko osiągała dojrzałość i wygląd dorosłego osobnika, w prawdzie będąc jeszcze kilkulatkiem. Ale spotkać namekańskie dziecko to co innego.
— Czemu tak uważasz? — zdziwił się.
— Freezer was zaatakował — odparłam pośpiesznie. — Pokonał! Byliście słabi! Słyszałam o waszej zagładzie!
— Och. — Cofnął się z przestrachem o krok. — Pan Gokū nas uratował przed całkowitą zagładą.
— Zwróciliśmy reszcie życie za pomocą Smoczych Kul. — Skwitował moje wywody ojciec Son Gohana.
Dopiero teraz dostrzegłam swego brata siedzącego na schodach białej budowli opierającego się o jeden z filarów i cicho przyglądającemu się całemu przedsięwzięciu. Z automatu olałam innych i ruszyłam ku niemu.
— Witaj bracie — uśmiechnęłam się do niego szeroko. — Pochwal się swoją nową mocą. Proszę! Na chwilę? Naprawdę muszę coś zobaczyć!
Mężczyzna jedynie prychnął w teatralny sposób, oznajmiając, iż nie zamierza w tej chwili pokazywać swoich nowo nabytych umiejętności. A już na pewno nie w towarzystwie tych wszystkich gapiów. Wzruszyłam ramionami po raz kolejny tego dnia. Musiałam jeszcze poczekać. Vegeta był zawsze nieugięty i jeśli mówił „nie”, zdania nie zmieniał.
Uznałam swą porażkę, jednocześnie udając się w stronę, gdzie zwykle można było spotkać tutejszego sługę. Byłam głodna i zmęczona. Następnego dnia miałam zamiar trochę poćwiczyć z własnym bratem, chciałam przekonać się o jego mocy na własnej skórze. Mieć punkt zaczepienia przed jakimkolwiek poważnym treningu. On jeszcze o tym nie wiedział i tak miało pozostać do dnia następnego.
