01 marca 2025

*112. Wszechświat w rękach ludzkości

Z dedykacją dla Nocebo

Czułam, jak ktoś mną potrząsał, powodując, że obolałą głową uderzałam o podłoże. Zrobiło mi się niedobrze. Jęknęłam. Chyba umarłam. Chociaż? Bolało mnie dosłownie wszystko i zdecydowanie czułam się potwornie źle. To musiało znaczyć, że wciąż żyłam. Ledwo, ale jednak.

— Obudź się! Obudź się dziewczyno! Zaraz wszystko wybuchnie!

Kolejne jęknięcie. Zmusiłam się do otwarcia oczu. Dzwoniło mi w uszach od tego wrzasku. Do tego pojawił się w mej głowie kolejny przerażająco piskliwy ton. Jakby... szczekanie? Kiedy już odzyskałam widoczność, spod ciężkich rzęs dostrzegłam pastwiącego się nade mną Herculesa. Co on tutaj robił?! Czy nie miał przenieść się w bezpieczne miejsce wraz z bogami i Dende'm?

Ziemia się zatrzęsła. W okolicy coś eksplodowało. Zacisnęłam powieki przed rażącym podmuchem KI. Mężczyzna przylgnął twarzą do mego organizmu. Czułam jego strach i trzęsące się ciało. Walka nadal trwała. Wyczuwałam niesłabnącą moc demona, jakby stał tuż nade mną.

— Puść mnie człowieku — z trudem wychrypiałam.

Dopiero teraz zwrócił na mnie uwagę. Ostrożnie podniósł się i na mnie spojrzał. Jego mina zdradzała, że widzi ducha. Aż tak źle było? Musiało, bo czułam dosłownie każdy milimetr swego ciała. Nieposkromiony ból dosłownie paraliżował mnie. Z trudem też łapałam powietrze. Lepiej było się nie wybudzać.

— Tu nie jest bezpiecznie, musimy się stąd wynosić — wybełkotał w panice. — Znalazłem się tu przez wielki wybuch i myślałem, że nie żyjesz.

— Ja też... — burknęłam z niezadowoleniem.

Ziemianin pomógł mi usiąść. Okolica była w opłakanym stanie. Jak długo byłam nieprzytomna? Na pewno nie na tyle długo by zginąć wraz z wybuchem ostatecznym. Buu jeszcze nie wygrał, jednak czując te potężne wstrząsy, domyślałam się, że jest już bardzo blisko. Wtedy dostrzegłam, że przeciwnikiem demona był Kenzuran. Czy oznaczało to, że już straciliśmy wszelką nadzieję, a on był tym ostatnim, który jeszcze się ostał?

Przymknęłam powieki i wyostrzyłam zmysły, na tyle ile byłam w stanie. Odnalazłam nie tylko Gokū, ale i Vegetę. Obaj byli słabi, ale jak najbardziej żywi. No, o ile księcia można było nazwać tym żywym. Kamień jednak spadł mi z serca. Gdy już odnalazłam wzrokiem towarzyszy, dostrzegłam, że nad ojcem Gohana unosiła się sporych rozmiarów żarząca się czystą energią sfera.

— Co się tutaj dzieje? — wychrypiałam.

— Spróbuję powiedzieć tyle, co ja wiem — westchnął ciężko Satan. — Nie do końca rozumiem ten dziwny sen.

— Jaki do cholery sen?

Ten człowiek miał poprzestawiane klepki. Od dawien dawna walczyliśmy o przetrwanie, a on nadal uważał, że wybraliśmy się do krainy snów? Czy wyśniłabym sobie taki stan? Czy dałabym się, tak ciężko pobić? Dla jakieś chorej zabawy?! Poczułam ucisk na skroniach. Syknęłam, zaciskając powieki. Było ze mną naprawdę źle.

— W jakiś magiczny sposób odtworzyli Ziemię i przywrócili do życia jej mieszkańców. Nawet z nimi rozmawiali, prosząc o jakąś energię na stworzenie broni ostatecznej.

— Broni osta-tecznej... — powtórzyłam powoli, obserwując nieznaną mi technikę Gokū.

Co wy mieliście w planach? O czym nie wiedziałam? Jak mogłam im pomóc? Było w ogóle to możliwe? Musiałam się znaleźć obok i to jak najszybciej! Spróbowałam wstać, ale jedynie co mogłam to ciężko westchnąć. Nie byłam w stanie iść o własnych siłach. Musiałam jednak dostać się do reszty. Westchnęłam ciężko.

— Pomóż mi wstać. Przydaj się na coś człowieku.

Hercules spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Koniec końców pomógł mi się podnieść, a następnie zamienić się w mą podpórkę. Tylko w ten sposób miałam szansę na przetransportowanie się do celu. Szło nam bardzo opornie i nie dlatego, że człowiek nie dawał rady. On wbrew pozorom spisywał się świetnie. To ja z ledwością pokonywałam kolejne kroki. Zniszczona okolica do tego utrudniała nam tę przeprawę. Walka między Buu a Kenzuranem także.

— Vegeta! — zawołałam, gdy byliśmy dostatecznie blisko.

Saiyanin, gdy tylko mnie dostrzegł, podbiegł, odpychając tym samym Herculesa. Gdy poczułam pod sobą silne ramię brata, nogi się pode mną ugięły. Tylko jego ręce uratowały mnie przed upadkiem. Ciężko westchnęłam. Książę ostrożnie usadowił mnie na ziemi.

— Co się dzieje?

— Kakarotto zbiera energię na Genki Damę, ale ci niewdzięczni ludzie nie chcą nam pomóc! — warknął z irytacją. — Po co wracaliśmy im życie, skoro to przeklęci ignoranci!

— Bo cię nie słyszą? — rzekłam retorycznie.

— To nie tak! Oni mnie słyszą! Kaito jest naszym łącznikiem! — wyjaśnił pospiesznie. — Tylko nasi nas wsparli swą energią.

Czy ziemianie mogli faktycznie nas wspomóc? Trzeba było ich jedynie przekonać do tego, prawda? Niestety jak się okazało, od dłuższego czasu nikt nie kwapił się do działania, co jeszcze bardziej irytowało księcia. Po jakimś czasie i mnie udzieliła się ta nieprzyjemna atmosfera. Niby tak niewiele dzieliło nas od pokonania potwora, a gdy nadarzyła się okazja, to nie było chętnych do pomocy. Rasa ludzka była bardzo niewdzięcznym gatunkiem. Wielokrotnie ratowaliśmy ich z opresji. Tyle razy oddawaliśmy własne życie, by oni mogli wieść spokojnie egzystencje. Było to bardzo łamiące.

Wściekłam się. Zacisnęłam pięść i krzyknęłam w niebo:

— To niesprawiedliwe! Jesteście wszyscy niesprawiedliwi! Dlaczego nie chcecie nam pomóc? Tak niewiele dzieli nas od pokonania tego potwora! Ludzie! Co z wami?! Czy nie pragniecie żyć w spokoju?

Westchnęłam ciężko. Wciąż miałam problemy z oddychaniem i nie mogłam o tym zapominać. Wbrew pozorom byłam jedną nogą w grobie. Nie miałam zamiaru jednak konać w takim momencie!

— Nazywam się... Jestem Księżniczką Saiyanów. Pamiętacie mnie? Brałam udział w turnieju o tytuł Najsilniejszego pod słońcem. Czy mogę prosić o odrobinę waszych mocy? Jest ona nam niezbędna do pokonania tego potwora. Jestem tu i biorę udział w tej walce, ale zostałam pokonana. Bez was nie dam rady...

W kilka chwil sfera nad Gokū powiększyła się kilkukrotnie. Uradowało nas to na tyle, że Hercules zaczął tańczyć ze swym psem na rękach. Kula rosła na naszych oczach. Wciąż na tej planecie byli ludzie, którzy mieli w sobie, choć odrobinę empatii. I pamiętali moje poczynania na Tenka-ichi Budōkai.

Niestety po jakimś czasie wszystko stanęło w miejscu, a Saiyanin dzierżący kawał czystej energii oświadczył, że to wciąż za mało. Nadal większa część Ziemian nie chciała nam pomóc. Westchnęłam ciężko. Więc mieliśmy zginąć? Tak po prostu? Chyba czas było zrozumieć, że wszystko, co zrobiliśmy kiedykolwiek dla ludzkości, nie miało sensu. Nawet w obliczu tak poważnego zagrożenia nie byliśmy w stanie nikogo nakłonić do pomocy.

Czas uciekał, energia Kenzurana słabła, a mi tkwiliśmy w martwym punkcie. Zacinęłam powieki, w myślach przeklinając wszystko co żywe i egoistyczne. Czy żądaliśmy zbyt wiele? Nie chcieliśmy, aby oddali nam swoje życia, a by przekazali cząstkę swych sił witalnych. Potem mogli wrócić do tego, co do tej pory robili. Nikt jednak już nie zamierzał nam pomagać. To było tak mocno frustrujące!

— Błagam... Proszę... Unieście swoje dłonie w górę i pomóżcie nam pokonać tę bestię — rzekł z trwogą książę.

Jego prośba była porywająca za serce. Nigdy przenigdy nie prosiłby Ziemian o pomoc. Teraz sytuacja była zgoła inna. To od nich zależało nasze życie. To oni mieli nas ocalić. Nie my, jak to do tej pory było. W oczach Saiyanina stanęły łzy. Emocje wzięły górę i sama poczułam, jak mokną mi oczy. W chwilę później cała ta ckliwa bańka prysnęła, gdy dosłownie znikąd odezwał się nieznany nam głos, który postanowił zbojkotować całą sytuację. Wyzwano nas od czarnoksiężników, popleczników Babidiego! Ludzkie głosy przekrzykiwały się z taką wrogością, że aż żółć gotowała się w żołądku. Byliśmy skończeni.

Uderzyłam pięścią w ziemię. Gdybym miała więcej sił, powstałby krater albo chociaż pęknięcie. Obecnie nie różniłam się energią od zwykłego Ziemianina. Nie było dla nas żadnej nadziei. Czułam narastającą frustrację i jednocześnie niemoc. Chciało mi się płakać i jednocześnie krzyczeć. Wiedziałam, że Vegeta czuł się podobnie. Gokū z ledwością utrzymywał się na nogach. Okiełznanie nawet niedostatecznej ilości energii go wykańczała.

— To koniec panowie. To nie ma sensu — wychrypiałam z boleścią. —  Skończmy to. Lepiej będzie, jak wszystko przepadnie. Ci ludzie nie chcą naszej pomocy. Wolą umrzeć.

Ostatni wojownik padł na ziemię pod naporem nieskończonej witalności Buu. Zaszlochałam mimowolnie. Nie zamierzałam nawet ukrywać swojego zawodu i strachu. Cieszyłam się, że mogę, chociaż ostatnie chwile spędzić w towarzystwie brata. Wtedy dopiero dostrzegłam, że jego aureola gdzieś się ulotniła. Nie było nawet sensu pytać, jak do tego doszło. Było to chociaż pocieszające, bo po śmierci mieliśmy szansę spotkać się w zaświatach, o ile Buu nie postanowi ich zniszczyć.

Kenzuran mimo wszystko nie poddawał się i wciąż podnosił się spod naporu demona. Liczył na nas, liczył na ludzkość, a ta zawodziła. Ja nie miałam już żadnych złudzeń co do przegranej. Gokū jednak nie zamierzał się poddawać.

— Ziemianie! Proszę was, użyczcie mi swojej siły! Pokonajmy razem tego potwora! Bez was nie damy rady!

Ci, którzy go znali, a dotąd nas nie wsparli, unieśli swoje dłonie ku niebu. Było to widać w chwili, gdy sfera podwoiła swą objętość. Wyglądało to pięknie, lecz wciąż było to za mało. Nawet ja to wiedziałam. Znaczna część planety nadal uważała nas za łgarzy i złodziei życia. Tak prosta czynność i życzliwość dzieliły nas od pokonania potwora. Co jeszcze musieliśmy zrobić, by nakłonić innych? By przekonać wszystkich?

— Weź i moją moc, Gokū — mruknęłam, unosząc dłoń. — Nie mogę być gorsza od reszty. Nie chcę mieć nic wspólnego z tymi, którzy nas zignorowali.

— Oszalałaś! — ryknął książę — Nic już nie masz! Chcesz się zabić?

Nie zdążył mnie powstrzymać. Część ikry uleciała ze mnie prosto do eterycznej bomby. Padłam na ziemię jak długa, z trudem łapiąc oddech. To było poświęcenie, na które byłam gotowa. Moja cząstka była więcej warta niż nie jedno nędzne życie. Ja przynajmniej chciałam uratować wszechświat. Starszy brat uklęknął przy mnie i usadowił mą głowę na kolanach. Położył dłoń na mej czuprynie, delikatnie ją głaszcząc.

— Jesteś niepoprawna — westchnął.

Zakaszlałam, usiłując się do niego uśmiechnąć. To była jedna z tych chwil, które mógłby trwać wiecznie. Dla mnie liczyło się tylko to, że było obok. Nie byłam tu sama. Kakarotto jeszcze kilkukrotnie usiłował prosić mieszkańców Ziemi o pomoc. Bezskutecznie. Nasz czas dobiegał końca. Ja czułam to w kościach i widziałam na własne oczy, jak Kenzuran traci swoją moc. Ratować ludzi? Po co? To tacy niewdzięcznicy...


— Dość tego! Idioci, półgłówki! Egoiści!  — ryknął Hercules. — Chcecie wszyscy zginąć? Czy tak ciężko jest spełnić prośbę tych ludzi?

Byłam nie tyle wstrząśnięta ile zaskoczona. Człowiek, największy uzurpator postanowił wziąć sprawy w swoje ręce? Czy wreszcie uwierzył, że to wszystko nie było głupim snem?

— Czy w obliczu tego ogromnego niebezpieczeństwa możecie przejść obojętnie? Jestem Satan, wasz wspaniały mistrz świata! Czy mi także odmówicie swojej pomocy?

Nie obyło się od kłamstw, jakoby sam Hercules walczył z Majinem. Nawet w obliczu takiego przedsięwzięcia musiał nadużyć ludzkiego zaufania. Nie minęło kilka chwil, a Genki Dama zaczęła się powiększać. I to nie tak, jak do tej pory. Energia do niej napływała zewsząd! Zasłoniłam usta dłonią, nie mogąc nadziwić się temu wszystkiemu. Oni naprawdę kochali tego łgarza. Oczy same napełniły się łzami. Byłam wzruszona i jednocześnie skonana. To właśnie największy błazen uratował sytuację. To on nas ocalił. To było... Niebywałe. Hercules, Mark Satan był wybawcą wszechświata. Nie było co do tego wątpliwości.

Gigantyczna bomba była gotowa. Jedyny szkopuł polegał na tym, że tuż obok Buu spoczywał wymęczony saiyański wojownik. Son Gokū nie mógł rzucić kuli, by poskromić najgorsze zło. Jak mógłby zabić przy tym podróżnika w czasie? I to po tym, jak zajął się potworem, gdy my jak dzieci we mgle usiłowaliśmy uzbierać choćby nędzną duszyczkę do pomocy. Wiedziałam, że wojownik nie podejmie się tej próby, póki życie pobratymca nie będzie bezpieczne. Na nasze nieszczęście Majin Buu szybko podchwycił temat.

Czy w tej chwili wszystko przepadło? Całe poświęcenie nie miało już wartości? Tak wiele nas kosztowało, by dotrwać do tej chwili. Nawet Kenzuran to wiedział i nakazał nie przejmować się nim. Obrońca planety uważał jednak inaczej.

Baloniasty nie dość, że postanowił sobie zrobić tarczę z pokonanego wojownika, to jeszcze począł ostrzeliwać manipulatora bomby duchowej. W ten sposób nasz czas się kurczył, a przecież od wygranej tak niewiele nas dzieliło. Vegeta postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i powstrzymać Majina przed ostateczną wygraną. Należało odciągnąć jego uwagę nie tylko od Gokū, ale i od Kenzurana. Nie podobało mi się to, ale już na nic wpływu nie miałam. Byłam tylko marnym cieniem swej egzystencji. W dodatku na skraju śmierci.

Książę powstrzymał demona przed zabiciem ojca Gohana, a Hercules odciągnął ledwie przytomnego Saiyanina z pola rażenia. To wciąż jednak było za mało. Kto miał ocalić Vegetę? To wciąż się działo, wiecznie mieliśmy pod górkę. Czy mój brat miał się poświęcić, byśmy mogli żyć? Nie, to nie mogło się tak skończyć.

— Uciekaj Vegeta! — krzyknął twórca eterycznej bomby. — Dłużej nie dam rady!

W oczach kolejny raz stanęły mi łzy. Nie! Vegeta nie mógł się poświęcić! Nie teraz! Chciałam wstać, krzyczeć, zrobić cokolwiek by ocalić swego brata. Nic jednak nie byłam w stanie uczynić poza zawodzącym szlochem. W tak beznadziejnej sytuacji się znaleźliśmy, że chciałam być tam tuż obok niego i się uśmiechnąć. Powiedzieć, że jestem dumna... A potem razem zejść z tego świata.

Wszystko działo się tak szybko. Wielka sfera leciała na potwora, a ja nie mogłam nic zrobić. Ostatecznie Buu widząc ogrom energii zmierzającej ku niemu, porzucił swą żywą tarczę, tym samym pozwalając księciu na ucieczkę. Różowy stworzył kilka sfer celując w ogromną Genki Damę. Ta dosłownie pochłaniała nic nieznaczącą KI. I mogłoby się wydawać, że zwyciężyliśmy. Los jednak zadrwił z nas po raz kolejny. Gokū był zbyt słaby, by móc manipulować tak wielką energią.

Majin z satysfakcją walczył ze śmiercionośną energią, odpychając ją jak jakąś piłkę. Planeta pod naporem energii pękała, zamieniając wszystko wokoło w pogorzelisko. Dosłownie teraz mogło wydarzyć się wszystko. Mogliśmy wygrać, a jednocześnie przegrać. Z wrażenia miałam ochotę zemdleć. To było zbyt wiele. Wojownik z sekundy na sekundę, na naszych oczach tracił siły, a my wraz z nim nadzieję. Ziemia pękała, czułam każdą wibrację, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Jeśli mieliśmy przegrać, miałam być pierwszą tego ofiarą. Zacisnęłam mocno powieki, licząc na jakiś cud.


— Saro! Saro!  — usłyszałam wołanie. — Gdzie jest moja siostra?!

Był to Vegeta. Niestety nie byłam w stanie odpowiedzieć na jego wołanie. Leżałam gdzieś pod gruzowiskiem, nie mogąc już oglądać przedstawienia. Nie mniej zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji. Wciąż byliśmy na przegranej pozycji. Czułam, jak z ojca Gohana ucieka życie. Nie było dla nas żadnej nadziei? Nie dało się niczego zrobić? Mnie pozostało tylko czekać. Słyszałam, jak książę przeczesuje okolicę, przerzuca głazy i nawołuje mnie. W pewnym momencie jego głos zaczynał się łamać.

— Ve-ge-ta... — kaszlnęłam ostatkiem sił. — Tu je-jestem.

On jednak mnie nie słyszał, nie mógł. Ziemia kolejny raz zawibrowała. Poczułam kolejne pęknięcia i desperacką próbę odnalezienia mnie przez brata. Postanowiłam nie otwierać oczu. Tak mogłam skupić się na otoczeniu. Chciałam wiedzieć, jak się sprawy mają. Czy w ogóle był jeszcze jakiś sens marzyć o wygranej?

Nie byłam w stanie przetrwać tej emocjonalnej huśtawki. Bez względu na to, czy mieliśmy wygrać, czy przegrać moja walka się zakończyła. Byłam zbyt słaba, by poruszyć palcem. Kręciło mi się w głowie i jedynie, o czym mogłam myśleć to fakt, że gdzieś tam był on i usiłował mnie znaleźć. Wiedziałam, że w końcu mu się uda, ale ja tego już nie zobaczę.

***
— Jak się czujesz?

Mruknęłam, zaciskając nie tylko powieki, ale i szczękę. Moje siły... odzyskałam je! W oszołomieniu rozwarłam powieki, natychmiast przenosząc się do siadu. Z wrażenia zachłysnęłam się powietrzem. Nade mną kucał Dende z zatroskaną miną, która za chwilę zmieniła się w tę radosną. Zaraz dostrzegłam swego brata, który wyglądał nie lepiej ode mnie.

— Na szczęście nic ci nie jest — westchnął z ulgą Namekanin.

Chwilę później począł uzdrawiać księcia, a ja wciąż nie wiedziałam, co się właściwie wydarzyło. Pamiętałam... Co ja właściwie pamiętałam? Huk, trzęsienie ziemi i...

— Gdzie jest Buu?! — wrzasnęłam, zrywając się na równe nogi.

Usłyszałam śmiech i odwróciłam się w tę stronę. To był Gokū. Siedział on na sporym kamieniu z radosną i promienną twarzą. To oznaczało tylko jedno — zwyciężyliśmy.

— Czy... My? Naprawdę? — nie potrafiłam zebrać słów do kupy.

— Tak, udało się nam — rzekł wesoło Kenzuran.

Dopiero teraz dostrzegłam i jego pokiereszowaną twarz. Był on kolejny, którego począł uzdrawiać Dende. Chociaż nie miałam możliwości osobiście oglądać, jak pokonujemy potwora, to chociaż po wszystkim mogłam się napawać tą chwilą. Był to chyba najgorszy, a jednocześnie najpiękniejszy dzień. Tak wiele wydarzyło się w tym czasie. To cud, że ta planeta w ogóle przetrwała nasze starcie. Uradowana podbiegłam do brata i wyściskałam go z okrzykiem radości. Nie zamierzałam niczego ukrywać. To była naprawdę wspaniała wiadomość. Żyliśmy wszyscy!

Naszą radość przerwała informacja Herculesa. Buu wciąż żył, tylko nie ten, z którym walczyliśmy. Był to ten drugi, gruby. W momencie mnie zatkało. Jak to w ogóle było możliwe? Czy coś mnie ominęło? Człowiek poprosił o uzdrowienie potwora. Czy był to dobry pomysł? Na pewno nie.

— Chyba sobie kpisz! — ryknął książę, wyciągając rękę do wystrzału. — Odsuń się głupcze! Czas go wykończyć, póki jeszcze mamy szansę.

Mistrz Świata nie chciał przystać na to. Zasłonił własnym ciałem demona. Czy on postradał zmysły? Buu był naszym wrogiem i nie mogliśmy pozwolić sobie na powtórkę. Ledwo nam się udało. Podzielałam zdanie brata. Drugi Majin był tak samo niebezpieczny co poprzedni. Bez względu na to, czy tamten był gorszy. Nie było żadnego usprawiedliwienia dla czyhającego zła. Hercules twierdził, że stwór nie był zły, a stał się nim w chwili, gdy jakiś nikczemnik postanowił zabić mu psa. Był skłonny pilnować grubasa, by ten nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. On, zwykły człowiek? To było niedorzeczne.

— Dende ulecz go. Chociaż wygląda na potwora i napsuł nam krwi, to wcale nie jest z niego taki drań — zabrał głos Kenzuran. — Pamiętacie, że w pewnym momencie stanął po naszej stronie, prawda? On również przyczynił się do naszej wygranej.

Spojrzałam na twarze zebranych tu istot. Nikt się nie odezwał, a Gokū się nawet uśmiechnął. Co takiego się wydarzyło? Co widzieli oni, czego nie wiedziałam ja? Koniec końców Buu został uzdrowiony i naprawdę nie planował nas atakować.

Kibitoshin zaoferował nam transfer na Ziemię. Mogliśmy wrócić wszyscy razem i wreszcie cieszyć się zwycięstwem. Miałam nadzieję, że w końcu nasze życie wróci do normy. Może będzie nawet lepiej niż wcześniej? Nauczyłam się wielu nowych rzeczy, zrozumiałam tak dużo i chciałam się tym podzielić z najważniejszą osobą w mym życiu.

Zostaliśmy natychmiast przetransportowani pod świętą wieżę. Czemu nie na górę? Nie dane było nam spytać, gdyż bóg szybko się z nami pożegnał. Najwidoczniej musiał jak najprędzej zająć się zniszczeniami ich boskiej planety. Gokū westchnął, z uśmiechem spoglądając w chmury.

— Wszyscy już tam są — rzekł z entuzjazmem. — Gotowi?

— I myślisz, że ten stwór może lecieć z nami? — wskazałam na łagodniejszą wersję naszego dotychczasowego problemu.

— Hercules obiecał się nim zająć, to będzie jego pierwsze zadanie — wzruszył ramionami, nie widząc przeciwwskazań.

— A co tam jest? — zapytał zdezorientowany champion.

— Twoja córka, Videl — odrzekł rozpromieniony Wszechmogący. — Pamiętasz, jak ci obiecaliśmy, że wróci?

— No to na co czekamy? — krzyknął zaaferowany, łapiąc zielonoskórego za wyświechtaną kamizelkę. — Muszę zobaczyć moją córeczkę!

Nie interesowało mnie, kto go tam zabierze, ja nie miałam najmniejszej ochoty tego robić. Kakarotto najwyraźniej też, bo od razu wzbił się ku niebu, zachęcając wszystkich do drogi ruchem ręki. Spojrzałam na brata. Do tej pory stał z założonymi rękoma z naburmuszoną miną. Położyłam dłoń na jego ramieniu, delikatnie się uśmiechając. Cieszyłam się, że tu był i odzyskał życie. Wszystko potoczyło się tak dynamicznie, że jeszcze długo miały minione wydarzenia nam dudnić w głowach. Jednak teraz istotne było to, by wrócić do domu, ale zanim to nastąpi, mieliśmy jak bohaterzy zdobyć szczyt i powitać rodzinę. Kiedy książę odwzajemnił uśmiech, byłam gotowa do drogi.

Zaraz za Gokū leciał Wszechmogący i Majin, który musiał przetransportować tego przeklętego Ziemianina. Tak, tego samego, który skrzyknął całą ludzkość, aby podzielili się swą energią do utworzenia gigantycznej duchowej bomby — ostatniej deski ratunku. Kolejny był Vegeta, a tuż za nim podążał Kenzuran również z niewzruszoną miną. Ten drugi niebawem planował nas opuścić, ale nim miało to nastąpić, musiał odpocząć. Zasługiwał na to. W domu Bulmy nie brakowało pokoi, a walka z Buu była wystarczająco wyczerpująca. Nawet ja byłam zdumiona, że zaproponowałam mu nocleg, mimo iż wiecznie działał mi na nerwy. Jak widać, nie byłam pozbawiona uczuć. 

Ruszyłam jako ostatnia. Byłam tak podekscytowana, że serce mi kołatało, a jednak stałam pod wieżą z przerażeniem. Chciałam pędzić co tchu, by znaleźć się na szczycie, a mimo to zjadał mnie ogromny stres. Bałam się tam wylądować. W głowie układałam sobie, co powiem, kiedy już go spotkam. Cokolwiek wymyśliłam, zaraz uznawałam to za idiotyczne. A jednak miałam nadzieję, że nastolatek wciąż jest gotowy na spotkanie i naprawę naszej relacji. Tak było, zanim różowy demon nas wyrolował. Wtedy właśnie pokazał mi, że się myliłam. Nie odtrącił mnie. Chciałam go szczerze przeprosić i jeśli starczy mi odwagi wyznać co czuję. Na pewno chciałam go uściskać. Tak po prostu. Tylko czy potrafiłabym przy tym nie uronić łez?

Wreszcie dotarłam na szczyt, lądując ostrożnie na krawędzi. Do mych uszu docierała entuzjastyczna radość, gdy pierwsi wojownicy przywitali się z resztą. Najważniejszy mięsień w organizmie dudnił jak oszalały. Na samą myśl kręciło mi się w głowie. Niby odważna, a jednak nie do końca...

— Na co czekasz? Czemu nie idziesz za resztą? — zapytał Satan, który stał jak kołek, a wraz z nim nasz nowy sojusznik.

Stresowałam się i on najwyraźniej także. Sama nie wiedziałam, skąd napłynęła do mnie ta dziwna empatia, ale rozumiałam go. Dopiero co wybłagał nas byśmy dali szansę Buu, a teraz miał go wprowadzić w głąb pałacu. On pierwszy poznał tego demona od dobrej strony i gdyby nie podli Ziemianie, nasz problem skończyłby się zdecydowanie wcześniej. Westchnęłam ciężko i nie mogąc dać wiary we własne myśli, odpowiedziałam:

— Pójdę pierwsza w razie, gdyby ktoś chciał zaatakować twojego kumpla, ok? Dasz radę?

— Naprawdę?

— Naprawdę. Chyba że mam się rozmyślić? — złowieszczo się uśmiechnęłam.

Od razu wiedziałam, że zrozumie mój przytyk. Najwidoczniej zdążył się przyzwyczaić do mojego złośliwego charakteru i wielkiego uprzedzenia. Dziś i on był bohaterem, tym prawdziwym. Bez niego nie mieliśmy szans i nawet ktoś taki jak ja musiał to przyznać. Byłam tam i wszystko widziałam. Ludzie go kochali, a nas mieli za nazbyt silne i kłamliwe potwory.

Tak jak zaplanowaliśmy, ruszyliśmy w głąb strażnicy. Na miejscu byli ci, co stracili życie w chwili, gdy złowieszczy Majin uciekł z innego wymiaru. Nie dostrzegłam jednak nigdzie Piccolo, Gohana czy szczeniaków. Nie było ich jeszcze na miejscu? Nie zwróciłam nawet na to wcześniej uwagi. Zbytnio się przejmowałam nadchodzącym spotkaniem.

— Majin Buu! — wrzasnął z przerażeniem Kuririn, a zaraz za nim zawtórowali kolejni. — Kryć się!

Od razu wyczułam napiętą atmosferę, której zresztą się spodziewałam. Gokū szybko zagrodził sobą drogę do demona, naprędce tłumacząc, iż to nie ten sam stwór, który ich pożarł. Był to w końcu zjedzony Buu i my wiedzieliśmy, że tak się stało. Po tym zdarzeniu zaczęła się nasza dramatyczna walka o przetrwanie.

Uczyniłam to samo co Son Gokū, obiecałam, a obietnic dotrzymywałam. O dziwo szybko uspokoiliśmy zebranych. Może dlatego, iż najsilniejsi z najsilniejszych, ci, którzy uratowali świat, stanęli w obronie zdezorientowanego grubasa? Wśród nich był i książę Saiyan. Niechętnie, ale jednak.

Bulma z nieukrywaną radością tuliła się w dotąd martwego partnera, a zaraz to samo uczynił Hercules, dostrzegając swoją córkę pośród zebranych. Ja stałam na uboczu, zastanawiając się, gdzie jest Gohan i reszta. Zamknęłam oczy, chcąc wyczuć jego energię. Był w ruchu, a tuż obok znajdowały się trzy inne. Doskonale wiedziałam, do kogo należały.

— Wszystko w porządku, Saro? Wyglądasz, jakbyś przeszła przez niezłą batalię — usłyszałam kobiecy głos. — Świetna robota. Kolejny raz pokonaliście zło.

Podniosłam powieki i wtedy dostrzegłam Osiemnastkę. Uśmiechała się do mnie z uznaniem. Odwzajemniłam wyraz zadowolenia, kładąc z dumą ręce na biodrach swoich zniszczonych ciuchów. Faktycznie wyglądałam, jakbym wstała z martwych. Uniosłam wysoko brodę, by wiedziała, że i ja jestem z siebie dumna. Przynajmniej odrobinę. Przetrwałam to piekło, choć nie było łatwo i kilkukrotnie zwątpiłam, ale ostatecznie dobrnęłam do końca i nie zginęłam. To było nie lada osiągnięcie. Gdyby nie Gokū czy Kenzuran skończyłabym po drugiej stronie już dawno.

— Dzięki, sama jestem pełna podziwu. To było ogromne wyzwanie. Powiem ci, że kilkukrotnie otarłam się o śmierć — westchnęłam, spoglądając w niebo. Tu zawsze było piękne. — Jestem gotowa. Kto by pomyślał?

— Na co? — nie zrozumiała.

— Na rozmowę. Wiesz, że on wtedy nie umarł? Ocalili go bogowie, a potem wrócił. Nie przejął się, iż go odtrąciłam. Albo udawał? Nie wiem. Ale było dokładnie, jak mówiłaś. Chciał ze mną rozmawiać, chciał wszystko odwrócić, wyjaśnić, a ja mu na to nie pozwoliłam... — na moment spuściłam wzrok. Nie często przyznawałam komuś rację i było to bardzo dziwne, a zarazem trudne uczucie. — Mimo mojej opryskliwości nie odwrócił się ode mnie. To było takie... niesamowite? Jemu naprawdę zależy!

Kobieta słuchała moich wywodów w milczeniu, co raz otwierając szerzej oczy, a czasem drgając kącikami ust. Wiedziałam, że rozumie, o czym mówiłam. Zastanawiałam się, czy też tak miała, gdy zrozumiała co czuje do Kuririna? Ja wtedy byłam ślepa na takie rzeczy.

— Wiesz, gdy walczyłam o jego życie i ostatecznie Buu był sprytniejszy i silniejszy i gdy go pokonał, zrozumiałam, że życie jest zbyt ulotne — dodałam ciszej, bojąc się, że w ogóle wolno mi tak myśleć. — Nie chcę go kolejny raz stracić. Nie chcę, by odszedł. Rozumiesz?

— Zrobiłaś ogromne postępy — rzuciła z uśmiechem, muskając pięścią mój policzek. — Będzie dobrze. Zobaczysz.

— Tak myślisz? — byłam mocno przejęta.

— Oczywiście! — rzekła z pewnością, podpierając zaciśnięte dłonie pod boki.

Za chwilę czwórka wojowników wylądowała na brzegu pałacu. Chociaż jeszcze nie zdążyłam się odwrócić to Chi-Chi i Bulma z wielkim wrzaskiem wszystkich o tym fakcie uświadomiły. Zaraz pognały ku dzieciakom, a mi na sercu zrobiło się ciężej. Był to widok, który uświadamiał mnie, jak bardzo wiele w życiu mi brakowało. Jak mało dostałam za dzieciaka i jak odbiło się to w przyszłości. Wracając z wojny, nie byłam witana w ten sposób przez nikogo. Nikt nigdy nie płakał z radości na mój widok.

Ugięły się przede mną nogi. Przypomniałam sobie noc w katakumbach na Vitani. Gohan tulił mnie w swych ramionach ze łzami w oczach. I chociaż nie pamiętałam, co działo się tuż przed odzyskaniem ciała i umysłu to jego radość była nie do opisania. Wtedy byłam tak zamroczona i jednocześnie zdumiona, że całkowicie o tym zapomniałam. A przecież był nie tylko ostatnią osobą, jaką widziałam przed zamianą w posąg, ale i tą pierwszą po powrocie. On był przy mnie. Był także obok, gdy usiłowałam go zabić, będąc w ryzach Vitanijczyka. Nigdy mnie nie opuścił...

Z kołatającym sercem, spuściłam wzrok. Zaciskając mocno pięści, starałam się panować nad targającymi emocjami. Byłam taka głupia i taka ślepa. Czy była zatem szansa, że i on czuł coś do mnie? Kiedykolwiek? Teraz jeszcze bardziej zapragnęłam się z nim rozmówić. Minęło tyle lat, a ja dopiero teraz zauważyłam, co się coś wokoło działo. Ogarnęło mnie kolejne uczucie — tym razem był to wstyd. Tak jeszcze wiele nie potrafiłam w kontaktach międzyludzkich.

W tym czasie gdy rozmyślałam nad minionym czasem, Gokū podszedł do swego starszego syna. Gohan sam rzucił się w jego ramiona. Nie powiem, sama bym chciała to zrobić, ale jakaś siła mi na to nie pozwalała. Trema? Na pewno. Strach? Nie byłam pewna czy byliśmy oficjalnie pogodzeni.

Za chwilę nasze spojrzenia się spotkały, a ja poczułam, że robi mi się słabo, a jednocześnie nie jestem pewna czy jeszcze oddycham. Przeszedł mnie paraliżujący dreszcz. Uśmiechnął się, a mnie zalała fala gorąca. Uśmiechnął się! Do mnie, prawda?

— Na co czekasz? — C18 szturchnęła mnie. — Idźże do niego dziewczyno!

Odruchowo  złapałam się za ramię, a następnie spojrzałam na kobietę. Ta z uśmiechem kiwnęła brodą, wskazując mi drogę do półsaiyanina. Przecież właśnie tego chciałam! Wypuściłam głośno powietrze, tym samym okazując jej swoje zakłopotanie. Wszędzie była masa gapiów,  wszyscy się radowali i witali, a ja miałam do wyznania naprawdę skryte i wciąż niezbadane uczucia.

— No idź — dosłownie zostałam popchnięta przez androidkę.

W międzyczasie Chi-Chi dopadła swojego starszego syna. W końcu i ona go utraciła. Ciężko zniosła wieści o jego domniemanej śmierci, a teraz mogła go tulić w swych ramionach jak tamtego małego chłopca. Ten obraz był bardzo emocjonujący. Mnie nigdy tak nie tulono. Nikt nigdy mnie tak nie kochał. Rodzice mną gardzili, wstydzili się. Po raz kolejny tego dnia i w dodatku w ciągu kilku minut było mi przykro, że nigdy nie doświadczyłam tego uczucia. Dotąd wydawało mi się, że ziemskie matki były pomylone i nadopiekuńcze. Dziś wiedziałam, że kryła się za tym troska. Ja jako Saiyanka nie znałam matczynej miłości.

Dostrzegłam, że z początku nastolatek walczył z rodzicielską nadopiekuńczością, ale zaraz przestał i odwzajemnił uścisk zatroskanej matki. Zdumiona byłam, gdy mimo to kolejny raz na mnie spojrzał. Po raz pierwszy uśmiechnęłam się do niego w takiej sytuacji. Dotąd robiłam głupie miny, przewracałam oczami, prychałam, bądź odwracałam się od tego. Wtedy nie rozumiałam tego wszystkiego. Nie byłam pewna czy i on uniósł kąciki ust, ale jego oczy zdawały się takie ciepłe.

— Gohan!

Wołanie wyrwało mnie z rozmyślań. Zauważyłam, jak dosłownie znikąd pojawia się Videl, pędząca w kierunku, gdzie utwierdzony miałam dotąd wzrok. Rzuciła się w ramiona wysokiego młodzieńca, nie bacząc na to, że dosłownie potrąciła jego matkę. Zderzenie ich ciał spowodowało ich upadek. Nie spodziewałam się czegoś podobnego. Dosłownie zatkało mnie, aż niekontrolowanie rozdziawiłam usta.

Czy czas się zatrzymał? Czy może ja przestałam oddychać? Poczułam bolesne ukłucie w klatce piersiowej. Obraz przed mymi oczami się rozmazał, gdy ich usta się złączyły. Poczułam szarpnięcie w prawe ramię i dudniący głos, który rozwalał mą czaszkę niczym młot.

— Sara? Saro!

Dosłownie znikąd przede mną wyrósł ktoś. Kiedy poczułam kolejne, tym razem silniejsze pociągnięcie straciłam na chwilę równowagę. Otępiała wyrwałam się z uścisku, czując, jak po moim ciele przebiegają pojedyncze wyładowania elektryczne. Nie byłam pewna czy to sprawiło, że ten ktoś się cofnął. Zaciskając pięści, jednocześnie nie mogąc złapać tchu, zrozumiałam, że tak naprawdę nic przed oczami nie widzę, choć byłam pewna, że powieki miałam szeroko otwarte. Zakręciło mi się w głowie. Z trudem utrzymałam równowagę.

— Umiesz się szybko przemieszczać, prawda? — usłyszałam przerażony głos jakby przez mgłę. — Zabierz ją stąd, migiem.


To musiała być Osiemnastka, choć nie byłam do końca pewna. Jedynie czego byłam pewna do tego, że zaraz eksploduje mi głowa, a wraz z nią płuca. Ponownie wszystko zawirowało, a mnie potężnie zamroczyło. Wtedy zrozumiałam, że nastąpiła błyskawiczna transmisja. Uwolniona z transu wzięłam łapczywy haust powietrza, padając przy tym na kolana. Podpierając rękoma zieloną trawę, odkaszlnęłam kilkukrotnie. Zapowietrzyłam się do tego stopnia, że zupełnie zapomniałam o oddychaniu.

— Jak się czujesz? — zadźwięczało mi w głowie. — Poraziłaś mnie.

Dopiero wtedy dostrzegłam, że tuż obok kuca Kenzuran, którego rozpoznałam po butach. Nadal z trudem łapałam oddech, a żal i rozpacz co chwila ustępowały miejsca niepohamowanej wściekłości. Czułam, że za moment wybuchnę. Nie chciałam tu być. Nie mogłam. Wszystko tak szybko przepadło, a ja jedynie, o czym teraz marzyłam to ogień.

— Zabierz mnie stąd!  — z trudem wydyszałam. — Nie mogę oddychać! Nie mogę...

— Gdzie mam cię zabrać?

Mężczyzna był zdezorientowany, czułam to w jego tonie wypowiedzi. A ja? Nie było ze mną lepiej. Dusiłam się i im dłużej walczyłam z wybuchem, tym było gorzej. Pękała mi głowa, paliły się wszystkie nerwy, a w żyłach dosłownie buzowała krew.

— Daleko stąd! — wrzasnęłam, waląc pięściami w podłoże. — Szybko! Do cholery!

Pode mną utworzył się mały krater. Oczy zapiekły, za chwilę poczułam, jak ciurkiem płyną po policzkach ciepłe łzy. Przed ślepiami miałam tylko tę jedną scenę, która była jak gwóźdź w tętniące serce. Nie byłam w sanie zaczerpnąć powietrza, tego, którym i oni oddychali.

— Zabierz mnie... Nie chcę być na tej przeklętej planecie! — zerwałam się na nogi, szarpiąc przy tym Saiyanina. — Nie mogę tu zostać i lepiej się pospiesz, bo zaraz eksploduję! Nie ręczę za siebie!

Przez ciało przebiegł niebezpieczny dreszcz, a zaraz po nim fala wyładowań, które dosięgnęły niczemu winnego wojownika. Z determinacją nieznoszącą sprzeciwu wpatrywałam się w jego czarne tęczówki. Nienawiść we mnie rosła jak piana w gotującym się mleku.

— Dobra, dobra...

Mężczyzna przyłożył dwa palce do czoła, wyszukując jakieś lokalizacji. Chciałam, by zrobił to jak najszybciej. Nie chciałam niszczyć swojego domu, planety, która dopiero co się odrodziła, po misternej batalii. Nie po to walczyłam o ten świat, by teraz go wysadzić w powietrze. Przenieśliśmy się gdzieś indziej, nie miałam pojęcia czy na drugą stronę globu, czy dalej, ale to sprawiło, że na moment mogłam złapać oddech, nim na nowo wszystkie negatywne emocje mnie dopadły ze zdwojoną siłą. Warcząc i zaciskając pięści na poszarpanej odzieży podróżnika w czasie, kolejny raz poczułam, jak się przenosimy i gdy zrobił to kilkukrotnie, od zawrotów głowy upadłam na ciemną i zimną ziemię. Odkaszlnęłam parę razy, po czym niekontrolowanie uroniłam kilka łez.

— Jak daleko?

— Na tyle byś mogła spokojnie wybuchnąć, im dłużej tłumisz tę moc, tym gorzej dla ciebie.

— Chcę być tak daleko, że nikt nie będzie w stanie mnie znaleźć! Nawet Gokū — wrzasnęłam wściekle.  — Nigdy tam nie wrócę i to jest twoje zadanie, Kenzuranie.

— A nie lepiej byś ruszyła ze mną? — zapytał ostrożnie. — Po co się ukrywać?

Zerwałam się na równe nogi jak wściekła osa. To było jak policzek, ale najwidoczniej on tego nie wiedział. Spojrzałam mu w oczy, nie kryjąc swojego rozgoryczenia i bólu.

— Gdziekolwiek są oni, mnie tam być nie może. A oni są i u ciebie. Zabierzesz mnie tak daleko, jak to tylko możliwe, a potem wrócisz i o wszystkim zapomnisz — wycedziłam. — Znajdź tę cholerną siostrę Vegety i uratuj go, skoro to twoja misja. Ja już nigdy nie wrócę na Ziemie.

Wojownik stał w milczeniu, najwidoczniej nie pojmując mojej decyzji. Miałam wrażenie, że moje ciało zaraz eksploduje, dosłownie czułam jak płonę od środka i im dłużej się hamowałam, tym mocniej paliło. Zawyłam, upadając na kolana. Czułam na całym ciele dreszcze. Usłyszałam westchnienie, a następnie poczułam dłoń na gołym ramieniu. Kolejne teleportacje, spowodowały mdłości i problemy z błędnikiem. W pewnym momencie myślałam, że zwymiotuję. Dobrze, że byłam na czworaka, bo gdyby nie to już dawno bym się przewróciła. Wreszcie wszystko ustało, a mnie dopadł naprawdę lodowaty podmuch. Na moment poczułam ukojenie. Z dużym trudem zaczęłam się podnosić, ale ostatecznie Kenzuran pomógł mi się wyprostować.

— Odejdź, proszę... — wyszeptałam, z wysiłkiem hamując narastającą eksplozję.

Od zniknięcia ze strażnicy minęła minuta, a może dwie? Nie miałam pojęcia, ale jednego byłam pewna — że moja KI pokonała już wszystkie możliwe bariery. Nie miałam ani siły, ani też ochoty więcej bronić się przed palącymi emocjami. Nienawidziłam życia, nienawidziłam siebie, nienawidziłam jego i przede wszystkim nienawidziłam jej. Wszystko, o czym marzyłam, dosłownie w ułamku sekundy straciło sens. Akurat, teraz gdy wreszcie byłam w stanie to nazwać. Myślałam, że będzie lepiej, że to, czego się w tak krótkim czasie nauczyłam, sprawi, iż pójdziemy do przodu. Tymczasem wszystko legło w gruzach i spłonęło. Teraz paliłam się i ja.

Rodak przytaknął, a ja jedyne co zapamiętałam przed jego zniknięciem to smutny i zdezorientowany wyraz twarzy. Naprawdę liczył, że będę z nim podróżować? Dotąd nie miałam zamiaru opuszczać Ziemi, ale wszystko uległo zmianie. Nie mogłam tam być. Bez względu czy byłaby to ta sama planeta, czy inna, gdzie byliby wszyscy poza mną. Nawet jeśli nie mieliby pojęcia, kim byłam, to kołek w sercu byłby ten sam, a widok Gohana z tą dziewczyną...

Oni zawsze byli razem. Tutaj, w tamtej przyszłości... A nawet w świecie Kenzurana. Byłam tego pewna. Przecież to wiedziałam, a jednak dałam sobie wmówić, że światy mogą być inne. Jakże się myliłam. Dla mnie nigdzie i nigdy nie było miejsca. Byłam świadoma, że nie mogłabym oddychać tym samym powietrzem, więc jedynym wyjściem było rozpłynąć się w przestworzach.

Ukryłam twarz w dłoniach, wreszcie pozwalając sobie na ujście bolesnych emocji. Odczuwałam gorsze emocje, niż w dniu, w którym spotkałam Gohana uczącego Satanównę. Łkałam jak ta mała dziewczynka, która została pojmana przez armię Changelinga, a następnie wywieziona na więzienną planetę.

Kolejny raz nienawiść spłynęła do mojego serca. Zrozumiałam, że nie bez powodu Saiyanie nie kochali. Teraz to doskonale pojmowałam. Uczucia były zbyt bolesne, by można było je dopuścić do głosu. Przeszkadzały w byciu idealnym wojownikiem, osłabiały. Czułam się tak połamana i bezbronna, że wszystko traciło sens. Miałam ochotę wysadzić wszystko w powietrze, a dopiero co ocaliłam świat. Co ja mówię? Wszechświat!

Wreszcie przestałam się hamować. Pozwoliłam palącej KI przejąć ciało. Zmysły rozpoznawały, każdą gorejącą komórkę, odczuwały jak żyły zalewa żar. Dopuściłam do głosu furię, okalając ciało szalejącą aurą pomieszaną z burzą wyładowań elektrycznych. Nie byłam w stanie stwierdzić, jak długo nie kontrolowałam wściekłej erupcji. Gdy wreszcie to nastąpiło, upadłam na rozoraną przed sobą ziemię, tracąc łączność z KI. Ciężko dyszałam, czując się jak po dopiero co po skończonej batalii, w dodatku przegranej. W oczach ponownie stanęły łzy. Chciałam umrzeć. Moje serce roztrzaskało się na miliony kawałeczków. Brzydziłam się siebie, nienawidziłam wszystkiego.

— Kim jesteś? — ciszę przerwał lodowaty i stanowczy kobiecy ton. — Zdradź mi, jak się tu dostałaś?



~~*~~


Na koniec sagi bonus: Desperacka ucieczka

16 lutego 2025

*111. Plan ostateczny


W chwili, gdy Księżniczka Saiyanów upadła nieprzytomna na rozoraną ziemię, na powrót była czarnowłosa. Nie uszło to uwadze jej bratu. Buu zdawał się nie przejmować stanem dziewczyny — nadal okładał ją pięściami ze złowieszczą satysfakcją. Na Vegetę zadziałało to, jak płachta na byka. W mgnieniu oka transformował się i pognał na ratunek siostrze.

W tym czasie Kenzuran podszedł do Gokū z zatroskaną miną. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, aż i drugi potomek królewskiej rodziny zostanie pokonany. Vegeta z całej czwórki był najsłabszy i w dodatku już martwy.

— Potrzebuję czasu, by odzyskać siłę — westchnął ciężko Son Gokū.

— Ile?

— Minutę? Może dwie? Muszę naładować się, by móc z nim walczyć, a on... On nie pozwala mi na to. Jest piekielnie szybki.

Kenzuran doszedł do wniosku, że tyle to i książę może mu dać, póki jego furia jest w pełni aktywna. Na chwilę obecną wyglądało na to, że Saiyanin świetnie sobie radzi z potworem, nawet kiedy obrywa. Wściekłość, jaką z siebie wyrzucał wojownik, była naprawdę imponująca. Nie przejmował się ciosami, które przyjmował na klatę. Liczył się tylko szał — ktoś skrzywdził jego malutką siostrę.

— Dobrze, ja w tym czasie polecę po dziewczynę.

Ojciec Gohana przytaknął. Nie można było zostawić Saiyanki gdzieś na polu bitwy. Bez względu na to, czy była nieprzytomna, nie mogli pozwolić, by przypadkowo została zabita. Dopiero co sama ratowała jego skórę!

W chwili, kiedy przybysz z przyszłości ruszył w drogę, czarnooki wygodnie się usadowił w rozkroku na trawie i przygotował mięśnie do kolejnych kroków. Jeżeli mieli wygrać i nie ponieść więcej strat musiał się skupić na tym, co było najważniejsze. Do tej pory zbyt luźno podchodził do sprawy. Jego dziecięcy sposób bycia nigdy go nie opuścił, nawet w dorosłym życiu. Potrafił być poważny, kiedy tego wymagała sytuacja, owszem, ale  gdy na horyzoncie pojawiał się niebywale silny przeciwnik... Cóż potrafił zapomnieć jak ważne i ulotne są ludzkie życia.

Stracił całą rodzinę, jego ukochana Ziemia przepadła, a on nawet w takich chwilach potrafił się zatracić w walce i bawić się nią jak dzieciak. Rozumiał powagę sytuacji, ale jego natura często z nim wygrywała i z tego powodu często nie kontrolował sytuacji. Samo pokonanie i zabicie przeciwnika nie było jego ulubioną taktyką. On kochał walczyć i napawać się każdą chwilą. I póki trzymał rękę na pulsie, było dobrze. Gorzej, gdy w ferworze zapominał o priorytetach i ostatecznie cel stawał się nie do pokonania. Tak było w przypadku Buu.

Na początku nie miał możliwości zająć się tym, czym powinien — Vegeta naciskał na swoją walkę i ostatecznie stracił przytomność, trwoniąc swój cenny czas na Ziemi. Później postanowił przekazać pałeczkę młodym. Tu także zmarnował resztki swej cennej przepustki. Sytuacja się diametralnie zmieniła i musiał ratować dzieciaki przed ostatecznym końcem. Dostał kolejną szansę na pokonanie wroga — kolejny raz ją zmarnował. Może i ocalił zjedzonych przez Buu, ale koniec końców wszyscy skończyli swój żywot — znowu roztrwoniony czas.

Son wreszcie zrozumiał, że wszystko, co się dotąd wydarzyło było jego błędem. Nie chciał, by ktokolwiek więcej na tym ucierpiał. Był kiepskim ojcem, marnym przyjacielem i beznadziejnym mężem. Jedyne co potrafił to walczyć. Więc czas było zrobić to, w czym był najlepszym — zebrać się do kupy i pokonać zło. Musiał przywrócić ład, a dopiero potem odłożyć rękawicę i przejść na emeryturę. Nie odwrotnie.

Czas upłynął, a energii nie przybywało. Może i osiągnął trzeci pułap, ale wciąż był za słaby. Czymś takim nie miał szans pokonać demona. Obrońca planety nie rozumiał, dlaczego jego KI nie chciała wzrosnąć, nawet kiedy bardzo się koncentrował. Musiał stać się silniejszy, jeśli miał ostatecznie pokonać bestię. Niestety nie potrafił temu sprostać.

Vegetę nie tylko opuściła passa, ale i siła. Buu pokiereszował go tak mocno, że tylko jego dziecięca beztroska nie pozwalała dokonać żywota i tak już martwemu wojownikowi. Miała być minuta, może dwie. Ile upłynęło? Pięć? W tym czasie Kenzuran obrócił niezauważenie po saiyańską księżniczkę i położył ją ostrożnie na strzępkach dobrze zachowanej trawy.

— Nie rozumiem, dlaczego nie mogę wykrzesać z siebie więcej — żachnął się starszy z wojowników. — Coś mnie blokuje.

— Cholera! — warknął Kenzuran. — Nie dobrze.

Mężczyzna zacisnął obie pięści, trzęsąc się przy tym. Nie tak to sobie wyobrażał. Nie tak to miało wyglądać. Ci wojownicy byli przecież silniejsi od jego znajomych. Dlaczego zatem nie byli w stanie sobie poradzić z potworem? Dlaczego Buu był silniejszy i bardziej przebiegły od tego, z którym nie tak dawno się mierzył? Czy naprawdę musiał ingerować w ten świat? Czy miał szansę pozostać niezauważonym przez łamaczy czasu? Jeśli nigdy tutaj nie dotarli, wolał, by tak pozostało. Nie chciał i na nich sprowadzać swojego nieszczęścia. To za nim przeklęta Towa wiecznie podążała. Gdyby się nagle zjawiła i wspomogła Majina, wszystko byłoby skończone. Nie mieliby najmniejszych szans na pokonanie ani jej, ani naładowanego ujemną energią potwora.

— Co robić... Co robić...?  — powtarzał sobie niczym w amoku, kręcąc się niemal wokół własnej osi.

Obity i obdarty z godności książę padł na ziemię. W ostatniej sekundzie obrócił szyję, by nie roztrzaskać sobie i tak już zmasakrowanej twarzy. Z trudem oddychał. Wiedział, że za kilka sekund Buu wymaże jego egzystencję, ale uważał, że było warto. Jego malutka siostra została bestialsko pokonana w starciu, które miał przegrać już dużo wcześniej. Tego dnia kilkukrotnie pokazała mu, jaka była odważna i bezinteresownie walczyła o jego życie. Nikt ani wcześniej, ani później nie walczył o niego jak właśnie ona. Potrafiła zrezygnować ze wszystkiego, byleby on mógł przetrwać. To było godne podziwu. Ich więź braterska była niezwykła, nawet jeśli na co dzień nie okazywali tego. Jeśli od nich tego wymagała sytuacja, potrafili wskoczyć za sobą w ogień. A niby dzieliło ich tak wiele lat.

Vegeta pamiętał dzień, w którym zobaczył ją po raz pierwszy. Taką maleńką, bezbronną i bez szans na przetrwanie. Dziś? Była wyśmienitą wojowniczką, na którą zawsze mógł liczyć. Był dumny z niej, nawet jeśli tego nie okazywał. Chciał ją pomścić, ale się nie udało. Nie potrafił pokonać potwora. Nie był w stanie zapewnić jej powrotu do normalności, chociaż bardzo tego pragnął. Zamknął oczy, z trudem łapiąc oddech. Zrobił wszystko, co mógł...

— Hej! Potworze! Tu jestem! — rozległo się donośne, męskie wołanie.

Gokū i Kenzuran odszukali pospiesznie sprawcę zamieszania. Byli w szoku. Nie tylko dlatego, że ten człowiek znajdował się na tej planecie, chociaż nie powinien, ale i usiłował zaczepiać największe zło tego świata. Jak w ogóle się to stało, że nie poleciał wraz z Dende'm i bogami w bezpieczniejsze miejsce? Czy był tu przez cały czas? Niezauważony? Miał ogromne szczęście, że przetrwał i w dodatku wyglądał na niedraśniętego.

Buu zainteresował się nim prawdopodobnie tylko dlatego, że ten był nieznośnie głośny i upierdliwy. Jak to było w zwyczaju Marka Satana, nie mógł obedrzeć swojej publiczności z wielkiego show. Słynął z gigantycznych przemówień i popisowych póz, które jakoby miały sprawić, że będzie wyglądał wynioślej. Może ludzie łapali się na tę tandetę, ale Majina irytowała ta sytuacja.

Różowy stwór w okamgnieniu zapomniał, że jeszcze przed chwilą pastwił się nad saiyańskim księciem. Człowieczek o bujnej czuprynie działał mu na nerwy, zwłaszcza gdy wykrzykiwał te swoje brednie — Buu tchórzem? Nigdy. Rozjuszony do granic rzucił się na Ziemianina z zamiarem rozszarpania go. To miała być jedynie formalność — słabeusz nie miał z nim najmniejszych szans.

— Ten wariat pojawia się znikąd, a następnie wyzywa Buu na pojedynek? - dziwił się Gokū. — On jest jeszcze głupszy ode mnie.

Kenzuran jedynie mruknął pod nosem, obserwując całe zajście. Hercules był dla niego jedną z najbardziej zagadkowych istot na tej planecie. Bez względu czy na tej Ziemi, czy na innej był taki sam arogancki, a jednocześnie w czepku urodzony. Saiyanie z wybałuszonymi oczyma obserwowali, jak Majin usiłuje w złości zniszczyć ojca Videl. Ten niczym strzała zmieniał swoje pozycje, jednocześnie unikając śmiercionośnych ataków. Tylko pomyleniec mógł mieć aż takie szczęście.

— Skup się Gokū na zadaniu! — upomniał go wojownik. — Więcej czasu możesz nie dostać.

Pogromca Armii Specjalnej na Namek przytaknął, po czym powrócił do zadania.  Za chwilę Buu chwycił się za głowę, jakby ta miała za chwilę eksplodować. Tak się działo za każdym razem, gdy miał wybuchnąć kłębami pary z otworów na łepetynie. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. Ta sytuacja kolejny raz nie pozwoliła Saiyaninowi się skupić. Chwilę później różowy stwór wypluł coś, a tym czymś był gruby Buu.

Ten sam, z którym zaczęli walkę na Ziemi. Ten sam, ubrany w wielkie białe pantalony i fioletową pelerynkę. Leżał nieprzytomny, zupełnie nie zdając sobie sprawy, co właśnie miało miejsce. Wtedy Kakarotto sobie przypomniał, że jakiś czas temu, gdy znajdował się w ciele potwora, uwolnił z trzewi nie tylko swoich bliskich, ale i jego. On najwidoczniej wciąż tkwił w ciele pierwotnego demona.

Prawda była taka, że gdyby wtedy bestialscy ludzie nie zaatakowali Buu i jego nowego przyjaciela — Bee oraz Herculesa wojna z Majinem zostałaby zakończona. Człowiek zwany przez Ziemian czempionem pokazał demonowi, że można być dobrym, a życie nie polega jedynie na niszczeniu. Niestety wszystko potoczyło się inaczej i znaleźli się w tej, a nie innej sytuacji.

Teraz gdy twór czarnoksiężnika wyzwolił się z wszelkich pozytywnych cech, na powrót stał się czystym i niepohamowanym złem, o którym wspominał na początku Kaioshin. Wojownicy w momencie wyczuli te negatywne wibracje. Ich koniec stawał się realniejszy i na wyciągnięcie ręki. Jedyną osobą, która nie zdawała sobie z tego sprawy, był właśnie kędzierzawy Ziemianin.

Buu ze złowrogim uśmiechem ruszył wolnym krokiem ku mężczyźnie. Hercules, chociaż się bał, to nie chciał zostawić swojego jedynego przyjaciela na pastwę tego potwora. Pamiętał wiele dobrych chwil spędzonych z grubasem i wbrew pozorom polubił go. On jako jedyny akceptował Satana takim, jakim był naprawdę. On także jako pierwszy poznał drugą naturę demona — dobroć, która jak się później okazało pochodziła od kaioshińskiego boga światów, którego niegdyś pożarł.

Człowiek usunął się od swego kompana, tym samym odciągając potwora. Co rusz rzucał mu kąśliwymi zaczepkami, mając szczerą nadzieję, że wciąż znajduje się w jednym wielkim śnie. Śnie, z którego od dłuższego czasu usiłował się wybudzić. W końcu począł okładać stwora wszystkim, co miał. Niestety bezskutecznie. Nadszedł moment odwetu i Buu jednym precyzyjnym ciosem załatwił delikwenta. Satan oberwał dotkliwie w nos. Czuł chrupnięcie i zdawał sobie sprawę, iż było to złamanie. Nie mógł jednak pogodzić się z tym faktem. Jak we śnie mógł odczuwać ból? Katusze tak potężne, że wił się na ziemi niczym poparzona zwierzyna, tym samym oddalając się od sprawcy.

Nie ucząc się na błędach, Hercules ponownie drwi sobie ze zła, jakie stanęło mu na drodze. To był człowiek, który nigdy nie uczył się na błędach. Albo zwyczajnie był w czepku urodzonym. Jedno nie wykluczało drugiego. Bez względu na to, co sobie myślał, Buu nie zamierzał mu darować żadnego wypowiedzianego oszczerstwa. Może sam nie mówił, za to był bardzo wymowny w czynach. I ostatecznym aktem miał zamiar zamknąć usta heretyka na wieki.

Ostateczny cios został przerwany złocistym pociskiem, który jak się okazało, należał do grubego demona. Wstawił się on za Satanem jak na prawdziwego przyjaciela przystało. Widać było, że nauki Czempiona nie poszły w las. Majinowie ruszyli na siebie niczym wściekłe psy. Który był silniejszy? Wszyscy wiedzieli, nawet jeśli w danej chwili nie było tego widać. Brak ograniczeń, jakie w sobie miał mały Buu, nie były w stanie go przed niczym zatrzymać. Zabić go niestety nikt nie potrafił.

— Długo jeszcze? — zagaił Kenzuran do Gokū. — Ten grubas długo z nim nie wytrzyma. Zdajesz sobie z tego sprawę?

— Oczywiście, ale jest pewien problem... — żachnął się Saiyanin. — Moja moc nie rośnie, a wręcz maleje.

Saiyanin stanął jak wryty. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Po chwili aura męża Chi-Chi zamigotała i zgasła, pozostawiając wojownika w beznadziejnej pozycji. Jego transformacja przepadła. Wszystko było nie tak. Mieli co najwyżej kilka-kilkanaście minut na podjęcie jakieś decyzji nim rozpęta się ostateczne piekło.


Kenzuran bał się tej chwili od dawna. Wiedział, że w końcu go dopadnie widmo, ale nie spodziewał się, że nastąpi to już wkrótce. Liczył bowiem na łut szczęścia. Czy znalezienie księżniczki i zabranie jej ze sobą było takie trudne? Gdy w głowie układał sobie ten plan, wszystko wydawało się tak proste, jak klaskanie w dłonie. Nie planował wizyty w świecie, w którym grasował potworny Majin.

Westchnął ciężko. Obserwował balonową potyczkę ze sporą uwagą. Musiał mieć się na baczności. Konieczna była ręka na pulsie. Zostali już tylko oni dwaj, a ten drugi nie nadawał się nawet do walki. Cokolwiek by się nie działo byli na przegranej pozycji i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Zamknął oczy, wsłuchując się na chwilę w bicie swego serca. Potrzebował jakiegoś dobrego planu. Takiego, który wypali i który nie narazi jego ani tego świata na wizytę Towy i jej przydupasa Miry. W oddali niosły się odgłosy walki. Zaczął się i w nie zasłuchiwać próbując przy tym odtworzyć sobie ten sądny dzień. Już tutaj był. Walczył na tej samej planecie o przetrwanie. Różnica polegała na tym, że ich walka z Buu była okraszona diaboliczną energią, podstępnej demonicy Towy — siostry Dābury. To była już przeszłość i nie zamierzał ponownie przez to przechodzić.

— Boże światów! Słyszycie mnie?! — krzyknął nagle w eter. — Odpowiedzcie!

Na jego szczęście Kaioshini bez ustanku śledzili ich poczynania. Odpowiedzieli także na wezwanie. Mężczyzna pokrótce przedstawił im swój misterny plan, który miał polegać na szybkim zebraniu smoczych kul znajdujących się na Nowej Namek. W jego świecie się udało, to dlaczego nie miałoby powieść się im tutaj? Wszystko miało być jedynie dobrze zorganizowane.

— Dende, gdy będziecie na miejscu, wezwijcie Porungę! — instruował z powagą. — Odtwórzcie na nowo Ziemię i wskrzeście wszystkie ofiary od pojawienia się Babidiego.

Gokū z zainteresowaniem przysłuchiwał się monologu pobratymca. Był nie tyle zaaferowany samym pomysłem ile jego łbem na karku. Wyobraził sobie, że na nowo zbierają drużynę i kolejny raz próbują przeciwstawić się złu. W pełnej drużynie zawsze mieli więcej szans. Bo po co mieliby wskrzeszać wszystkich, jeżeli walka wciąż trwała? 

— Co planujesz? Ściągniemy Piccolo, Gohana i dzieciaki tutaj? — zapytał z niemałą ekscytacją.

— Ależ skąd! — Wojownika aż zmierziło. — Potrzebujemy energii wszystkich ludzi do Gengi Damy. Jak inaczej chcesz pozbyć się Buu?

— Gengi Damy? — Gokū wyraźnie był zbity z tropu.

— Zrobiliście już wszystko, co było możliwe, a Buu wciąż powraca jak przeklęty wrzód na dupie — warknął, zaciskając pięść. — To wasza ostateczna szansa. Popatrz na to, co się tutaj dzieje. Jeden wielki chaos, którego nie sposób opanować.

W świecie Kenzurana było jeszcze gorzej. Towa szalała ze swoimi demonicznymi mocami, podkręcając nienawiść w przeciwnikach. Buu był niepokonany, a Vegeta zniewolony we wspomnienia, których najprawdopodobniej nigdy nie było. I to właśnie go tutaj przywiało — utracona siostra księcia. Trafił na zupełnie inną.

— Spójrz. Zostaliśmy pokonani. Ty sam ledwo się trzymasz, a ja samodzielnie nie jestem w stanie zlikwidować tego drania — Nie jestem dużo silniejszy od ciebie. Trzeci poziom nie trwa wiecznie, a Buu owszem. Mogę zatrzymać go na czas zbierania energii do duchowej bomby, może nie wystawię się łamaczom na tacy. Inaczej wszyscy zginiemy.

Son Gokū przytaknął z pełną powagą. Kenzuran miał rację. Wszyscy polegli. Księżniczka leżała na uboczu pokiereszowana tak mocno, że bez uzdrowiciela nie miała szans. Gdzieś dalej, w kraterze spoczywało pokonane ciało martwego księcia, który jakby spróbował kolejny raz coś sobie udowodnić, przepadłby na zawsze. On sam ledwo trzymał się na nogach. Nie było mowy o kolejnej potyczce. Gruby Buu? Jak dobrze pójdzie, wytrzyma jeszcze z kilkanaście minut, nim zły Buu zje go ponownie. O Herculesie nie trzeba było nawet wspominać. Jego obecność na planecie bogów była jedynie nieśmiesznym żartem. Ostatnia nadzieja pozostawała w tajemniczym przybyszu.

W międzyczasie Dende z bóstwami przenieśli się na Nową Namek gdzie wezwali wielkiego Namekańskiego Smoka. Wszechmogący poprosił o odtworzenie Ziemi, a następnie o zwrócenie życia wszystkim dobrym ludziom, którzy zginęli od dnia, w którym pojawił się Babidi. Mieli szczęście, że Najstarszy zniwelował ograniczenia Porungi, jakim było ożywienie jednej osoby na raz. Po incydencie z Freezerem woleli być przezorniejsi.

Kenzuran zacisnął obie pięści, spoglądając z determinacją na obrońcę ziemian. Wszystko było w jego rękach. Wezbrał w sobie moc, jednocześnie utwardzając każdy, choćby najmniejszy mięsień. Czas było wziąć się do pracy i przede wszystkim nie spartolić jej. Zadanie wydawało się proste. Ale czy takie było naprawdę? Wiedział to tylko on.

Son zastanawiał się jak zabrać się do pracy. Nie mógł przecież pobrać energii od Ziemian, jeśli nie był w stanie się z nimi porozumieć. Samą energią od wszechświata nie był w stanie stworzyć wystarczającej kuli energii, jak to uczył go kiedyś Wielki Kaito.

Książę otworzył oczy. Wciąż go wszystko bolało, ale czuł się zupełnie inaczej, lepiej. Wykaraskał się z krateru, który najprawdopodobniej miał być jego grobem i dostrzegł, że walka toczy się dalej. Saiyanin z przyszłości wziął na siebie stwora. Przetransportował się z ostrożna do pobratymca przyglądającego się całej walce. Musiał wiedzieć, czy mieli jakiś plan.

— Vegeta, spójrz na siebie! — zawołał z entuzjazmem syn Bardocka. — Porunga wrócił ci życie!

Saiyaninem wstrząsnęło. Spojrzał najpierw na swe dłonie, które miał okute w niegdyś białe rękawice, teraz poszarpane od nadmiaru walki, a następnie w górę. Wyciągnął ręce w górę, jakby chciał złapać swoją aureolę. Chociaż jej nie dostrzegał, to czuł, iż jej nie było. Zdumiony wpatrywał się ku niebu. Co go ominęło? Spojrzał pytająco na przyjaciela.

— Kenzuran prosił Namekańskiego smoka o przywrócenie życia ludziom i odbudowę Ziemi — wyjaśnił naprędce młodszy z Saiyan.

— Ale?

— Wymyślił, byśmy użyli Duchowej Bomby do pokonania Buu, ale nie mam pojęcia, jak mam się za to zabrać. Nie potrafię porozumiewać się z ludźmi na takie odległości.

— A bogowie? Czy bogowie potrafią to zrobić? 

Niestety ani stary Kaioshin, ani Bóg Światów nie potrafili posługiwać się taką magią, jaka niegdyś uraczył Ziemię sam czarnoksiężnik. I wtedy z pomocą przyszedł im sam Północny Król Światów. On potrafił komunikować się jak świat długi i szeroki, z kim tylko chciał. Mówił, że umożliwiają mu to jego długie, czarne czułki.

Vegeta powziął sobie za zadanie prosić wszystkich ludzi o oddanie swej energii do uratowania wszechświata. Uważał bowiem, że mieszkańcy planety choć raz winni przyczynić się do jej ocalenia. Wiecznie tylko niewdzięcznie wracali do życia bez jakichkolwiek refleksji.  Dziś nadszedł dzień zapłaty. Poczuwał się do tego obowiązku ze względu na to, że odzyskał życie, na które nie zasługiwał. Nie tak dawno pozwolił się opętać mrocznemu magowi, by móc stoczyć walkę ze swym największym rywalem. Później pozabijał niczego winnych widzów na arenie Tenka-ichi. Chociaż w ten sposób mógł zadośćuczynić swym występkom.

Gokū wyskoczył ku niebu, szykując się do zgromadzenia niezbędnej siły witalnej, wyciągając przy tym ręce ku niebu. Vegeta wygłosił poruszającą przemowę, a w chwilę potem jak za dotknięciem różdżki pojawiła się sporych rozmiarów eteryczna kula. To był pierwszy krok do zwycięstwa. Musiał być. Nic więcej im nie pozostało. Teraz nie mogli się poddać.