01 czerwca 2024

*107. To jeszcze nie koniec, Buu!

Muzyka

Sytuacja była dramatyczna do tego stopnia, że przed oczami miałam jedynie czarne chmury. Istoty, w które pokładałam ostatnie nadzieje, zawiodły. Zadanie przecież było stricte proste: Pokonać i zlikwidować. Nic poza tym. Czy naprawdę było to takie trudne? Czy zaufanie dwóm facetom, którzy niejednokrotnie oszukali śmierć, bądź wrócili do życia, było naiwne? Rozczarowałam się. Dosłownie zrobiło mi się słabo. Lepiej było nie dożyć tej chwili.

Buu wpadł w szaleńczo histeryczny śmiech. Był tak przerażający, że odechciewało się czegokolwiek. Paraliżował zmysły i wszystkie możliwe nadzieje. Łzy same napełniały oczy. Wszystko traciło sens, a przecież Vegeta obiecywał, że będzie walczyć, by pokonać stwora, by dać nam życie. Życie, które właśnie się skończyło i tylko demon wiedział, jak nas teraz rozgromi.

— Jeszcze nie wszystko stracone — szepnął do mego ucha przybysz, tym samym nachylając się nade mną. — Więcej wiary.

— Też mi pocieszenie! Dali się zamienić w jakąś czekoladkę! Buu zaraz ich zje, a następnie nas wszystkich zmiażdży. Nawet ciebie! — burknęłam, szczerząc kły. — Ty chyba sam jesteś popaprany, sądząc, że jest w tym wszystkim jakiś większy sens!

— Nie dramatyzuj aż tak — wzruszył ramionami, ignorując mój wybuch. — Mam przyjaciela w Patrolu Czasu, który mówił...

— Przyjaciela w jakim patrolu?  — zapytałam podejrzliwie, zbliżając twarz nazbyt do przedmówcy.

Kenzuran z zakłopotaniem cofnął się o krok, starając się przy tym uciec sprzed mej twarzy. W tym czasie Buu nadal rechotał jak obłąkaniec, wykrzykując różne triumfalne zdania.

— Za dużo mówisz Kenzuranie... — burknął pod nosemdo siebie, w tym czasie się odwracając. — To nie ma znaczenia, skąd jest. Ważne, że powiedział nam, iż tak ma być. Gdzieś indziej tak... To znaczy, tak po prostu powinno być. Miej więcej wiary w sobie.

Z zaciśniętymi pięściami podniosłam się, a następnie podeszłam do niego, ciskając gromami z oczu. Nie dość, że jego bełkot był niedorzeczny, to jeszcze przesiany przez sito. Więcej wiary? Idiota!

— W co... — sapnęłam, tłumiąc nie tylko rozgoryczenie, ale i narastającą panikę. Tylko tego brakowało, bym całkowicie straciła rozum. — Wszystko przepadło w chwili, gdy przestali brać Majina na poważnie. Zapomnieli, że to nie jest zabawa? Wszyscy nie żyją!

On jedynie westchnął, kręcąc przy tym głową, a ja wróciłam myślami do naszego beznadziejnego położenia. Nie chciałam się poddawać i naprawdę usiłowałam znaleźć jakąś nadzieję w tej popapranej sytuacji. Nie potrafiłam, nie po tym, jak zostałam zmasakrowana i tylko łut szczęścia mnie przed śmiercią ocalił.

— Popatrz — zawołał z entuzjazmem mężczyzna. — Tam jest to, o czym mówiłem.

Od niechcenia tak naprawdę spojrzałam w kierunku wystrzelonej ręki. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na fakt, iż demon umilkł. Za to szamotał się, robił dziwne pozy zupełnie jakby... Obrywał! Chwilę zajęło mi pojęcie całej sytuacji. Przeklęty cukierek ożył! Jego miniaturowa postura sprawiała, że poruszał się z szybkością natrętnej muchy, której Buu nie był w stanie przegonić. Oglądałam całą sytuację z wybałuszonymi oczami. Nie był to szczyt ich możliwości, ale przynajmniej w jakiś sposób się nie poddali. Dalej usiłowali walczyć bez względu na położenie.

— Jak to jest w ogóle możliwe? — nie dowierzałam.

— Sam nie jestem do końca pewien, ale ich siła jest tak potężna, że byli w stanie skupić całą swoją moc podczas transformacji — wyjaśnił swój punkt widzenia z niebywałą lekkością. — Po wszystkim dostali trochę czasu. Gdyby Buu zjadł ich od razu, moglibyśmy mieć problem, ale ten lubi się chełpić swoją wygraną i to właśnie go zgubiło.

W milczeniu słuchałam wywodu Saiyanina, obserwując nierówną walkę różowego demona ze słodyczem. Im dłużej to trwało, tym stawało się komiczniejsze. W taki sposób oszukać przeciwnika mógł tylko Gokū. Stąd nie byłam w stanie dostrzec małej kulki poruszającej się niczym wiatr. Za to obserwacja poczynań potwora powoli wprawiała mnie w lepszy nastrój.

— To wygląda jak jakiś kabaret — parsknęłam. — Jaki w tym cel? Co im da poniżenie Buu? Chcą go kolejny raz rozgniewać?

— O nie. Oni mają zupełnie inny plan. Buu jeszcze tego nie załapał, ale spokojnie, wciąż mamy czas.

Spojrzałam na równie rozbawionego pobratymca, nie rozumiejąc, o czym mówił. Jak zawsze był zagadkowy, a jednocześnie taki wywyższający się swoją wiedzą z innego wymiaru. Miałam nadzieję, że się nie mylił. Jego pewność siebie momentami przyprawiała mnie o dreszcze. On najwidoczniej chciał wierzyć w swoją wersję. Dlaczego wszystko przyjmował za pewnik?

Kolejne nokautujące ciosy, upadki... Buu dostawał takie wciry, że można by uznać tę walkę za komedie wyjętą z telewizji, jak te filmy o sztukach walki, gdzie w podobny sposób pokonuje się wrogów. Ostatecznie mikro przeciwnik przeleciał przez demona, robiąc w jego łbie dziurę, kolejny raz pozbawiając go problematycznego kikuta na głowie. Majin zaskakująco szybko się zregenerował, emanując niestabilną KI. Jakież było me zdumienie, gdy odczarował wojownika do pierwotnej formy.

— Ale...jak...? — wymamrotałam, nie potrafiąc dać wiary, nawet jeśli wszystko zarejestrowałam.

Kenzuran z założonymi rękoma na piersi stał dumnie. Uśmiechał się pod nosem, kolejny raz triumfując nad przebiegiem wydarzeń. Cóż, jakby się głębiej zastanowić to różowy stwór tylko takie miał wyjście. Nie był w stanie pokonać małego i piekielnie dobrego cukierka. Eureki w tym żadnej nie było.

Nie minęło kilka sekund, jak baloniasty się wściekł. Emanował taką KI, że dosłownie niebo, ziemia, a nawet powietrze zdawało się intensywnie różowe. Miałam już powyżej dziurek w nosie tego koloru. Energia, która wydobywała się z ciała stwora, była falowo uderzająca. Nie wróżyło to sielanki, a jednak Vegetto nie wyglądał na przejętego. Nie ruszyło go nawet to, że skały w ich pobliżu rozsypały się w drobny mak. Morska toń szalała.

Zaraz Buu zniknął, a chwilę potem dostrzegłam, jak z furią rzuca się na wojownika. Zaskoczył mnie fakt, iż ten nawet nie drgnął podczas intensywnej naparzanki. Do mych uszu dotarły dźwięki uderzeń, których nigdzie nie dostrzegłam. To było tak zdumiewające, że kilkukrotnie spojrzałam na ogoniastego. On wciąż miał założone ręce na torsie. Zauważyłam jego przeszywający, a zarazem pewny siebie wzrok. Mogłabym rzec, iż przypominał mego brata. Wróciłam więc do obserwacji, tylko tym razem wytężyłam zmysły, by wreszcie wytropić szalenie szybką wymianę ciosów. Istny obłęd. Fuzja tych dwóch mężczyzn była niesamowita. Byli niebotycznie silni nie tylko jako Saiyanie, ale i głupi cukierek. W tej mniejszej formie Buu w ogóle sobie z nią nie radził. Czy zatem mogłam być spokojna jak Kenzuran?

Mężczyźni potraktowali stwora niczym wór treningowy. Nic sobie nie  robili z precyzyjnych ciosów ani z salw małych, aczkolwiek silnych pocisków; Buu za każdym razem był na wyciągnięcie ręki. Obnażył go z dolnej części ciała, przedziurawił i nawet się przy tym nie spocił. Walka coraz bardziej wchodziła na poważniejsze tory. Jeszcze chwila, a mogliśmy pozbyć się problemu całkowicie.

Jednak nic podobnego się nie wydarzyło. Saiyanin zaprzestał działań, a w tym czasie Buu się zregenerował. Ewidentnie mu na to pozwolił. Demon rozjuszony wezbrał w sobie moc, ale Vegetto zatrzymał go; Kolejny raz przebił natręta świetlistym promieniem niczym piką. Ponownie go poszatkował i tak samo, jak wcześniej pozwolił na odbudowę ciała. Byłam zdumiona, gdy odkryłam, że zaczyna to demonowi sprawiać trudność. Każdorazowa odnowa nie była pełna. Koleś nie nadążał z powodu licznych i szybkich ataków.

— Co on planuje? Zamęczyć go? — myślałam głośno, obserwując sytuację jak zahipnotyzowana.

Im dłużej to trwało, tym trudniej było mi wywnioskować jakie zamiary mieli Saiyanie. Po co zaczęli to durne odliczanie do całkowitego unicestwienia demona? Nie mogli tego po prostu zakończyć, jak na wojownika przystało? Jednak gdy odkryłam jakie plany miał Buu na moment zamarłam. Oglądanie kolejny raz wchłonięcia było najgorszym koszmarem. Jak w końcu odzyskałam władzę nad ciałem, postanowiłam działać.

— Vegetto! Uważaj, on chce... — krzyknęłam, najgłośniej jak tylko potrafiłam, ale zostałam powstrzymana!

Kenzuran chwyci mnie naprawdę mocno, tym samym uniemożliwiając lot ku sprzymierzeńcom. Zasłonił także me usta. Odruchowo usiłowałam się wyrwać z tego wiezienia, tym samy  zastanawiając się, czy aby ten wojownik nie był sprzymierzeńcem tamtej bestii.

— Ciiii! Nie wydaj go, Saro — szepnął, a ja wyczułam w jego głosie przerażenie. — Vegetto wszystko zaplanował, siedź cicho i obserwuj. Chcesz ocalić wchłoniętych, czy nie?

O czym on do cholery mówił?! Oczywiście, że chciałam ocalić zjedzonych przez Buu! Co to w ogóle za durne pytanie? Tylko jak niby...? Wściekła spięłam wszystkie mięśnie, a następnie wybuchłam mocą, wchodząc w drugie stadium. Wyrwałam się z objęć, wściekle spoglądając na Saiyanina, a następnie wróciłam do pierwotnego stanu.

— O czym ty do cholery mówisz?! — pisnęłam, najciszej jak potrafiłam. — Jak to, zaplanował? Tłumacz się!

Gestem otwartej dłoni nakazał, abym się obróciła i zaczęła dokładniej obserwować. Przy okazji wspomniał, że był pod wrażeniem, jak szybko odkryłam zamiary Buu. Gdyby nie fakt, że Gokū i Vegeta od dłuższego czasu usiłowali osiągnąć ten cel, byłabym bardzo pomocna w uniknięciu tego przedsięwzięcia. Tym razem jednak musiałam im na to pozwolić. Czy mi się to podobało, czy też nie. Otóż potrzebowali dostać się do wnętrza potwora i spróbować odnaleźć przyjaciół i rodzinę przed całkowitym zlikwidowaniem demona. Żywi mogli nam pomóc, martwi już nie. W dodatku bez mocy wchłoniętych miał stać się ponownie słabym. Pozostało mi wierzyć, że taki był właśnie plan i nic złego im po drodze się nie stanie.

Na bezdechu oglądałam, jak wielka różowa maź pochłania Ostatnią Nadzieję tej planety. Widok ten wprawiał mnie w potworną rozpacz. Byłam zmuszona patrzeć, jak zjadał szczeniaki i ich mentora! Musiałam przyglądać się, jak zabiera najdroższą istotę mego serca. A teraz... Teraz padło na mojego brata, ostatnią osobę, jaka mi pozostała. Nawet jeśli tak naprawdę już go nie było.

Gdy Buu osiągnął cel, bezwładnie opadłam na ziemię. Nawet znając prawdopodobne zamiary Vegetto, nie czułam się z tym dobrze. Chciało mi się płakać, a jednocześnie krzyczeć. Bezradność, jaka mnie ogarniała była mocno przytłaczająca. Kenzuran położył rękę na mym ramieniu, mówiąc coś w stylu: Będzie dobrze. Tylko nie wiedziałam, czy powinnam była mu ufać. Chciałam wierzyć w to, że nie wszystko miało być stracone, a nasze życia nie są na przegranej pozycji. Ciężko westchnęłam. Czy gdybym jednak scaliła się z Gokū, byłoby już po sprawie?

Majin tuż po przejęciu nowego ciała roześmiał się demonicznie. Fakt zwycięstwa sprawił, że zaczął zachowywać się jak ostatni kretyn. Tańcował w przestworzach, wykrzykując nie tylko mowy triumfalne, ale i obelgi pod adresem Saiyanina. To mnie rozjuszyło. Po wchłonięciu przeciwnika zdawał się nie zwracać uwagi na naszą obecność. Rżał jak wariat, jednocześnie rozmawiając ze sobą. Nie minęło nawet pięć minut, gdy postanowił ruszyć tylko sobie znanym kierunku.

— A ten dokąd się wybiera?! — zawołałam zszokowana. — Przecież jesteśmy jeszcze my!

— Buu jest tak podekscytowany swoją wygraną, że zupełnie o nas zapomniał, albo zwyczajnie musi się nacieszyć, nim nas całkowicie unicestwi.

— Co zrobi?! — warknęłam, niemal rzucając się na mężczyznę. — Mówiłeś przed chwilą zupełnie co innego!

— Ja tylko powiedziałem, co może siedzieć w głowie Buu, a nie co się wydarzy — naprędce się tłumaczył, usiłując zachować między nami dystans. —  Spójrz, Buu się nie przemienił. Czujesz jakąś zmianę w jego energii? Nie, prawda? To znaczy, że im się udało. Weszli do ciała Buu niepostrzeżenie.

Miał całkowitą rację. Do tej pory Majin tuż po przejęciu ciała przeistaczał się, powiększając swą moc. Tym razem tak się nie stało. Poczułabym tę nagłą zmianę. Musiało się udać. Jednakże Buu nie mógł ich przejrzeć. Jeśli dowiedziałby się o planie, mógłby zagrozić w jego realizacji. To był stwór o niemalże nieograniczonych umiejętnościach.

— Zatem muszę zacząć działać. — westchnęłam ciężko.  — Muszę ponownie dać się poniżyć. Jestem gotowa.

Oczywiście wszystko było wierutnym kłamstwem. Na samą myśl o walce z demonem drżałam. Wciąż czułam na sobie porażkę minionej przegranej. Jednak to była jedyna szansa, by przeczekać.

— Jeśli nie masz nic do roboty, także możesz się przyłączyć — wyciągnęłam ku niemu dłoń, a następnie zacisnęłam ją. — Im dłużej Buu nie zdaje sobie sprawy z planu Vegetto, tym lepiej dla nas.

— Nie głupi pomysł — przyznał, drapiąc się po czubku brody. — Jakiś konkretny plan?

— Nie. Rób, co chcesz, tylko nie daj się zabić.

Mężczyzna przytaknął rozpromieniony. W tym czasie Majin Buu zdążył wrócić ze swojej beztroskiej podróży. Zerwał z siebie symbol wchłonięcia Gohana z taką pasją, jakby zaraz miał pęknąć z dumy. Porwane pomarańczowe dogi spadły gdzieś między skały.

— Jestem najsilniejszym demonem we wszechświecie! Nie ma nikogo, kto mógłby stanąć mi na drodze! —  emocjonował się różowoskóry. — Jestem niepokonany!

— Nie mów hop! — zawołałam, mierząc do niego palcem wskazującym. — Jeszcze nas nie pokonałeś, by stwierdzić zwycięstwo.

Buu na moment zrzedła mina. Faktycznie musiał całkowicie o nas zapomnieć albo zwyczajnie nie spodziewał się, że podejmiemy jeszcze jakąkolwiek próbę. Mimo wszystko warto było zobaczyć tę minę zaskoczenia.

— Wciąż mamy szansę unicestwienia ciebie — dorzucił Kenzuran, niemal stykając się ze mną plecami. — Nie zapominaj, że masz do czynienia z Saiyanami, a my nigdy się nie poddajemy.

Struchlałam na ułamek sekundy. Niby miał rację. Ja mimo wszystko poddałam się jeszcze nie tak dawno. Te słowa jednak przypomniały mi, kim byłam i kim zawsze chciałam być — elitarną wojowniczką. Ci faktycznie nigdy się nie poddawali, walczyli aż do śmierci. Że też ktoś mi musiał o tym przypomnieć.


Wykonaliśmy pozy bojowe, tym samym pokazując przeciwnikowi, że nie żartujemy. Nie obchodziło nas w tym momencie, że nas wyśmiał. Liczyło się tylko to, by Vegetto jak najdłużej pozostał niezauważony. Oczekiwałam powrotu do życia pochłoniętych. Przynajmniej jeszcze jakaś nadzieja tliła się na horyzoncie. Nie oczekiwałam rewanżu. Wiedziałam, że nie mam szans. Odczułam to bardzo dobrze i nie zamierzałam powtarzać tego momentu. Jednak cel był ważniejszy. Musiałam wierzyć, że fuzja wykona misję, nim zostanę pokonana.

Bez zbędnych ceregieli odpaliłam drugi poziom. O dziwo czułam się w nim świetnie. Zupełnie jakbym została to tego zaprogramowana. Od razu i pewność siebie we mnie wzrosła. Saiyanin uczynił dokładnie to samo. Nie mieliśmy ochoty słuchać przechwałek. Jak zgodne rodzeństwo ruszyliśmy do ataku. Buu spoważniał, jednak wciąż na twarzy utrzymywał szeroki uśmiech. Miał nas oczywiście za nic. Przecież zjadł Vegetto, a z nim nawet my nie mogliśmy się mierzyć.

Pierwsza wymierzyłam cios pięścią w twarz. Niestety Zostałam zablokowana i nieważne jak bardzo się starałam dokończyć dzieła, nie byłam w stanie tego uczynić. Zaskoczyło mnie to. Zaraz Kenzuran pojawił się za plecami stwora, a raczej nad nim ze splecionymi dłońmi. W momencie, gdy przywalił w gumowy łeb, wystrzeliłam pocisk prosto w klatę przeciwnika. Buu mnie wypuścił, a ja mogłam ponowić atak, tym razem przechodąc do KI. To samo uczynił mój wspólnik.

Demon nie tylko runął, ale i został przygnieciony promieniem palącej energii. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nic mu nie zrobimy, ale przynajmniej mogliśmy sobie trochę poużywać. Miałam wreszcie szansę zobaczyć, co potrafił pobratymiec. Odniosłam wrażenie, że dotąd się hamował. Czy to z obawy w ingerencję czasową? Ciekawiło mnie czy miałam szansę go ujrzeć jeszcze na trzecim poziomie. Zdawałam sobie sprawę, że to nie była forma doskonała, miała masę wad. Gdyby ją tak dopracować? Jednak co ja mogłam? Nie ja dzierżyłam taką moc.

Nie było czasu na rozmyślanie. Buu od razu postanowił się zrewanżować, szarżując ku nam. Jedno spojrzenie i kiwnięcie głową wystarczyło. Wycofałam się, by mężczyzna przyjął rywala na siebie. Otoczył się złocistą aurą, wyrzucając z siebie potężną falę energetyczną. Majin ani myślał się zatrzymać. Zderzyli się pięściami, najprawdopodobniej wymieniając się złowrogimi spojrzeniami. Rozpoczęła się szalona wymiana ciosów. Obserwowałam wszystko w pełnym skupieniu. Miałam wkroczyć, jak tylko wyłapię jakąś lukę lub gdy Saiyanin oberwie.

Kilkukrotnie wymieniliśmy się stanowiskiem. Cokolwiek robiliśmy, Buu za każdym razem wychodził z opresji, a my nabieraliśmy sińców i otarć. Walka robiła się wyczerpująca, co dawało się nam we znaki. W pewnym momencie Kenzuran wylądował, napinając wszystkie mięśnie.

— Kaioken razy pięć! — wykrzyczał w eter.

Jego ciało w momencie spowiła czerwona aura, a muskuły jeszcze bardziej się naprężyły. Wyglądało, jakby miał zaraz eksplodować. Nic jednak podobnego się nie wydarzyło. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego. Ze wściekłą miną przygotował w dłoniach pocisk, którym okazała się kamehameha. Zupełnie oczarowana spoglądałam na spektakl świetlny. Czerwień ze świetlistym lazurem doskonale się ze sobą przeplatały, tworząc nie lada bombę sferyczną. Nie chciałabym czymś takim oberwać.

Zdumiewające, że to nie przeraziło Buu. Wyczekiwał tego ataku z szaloną cierpliwością. Zacisnęłam mocno kciuki, spodziewając się spektakularnego efektu. A potem mnie zmroziło. Czy Kenzuran czasem nie zapomniał, że w środku przebywał Vegetto? Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Walka z potworem mogła sprawić, iż umknęło mu to.

— Kenzuranie! Nie! — wrzasnęłam, najgłośniej jak potrafiłam, licząc, że w tym energetycznym huku zostanę usłyszana.

Zupełnie nie wiedziałam, jak ugryźć temat. Czy miałam liczyć na cud i marny wynik ataku, czy wziąć wszystko w swoje ręce. Tylko jak tego dokonać by Buu nie domyślił się, że... nawet nie chcę tego przyznać... że go ocaliłam. Było jednak za późno. Zacisnęłam powieki i pięści, a następnie przycisnęłam je do piersi, kuląc jednocześnie głowę. W duchu powtarzałam sobie tę jedną jedyną prośbę. Po raz pierwszy w życiu nie chciałam, by Buu przegrał. Miałam świadomość, że był potężny, że byle co go nie powali, ale teraz naprawdę się obawiałam. Technika, którą uraczył go saiyański wojownik, była niesamowicie potężna. Pozostało czekać.

Uderzenie było monstrualne. Ziemia nie tylko zadrżała, ona się rozpadła! Upadłam. Odruchowo przeszłam do czworaków. Wyczekiwałam końca, siląc się na otwarcie oczu. Przede mną widniał kolosalny krater. Kenzuran dał niezły popis. Gdy kurz opadł, na dnie krateru dostrzegłam potwora z brakującą częścią ciała. Stracił głowę, ręce i pół torsu. Gdybym wstała, od razu bym się przewróciła. Buu żył, a wraz z nim fuzja Vegety i Gokū. Przez moment było naprawdę gorąco. Chcąc wykorzystać sytuację, a zarazem przejąć inicjatywę, pognałam ku złu, w międzyczasie okalając ciało złotem. Nim zdążyłam dobiec, Buu wściekle uwolnił masę energii, jednocześnie się regenerując. Odepchnęło mnie to nieco w tył. Musiałam zasłonić oczy. W ostatniej chwili zorientowałam się, że mi czmychnął. Gnał na złamanie karku ku ogoniastemu. Naprawdę był wściekły. Nagle zatrzymał się, a następnie złapał za brzuch, mocno zaciskając powieki. Nikt go przecież nie uderzył. Nie miał na sobie ani jednej rany, był jak nowy, choć dopiero co stracił niemal połowę ciała.

— Chyba dostałem niestrawności po waszym przyjacielu  — burknął, sapiąc. — Nie zmienia to faktu, że czas was wykończyć. Nie chcę mi się już z wami bawić. Jesteście żałośni.

Po tym przemówieniu kolejny raz eksplodował mocą, odsuwając mnie o kolejne kilkanaście centymetrów. Atak, który niespodziewanie został przerwany przez skręt jelit, najwidoczniej wrócił do łask. Na moje nieszczęście zmieniły się plany i nie przybysz z przyszłości został zaatakowany, a ja. Z ledwością zebrałam się do kupy, by zasłonić się przed natarciem rodem z potężnej armaty. Byłam słabsza, więc oczywistością było wykończenie mnie w pierwszej kolejności. No i nie udało mu się mnie zabić za pierwszym razem, choć od tego dzieliły go zaledwie sekundy. Kopniaki i pięści celowały we mnie niczym w treningowy worek. Zdecydowanie chciał się na mnie wyżyć! Rozwścieczona tym faktem buchnęłam złocistymi płomieniami. W przeciwieństwie do Kenzurana musiałam się postarać, by nie przegrać.

Ku ogromnemu zdumieniu ponownie poczułam się zaskakująco dobrze, jakbym została naładowana dodatkową energią. Możliwe, że mi się wydawało. Nie mogłam zatem w euforii walczyć, a w pełnym skupieniu. Potrzebowałam analizować każdy możliwy cios i z niebywałą precyzją studiować ruch ciała stwora. Buu był nieprzewidywalny, nigdy nie działał schematycznie. Jedynie czego nie wolno było robić w jego obecności, to szydzić. Za nic nie chciałam, by kolejny raz otworzył międzywymiarowy portal.

Ile byłam w stanie, tyle blokowałam. Resztę byłam zmuszona przyjąć z godnością. Miałam ochotę zdzielić pobratymca po łbie za takie rozjuszenie bestii. Na pewno poczuł się zagrożony tym potężnym atakiem. Mógł zwęszyć podstęp, a zarazem brak super mocy pochodzącej od najsilniejszej fuzji, jaką było mi dane oglądać. Nie chcąc w żadnym wypadku się wydać, musiałam trwać w tym teatrzyku. Wściekła jak osa przywaliłam mięśniakowi w twarz, brzuch i ramię, a następnie dołożyłam ostatnie kopnięcie z pełnego obrotu między żebra z lewej strony. Myślę jednak, że ten stwór nie posiadał ich wcale.

Buu z łatwością zahamował upadek, tuż przed skałami. Wrzasnął, a następnie skulił się, ponownie łapiąc za bebechy. Co się z nim działo? Czy był to skutek odwiedzin nieproszonego gościa? Postękał, przyciskając brzuk, a zaraz rozbieganym wzrokiem rozejrzał się po okolicy. Zdumiona zamrugałam kilkukrotnie. Czy powinnam była go teraz zaatakować? Normalnie bym to zrobiła bez skrupułów, to była idealna okazja. Jednak mając świadomość, że w jego trzewiach grasuje intruz, miałam nieco inne podejście.

Majin zerwał się do biegu, obierając za cel spore gruzowisko skalne. Wciąż ściskał brzuch. Oszołomiona podążyłam za nim. Kenzuran wylądował tuż obok z równie zaskoczoną miną, a jednocześnie pełen pewności siebie. Domyśliłam się, że tak jak ja podejrzewał, iż to sprawka Vegetto. Do tej pory nasz przeciwnik nie miał żadnych dziwnych dolegliwości.

Co ten demon chciał zrobić? Długo nie czekałam na wyjaśnienia. Za pomocą swego magicznego czułka przemienił kawał skały w uliczną toaletę. Tak bardzo mnie zaskoczył, że szczękę mogłabym zbierać z podłogi. Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie było mi dane oglądać.

— C-co on robi? — wydukałam z wytrzeszczonymi oczami.

— Nie wiesz, co się robi w toalecie? — zapytał retorycznie mój rodak.

— Oczywiście, że wiem! — odwarknęłam. — Po prostu liczyłam na coś... innego.

Z oddali usłyszałam dźwięki. Oderwana od niecodziennego widoku na polu walki rozejrzałam się i oniemiałam ponownie. Zza skał wyłonił się sam Hercules, a zaraz za nim wychylił się nasz Wszechmogący i kudłate zwierzę. Co oni do cholery tutaj robili? Szpiegowali Buu? Ale... Dlaczego? Nie mieli z nim żadnych sans. O ile w nosie miałam Ziemianina, o tyle nie potrafiłam zrozumieć pobudek Namekanina.

— Dende? A co ty tu robisz? — wymamrotałam.

Namekanin się speszył, opuszczając nieco głowę. Cały czas obserwowali nasze ruchy? Dlaczego nie udali się w bezpieczniejsze miejsce? Kenzurana mina także zdradzała niedowierzanie, a zarazem niezadowolenie z tej sytuacji. Wiadomo, że każdy chciał znać werdykt, ale czy warto było dać się zabić dla kilku fajerwerków? Kto jak kto, ale Dende winien był być bardziej ostrożny. Od niego zależało czy przywrócimy reszcie życie.

— Odsuńcie się!  — zawołał z pewnością w głosie Ziemianin. — Ja, wielki Hercules załatwię tego parszywca raz na zawsze!

Czy on się słyszał? Wciąż miał we łbie jedną wielką sieczkę. Oglądanie z tak bliska wszystkich wydarzeń powinny sprawić, że odechce mu się walczyć, zwłaszcza z takimi przeciwnikami. A on nie. Bezustannie miał się za wielkiego bohatera planety. Ten typ chyba nie potrafił przetwarzać informacji. Przynajmniej już wiedziałam, po kim Videl miała coś z głową. Gdy jego sylwetka z niebywałą determinacją zrównała się ze mną, złapałam go za poły wiązanej koszuli. Chociaż go nie lubiłam, choć to skromnie powiedziane, to nie mogłam pozwolić mu iść na misję samobójczą. Był ostatnim przedstawicielem tej planety. Był człowiekiem, który miał możliwość z pierwszego rzędu poznać nas, wojowników i niejednokrotnie obrońców tego padołu. Chciałam, by wiedział, że nas się nie poniża, nas się nie traktuje jak potworów. Byliśmy zbawcami i on miał być tym, który dostąpi tego oświecenia. A przynajmniej pragnęłam mieć tę idiotyczną nadzieję.

— Nie pozwolę ci się do niego zbliżyć, Ziemianinie — burknęłam, gdy tylko postanowił się wyrwać. — Nie potrzebuję mówić twojej córce, jaki z ciebie beznadziejny kamikaze. Czy może jednak powinnam?

Jego twarz struchlała, gdy wysłałam mu jeden z firmowych groźnych spojrzeń. Zaraz powietrze przeszył nie tylko dziwny, wybuchowy dźwięk, ale i niesamowity smród. Mogłabym rzec, że opary były potwornie toksyczne. Nikt nie był w stanie tego przetrzymać, nawet najsilniejszy z nas. Padaliśmy jak muchy, chcąc powstrzymać się przed zaczerpnięciem tego fetoru.

Otworzyłam oczy i zdałam sobie sprawę, że leżałam na klepisku twarzą w ziemi. Ociężale się podniosłam, a następnie dostrzegłam siedzącego nieopodal Kenzurana. Obserwował niebo, możliwe, że o czymś myślał. Stąd ciężko było odgadnąć czy coś go trapiło. Wstałam. Rozglądając się dookoła, zauważyłam wciąż nieprzytomnego Dendego oraz Satana. Nigdzie natomiast nie było Buu. Po nim pozostała jedynie pusty szalet.

Przeskoczyłam żwawym susem do mężczyzny. Delikatnie uśmiechnął się na mój widok, a może coś go rozbawiło?

— Gdzie on jest?

Długowłosy wojownik delikatnie upuścił powietrza z płuc, na moment przymknął oczy. Jego postura była całkowicie wyluzowana, jakby co najmniej było po wszystkim. A przecież nie było!

— Kiedy byliśmy nieprzytomni ulotnił się. Dlaczego? Mogę jedynie zgadywać — mówił jak jakaś oaza spokoju. — Nie ma na Ziemi nikogo do zabicia, więc o to się martwić nie musimy.

— Och, nie o to się martwię! — burknęłam. — Nie widząc go, nie wiem, co robi. A jeśli właśnie planuje wysadzenie planety?

— Byś to wyczuła, prawda? — spojrzał sugestywnie.

Jego odpowiedź była tak oczywista i trafna, że mnie dobiła. Mą twarz przyozdobił grymas. Ten dzień zdecydowanie za długo trwał i zbyt wiele się wydarzyło. Spojrzałam na niebo, dostrzegając pierwsze oznaki późnego popołudnia. Zamknęłam oczy, chcąc skupić się na KI potwora. Chwilę mi to zajęło, ale to tylko dlatego, że była zupełnie niegroźna. Czyżby się relaksował z dala od nas? Dlaczego? Do tej pory był zapalonym mordercą knującym intrygi na skalę międzygwiezdną.

Pokręciłam głową na boki. Nie chcąc sterczeć jak jakaś idiotka, podeszłam do Wszechmogącego, by wybudzić go z letargu. Cokolwiek robił Buu, nie mogliśmy zostawić tego bez nadzoru. Ja miałam zamiar za nim ruszyć. chciałam też się upewnić, że z naszym bogiem wszystko w porządku. Bez niego magiczne artefakty przestałyby istnieć.

— Nie wiem jak wy, ale ja lecę za nim. Nie zamierzam czekać, aż wróci i zdecyduje się nas pozabijać. Muszę mieć go na oku.

— Masz rację, ale powinniśmy zachować ostrożność. Nasze ciała także potrzebują odpoczynku. Póki co forsujesz się jak szalona — Saiyanin rzekł z taką pewnością, że aż mnie oszołomiło. — Skoro Buu zarządził przerwę, powinniśmy z niej skorzystać. Nie wiesz, co za chwilę się wydarzy.

— Za to ty wiesz... — burknęłam pod nosem. — Może i masz rację, ale nie zmienia to faktu, że zamierzam obserwować tego padalca!

Nie miałam zamiaru czekać na jego pozwolenie i wzbiłam się ku niebu. Wyostrzyłam zmysły, namierzając demona, a następnie ruszyłam w drogę. Nie planowałam go atakować jak wściekła osa, a odnaleźć. W jego ciele wciąż znajdował się Vegetto. No i ciekawiło mnie okrutnie, dlaczego nas zostawił zamiast zabić. Wszyscy byliśmy nieprzytomni. Dlaczego nie wykorzystał tak idealnej okazji? Ja bym zrobiła to bez zastanowienia. Tylko ja nie miałam takiej okazji. No i w obecnej sytuacji nie wolno mi było czegoś podobnego się dopuścić.

Nie minęła chwila, gdy dołączył do mnie Saiyanin. Dende także postanowił zabrać się z nami. Nie rozumiałam tylko dlaczego zabrał ze sobą tego beznadziejnego człowieka. Nie dość, że nie był w stanie niczego zrobić, to jeszcze trzeba było go pilnować. Nie potrafił latać, Namekanin trzymał go za poły kopertowej koszuli. Ten zaś dociskał do swej piersi szczekające stworzenie. Drużyna marzeń... Tak...

Okazało się, że Buu zawitał do opustoszałego miasta i postanowił... posilić się w tutejszej cukierni. Na sam widok jak obżerał się, sama poczułam, jak wszystko mnie w trzewiach boli. Od nadmiaru niebezpiecznych wrażeń zapomniałam, że byłam głodna. Jak się okazało chwilę później, nie tylko ja.

— Jeśli on może, my też powinniśmy coś w okolicy znaleźć do jedzenia. Nie możemy z pustymi żołądkami walczyć, prawda? — spojrzałam wymownie na zebranych.

Nikt nie zamierzał odwodzić mnie od tego pomysłu. Któż nie był spragniony i wycieńczony? Miasto oferowało nam  wszystko, nikt nie mógł zabronić nam wtargnąć gdziekolwiek. Nikogo nie było poza nami, a ostatni bastion nadziei miał prawo się posilić.

Całkiem niedaleko cukierni znajdowała się jakaś podrzędna knajpka. Hercules na początku marudził, iż powinniśmy znaleźć coś bardziej wystawnego, ale moja mina i argumenty nie pozwoliły mu na dalszą walkę. Nie wybraliśmy się do hotelu czy na wakacje! Byliśmy w samym środku wojny i winien się cieszyć, że trafiła mu się taka okazja! Inni już dawno gryźli piach, a on zdecydowanie nie zasługiwał na to przeklęte życie.

Siedziałam przy starym, obskurnym i nieco krzywym stoliku grzebiąc w talerzu palcem. Chociaż wciąż byłam głodna, to z trudem przełykałam każdy kęs. Obok siedział Dende, popijając chłodną wodę. Namekanie to naprawdę niesamowity gatunek. Całkiem dobry posiłek, który spożywaliśmy, był przygotowany przez człowieka. Jednak na coś się nam przydał ze swoimi umiejętnościami. Pod oknem siedział Kenzuran. Zgadywałam, że potrzebował ciut samotności, by przeanalizować swoją wiedzę z naszym położeniem. Nie wszystkie wydarzenia musiały się pokrywać i chyba wreszcie zdał sobie z tego sprawę. Do tego zgadywałam, że był zły na siebie, za to, co wydarzyło się pod magiczną toaletą Buu. Też byłam zła, że w taki sposób nas podszedł. Możliwe, że nieświadomie, ale jednak.

Hercules siedział w drugim końcu sali ze swoim kundlem. Nie tylko zajadał się przygotowaną przez siebie potrawą, ale i zachwycał smakiem napoju alkoholowego. Cokolwiek kryło się w słomkowym kolorze z puszystą pianą, sprawiało, że nabierał kolorów.

— Idziemy. Buu się przemieszcza — zakomenderował Saiyanin.

Wstał jak zawodowy żołnierz i wyglądał na gotowego do dalszej walki. Doskonały obraz niezmordowanego woja trwał jednak tylko kilka chwil. Szybko złapał, co się dało z talerza, a następnie wepchnął do ust. Albo był typowym żarłokiem, jak na większość Kosmicznych Wojowników przystało, albo zwyczajnie obawiał się, iż to jego ostatni taki posiłek. Wszystko jedno, wyglądał komicznie, nawet się zaśmiałam.

— Zatem w drogę! — chwyciłam za duże zielone jabłko, następnie wymaszerowałam z wysoko podniesioną głową z budynku zwanym przez Ziemianina barem mlecznym.

Majin Buu rzeczywiście ruszył w drogę. Ku naszemu niedowierzaniu zrobił sobie wycieczkę po okolicznych cukierniach i kawiarniach. Wszędzie gdzie jego nos wyczuł cukier, musiał zajrzeć. Po posiłku potrzebowałam chwili na relaks, więc nie zamierzałam przerywać baloniastemu eskapady.

Wreszcie trzeba było przerwać tę bezsensowną wyprawę. Słońce zaczynało schodzić z nieba, a my wciąż nie wiedzieliśmy nic o Vegetto. Miałam po dziurki w nosie tej niepewności i nieznajomości. Postawiłam więc wszystko na jedną kartę. Już wystarczająco dużo czasu Saiyanie dostali. Lada moment Buu mógł odkryć szwindel.

Zagrodziłam drogę demonowi w szelmowskim uśmiechu. Nie czułam się tak pewnie, jak starałam się wyglądać, ale czy miałam sobie darować?

— Wystarczy tego obżarstwa, Buu! — krzyknęłam, mierząc do niego nadgryzionym jabłkiem. — Czas stanąć do walki. Podobno jesteś niepokonany. Udowodnij to nam i przestań wreszcie uciekać!

— Uciekać? Dobre sobie — roześmiał się, oblizując przy tym brudne od śmietany poliki. — Byłem nieco głodny, ale teraz załatwię was na cacy. Zaczynacie mnie nieźle wkurzać. Znudziła mi się ta wasza nędzna planetka.

— Dawaj! — warknęłam, wyrzucając owoc za siebie. — Jestem gotowa skopać ci tyłek.

Tak, jasne, chyba by on skopał mój i to po raz drugi. Nie musiał wiedzieć, jak bardzo zdaję sobie sprawę z beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajdowałam.

Ustawiłam się w pozycji bojowej, wchodząc na pierwszy stopień transformacji. Uśmiechnęłam się jak cwana bestia, nakłaniając gestem ręki stwora do pierwszego kroku. To był błąd. Wystartował jak torpeda z chyba najwyższym arsenałem. Pocieszeniem było, że nie udało mu się przejąć saiyańskiego wojownika. Musiałam to przetrwać. Nie było wyjścia.

W międzyczasie, gdy w nader komiczny sposób usiłowałam unikać ataków, a Buu nacierał z taką pasją i nienawiścią, od razu pożałowałam swojego pewnego wejścia, wskoczyłam na drugi poziom. Złotej passy nie było. Oberwałam w brzuch, głowę i plecy, a następnie runęłam. Majin nie pozwolił mi na swobodny upadek, przerwał go kolejnym ciosem, jak tylko pojawił się przede mną. Mieniąca się złotem różowa KI buchnęła prosto w twarz, a ja upadłam gdzieś dalej z palącym bólem. Nie mogłam nawet dotknąć gęby, by chociaż psychicznie ulżyć sobie w cierpieniu. Zacisnęłam pięść przed oczami, starając się uspokoić oddech. Nie było łatwo gdy spostrzegłam jak cieknie mi po twarzy gęsta krew.

To nie był jeszcze mój koniec i nie planowałam skończyć jak poprzednio. Byłam elitarną wojowniczką, do cholery! A tacy nigdy się nie poddają! Podniosłam się z wysoko podniesioną głową. Gotowa czy nie, nie zamierzałam chować głowy w piach. Już zbyt długo hamowałam się przed ponowną walką. Miałam zamiar iść na całość jak przy poprzednim starciu. Wyciągnęła ostrożnie przed siebie lewą dłoń, a następnie uniosłam palec wskazujący ku górze. Prawą ręką złapałam się za bark, wiedząc, że będę potrzebowała wspornika. Skupiłam całą swoją energię na czubku palca, a następnie zaczęłam ją przekształcać w namacalną KI. Szkarłatna kula stopniowo powiększała się. Gdy osiągnęła wielkość zbliżoną do mej głowy, ostrożnie uniosłam kończynę ku górze, gdzie kontynuowałam ładowanie. Przez cały ten czas nie spuszczałam demona z oczu.

Buu z uśmiechem na twarzy pędził mi na spotkanie, zupełnie nie zważając uwagi na to, co robiłam. Nie czuł potęgi śmiercionośnej techniki Freezera? Wiele lat ją udoskonalałam i nigdy niedane mi było w pełni jej przetestować. Changeling niszczył nią planety, zabijał istoty żywe i nigdy nie chybił. Ja co prawda nie mogłam zabić tego stwora, ale chciałam pokazać mu, że się nie bałam i nie może mnie lekceważyć. Nie musiałam go unicestwiać, wystarczyło, że rozwalę mu jakąś część ciała. Wielkość KI jednak nie pozwalała mi na swobodę ruchu, zagalopowałam się w swoim gniewie. Nogi? W nogach raczej nikogo nie zabiję, prawda?

Byłam gotowa do ataku. Majin momentalnie się zatrzymał. Zupełnie jak wtedy, gdy Kenzuran użył na mim błękitnej fali uderzeniowej. Nadął się, a następnie na jego gołej klacie pojawił się dobrze mi znany płaszcz treningowy Piccolo. Co to miało znaczyć? Mina demona zdradzała, iż sam nie miał pojęcia, o co chodziło. Nie minęło kilka sekund, a jego ciało przeszył dziwny dreszcz, a peleryna z wielkimi naramiennikami po prostu wyparowała. Z wrażenia rozproszyłam całą skoncentrowaną energię. Czy to było to, o czym wspominał Saiyanin? Udało im się?

Buu spojrzał z przestrachem na swoje dłonie. W tym czasie zawitał do mnie przybysz czasoprzestrzenny. Z uśmiechem na twarzy najwyraźniej chciał usłyszeć ode mnie jakieś wyrazy uznania albo skruchy. Miał cholera farta! Nie musiało się to tak potoczyć. I to właśnie przekazałam mu swoją mimiką. Nie zamierzałam teraz się wykłócać. Trąciłam go z bara, by wreszcie wziął się w garść. Majin Buu ewidentnie nie wiedział co się z nim działo, a jego energia malała w oczach. Był coraz słabszy. Czy teraz, gdybym go zaatakowała swoją śmiercionośną kulą, unicestwiłabym go? Może tak, może nie.

— Co się dzieje? Jak... — panikował potwór.

My rośliśmy w oczach, kiedy on malał. Czy mogliśmy nazwać to triumfem? Chciałabym. Zdecydowanie za długo to wszystko trwało. Demon w momencie wybuchł energią, a następnie wylądował na pobliskim klifie. Rozzłoszczona jego postawą rzuciłam się za nim, a to, co ujrzałam na miejscu, dosłownie mną wstrząsnęło. Buu wyglądał, jakby nagle postanowił uciąć sobie drzemkę. To był idealny moment, by go dosięgnąć. Postanowiłam ponowić atak; w ciągu kilku sekund utworzyłam nad palcem śmiertelną kulę, lecz tym razem w mniejszych rozmiarach.

— Stój! — Kenzuran ryknął, łapiąc mnie za nadgarstek. — Nie możesz tego zrobić.

— A to niby dlaczego?! — warknęłam, wyszarpując dłoń, tym samym niwelując pocisk.

— On wszedł w głąb siebie. Wie już o Vegetto.

— No i co z tego? Mieliśmy go zatrzymać! — warknęłam rozeźlona, kolejny raz mnie powstrzymywał.

— Chyba nie chcesz ich przez przypadek zabić? Oni są mikroskopijnych rozmiarów i ich moc nie ma w tym momencie z tobą szans — wyjaśnił tonem pouczającym. — Buu także osłabł. Nie możemy teraz nic zrobić. Musimy czekać. Miejmy nadzieję, że znajdą drogę do wyjścia.

— Jeżeli będzie to trwało zbyt długo nie zawaham się. Buu powinien już dawno nie żyć! — fuknęłam z obrazą.

Teraz kiedy była szansa na dokonanie dotąd niemożliwego, gdzie Majin tak naprawdę  nie strzegł swego ciała, miałam czekać. Znowu! Dlaczego to wszystko było tak cholernie skomplikowane? Dotąd żadna z walk nie przysporzyła nam tylu problemów. Z jakiego powodu nie mogłam po prostu zabić stwora i wszystkich będących w jego ciele? Dende żył, mieliśmy Smocze Kule. Wszystko mogło się tak szybko zakończyć. Za trzy miesiące wypowiedziałabym dwa życzenia, a potem czekałabym kolejny rok, by dokończyć sprawy, jeśli nie udałoby się wszystkiego załatwić za jednym zamachem.

Wylądowałam tuż przed demonem, bacznie go obserwując. Minę miał nietęgą, a zarazem w pełni skupioną. Cokolwiek działo się w jego wnętrzu, nie miałam zamiaru spuścić go z oka. Musiałam mieć pewność, że kiedy się obudzi, a naszym nie uda się wygrać, będę gotowa zmierzyć się z draniem po raz ostatni. Tym razem nie miałam zamiaru się oszczędzać. Buu musiał umrzeć.