22 grudnia 2019

44. Zemsta

Nie zauważyłam kiedy minęła noc. Czułam się naprawdę wypoczęta – zupełnie jakbym spała co najmniej na jakimś obłoku. Od razu po otworzeniu oczu zamierzałam lecieć do domku w górach by usłyszeć tutejszą historię, która bardzo, ale to bardzo mnie ciekawiła. Byłam tak podekscytowana, że mogłabym nic nie jeść ani nie pić.  Oczywiście Bulma nie pozwoliła mi opuścić jej domu bez śniadania, ach ta kobieta! Doznałam szoku gdy siedziała na dole oczekując mojego wyjścia z CC. Czy zdawała się mnie przechytrzyć na zasadzie podobieństw rodzinnych?
Ta Ziemianka przyjęła mnie w swoich progach równie ciepło co ta, z którą przyszło mi zamieszkać. Trzeba było przyznać, iż ci ludzie byli niesamowicie uprzejmi. Czasem jednak aż nadto. Nigdy wcześniej nie spotkałam takich istot, a miałam okazję obcować z niezliczoną ilością nacji podczas swojej niewolniczej egzystencji w kosmosie. Trochę mnie przerażało to... uczucie?
—   Czy nie powinnam być ci wdzięczna? – uśmiechnęła się do mnie podczas posiłku.
—    A to niby dlaczego? – zdziwiłam się.
Dopiero co mnie spotkała. Nie miała za co mi dziękować. Z resztą niczego dla niej nie zrobiłam.
—    Dzięki tobie spotkałam Vegetę – zawołała naprędce – Trunks mi co nieco opowiadał.
Prawie zachłysnęłam się sokiem w kolorze zieleni. Był słodki, a jednocześnie kwaskowaty.
—    Eh… – westchnęłam – To nic takiego... Chciałam zachować jakiś porządek po tym jak zmieniłam bieg wydarzeń. Raczej naprawiłam to co byłam pewna, że się zepsuje. – machnęłam ręką chcąc uciąć ten niezręczny temat – Nie nazwałabym tego przysługą dla ciebie.
—    No tak... – zmieszała się kobieta.
—    Lepiej mi powiedz gdzie jest mój brat – zmieniłam temat.
Przez te ukrywanie mocy ciężko było lokalizować czyjąś obecność. Jedynie ludzie jej nie maskowali, ale oni nie wiedzieli nawet, że jakąkolwiek wydzielali, no poza wtajemniczonymi, ale zwykły mieszkaniec Ziemi nie był na celowniku tajemniczych cieni.
—    Jest w swojej specjalnej sali treningowej, jak co rano – wzruszyła ramionami.
Już miałam zamiar rzucić wszystko i odwiedzić go w tej sali, ale nim zdążyłam nakazać Bulmie by mnie do niego zaprowadziła oświadczyła, że odkąd są tu Cienie nie pozwala nikomu przerywać jego treningów i lepiej bym sama także tego nie czyniła.
Nie chcąc przedłużać zatem swego pobytu w tym domu udałam się w kierunku ogrodu skąd chciałam ruszyć w drogę. W trakcie rozmowy z właścicielką Capsule Corporation poczułam się nieco skołowana. Niczego nigdy nie robiłam dla tej kobiety. Każda moja ingerencja była związana ze mną samą i mą rodziną, a że w jakiś sposób ona była memu bratu nie obojętna... Z resztą nie miało dla mnie to znaczenia. Nie wiedziałam co on w niej tak naprawdę widział. Nie byłam nim, nie potrafiłam spojrzeć jego oczyma. Nie rozumiałam ich relacji poza tym, że mieli wspólnego potomka.
Do domu Son Goku i jego kobiety – Chi-Chi, poleciałam zatem sama. Skoro Vegeta siedział w swojej siłowni i trenował, a był to jego obecnie cały świat nie zamierzałam tego zmieniać. Z resztą wolałam gdy nikt nie deptał mi po piętach. Kiedy dotarłam na miejsce wszyscy już na mnie czekali. Zostałam przedstawiona żonie Son Gohana, i ich dziecku. To one mieszkały w tym dużym domku tuż obok. Wdowa miała na twarzy niewielką bliznę. Dziwnie było spotkać istoty, które w moim świecie jeszcze nie istniały, a może nigdy nie miały istnieć? Tak daleko moja historia nie dotarła bym mogła mieć porównanie. Jedno było pewne, nie miałam prawa wspominać o tym po powrocie. Nie mogłam ingerować w jego przyszłość.
Zasiadłam w dużym czerwonym fotelu, tak jak dnia poprzedniego. Kobieta nieżyjącego w mym świecie wojownika krzątała się przy stole serwując jakiś ciepły napar.
—    Opowiedzcie mi swoją historię – czekałam entuzjastycznie – Nim dojdziemy do wobec jego problemu chciałabym wiedzieć jak to się stało, że zdobyłeś stadium super wojownika.
—    Od czego by tu zacząć...? – zamyślił się głośno spoglądając przy tym w sufit – Ach tak, od tego…
Przymrużyłam oczy wyczekująco. Teraz miałam otrzymać szereg informacji i odpowiedzi, na które nie umiałam sama odpowiedzieć. Nie mogłam zgubić ani jednego słowa! Mężczyzna również rozsiadł się w fotelu przybierając poważną minę.
—    Ze dwanaście lat temu na Ziemię przyleciał niesamowicie potężny osobnik. –  zaczął – Oznajmił, że musi się zemścić na Saiyanach z Ziemi... 


***
Rok 763
Planeta Ziemia


Było słoneczne i ciepłe popołudnie. Na Ziemi rzadko kiedy występowały groźne sytuacje, a służby porządkowe zdawały się zawsze dobrze przygotowane do ataków chorych władzy ludzi. Właśnie – Ziemian. Ostatnie niebezpieczeństwo w postaci najazdu dwóch Saiyan przeszło niemal do historii. Jednak od czasu do czasu dało się słyszeć komentarze na temat latających istot, które wcale nie różniły się od tubylców. Ale kto by to wszystko pamiętał? Można by powiedzieć, że pokój trwał i nikt nie był w stanie go zakłócić.

— Patrz tato! — chłopiec nawoływał znad tafli wody. — Jaką mam rybę!

— Brawo synu — uśmiechnął się mężczyzna wylegujący się na ciepłej od słońca trawie.

Czarnowłosy chłopiec wyskoczył z jeziora i przez chwilę unosząc się nad nim uśmiechał się spoglądając na zdobycz. Okaz, który złowił własnymi rękami kilkukrotnie przewyższał go wzrostem. Zwykły obserwator mógłby nie dowierzać! Ot, podrostek z niebywałą siłą, a do tego w magiczny sposób unosi się w powietrzu.

— Matka będzie z ciebie dumna — pochwalił syna. — Za niedługo będzie obiad. Umieram z głodu.

Na samo wspomnienie o posiłku mężczyźnie dotkliwie zaburczało w żołądku. Oznaczało to, że czas było wracać. Son Gohan, bo tak na imię było chłopcu, miękko wylądował na brzegu zbiornika wodnego kładąc rybę pod nogi ojca. Zupełnie nie przejmował się ociekającą wodą ze swych długich włosów upiętych luźno w niedbały kucyk, jak i tym, że do domu wracać będzie w mokrej odzieży.

— No synu... — poklepał go po ramieniu. —  Jak dorośniesz to ty będziesz bronić tej planety.

— Ale… — pisnął.

Zupełnie nie rozumiał skąd u ojca pojawił się ten temat. Przecież nic im nie zagrażało, no i dlaczego twierdził, iż go zabraknie? Już raz go stracił z ręki mężczyzny z kosmosu, który mówił o ich pokrewieństwu. Nie pamiętał jego imienia i nie chciał też do tego wracać. Za bardzo przerażały go te klatkowe wspomnienia.

— Może teraz nie jesteś silny na tyle, by stawić czoła większości zagrożeń, ale kiedyś nadejdzie taki dzień, że mnie zabraknie — westchnął — Znowu.

— Tato… — przestraszył się Son Gohan — O czym ty mówisz? Czy coś nam grozi?

— Słuchaj synu — klęknął przed nim — Harmonia i pokój nigdy nie trwają wiecznie. — uśmiechnął się czule — Dziś ten dzień nadszedł.

Chłopiec przestraszony zaczął się nerwowo rozglądać po okolicy. Nie wiedział, o co chodziło jego ojcu, nie wyczuwał żadnego zagrożenia. Vegeta ich nie atakował od lat, choć był silniejszy od nich wszystkich, w dodatku stał się super wojownikiem o złotych włosach, który to go tak przerażał, a jednak gdzieś głęboko w środku fascynował.

— Leć do domu i zaopiekuj się mamą — Son Gokū niespodziewanie spoważniał — Cokolwiek się wydarzy nie opuszczaj jej. Obiecaj mi to.

— Tato co się dzieje?

— Widzisz, Son Gohanie — ponownie westchnął — Dziś rozpocznie się walka na śmierć i życie — zamilknął na chwilę nie chcąc tracić opanowania — Zginie najsłabszy, a mam nadzieję, że to nie będę ją.

—    Ktoś nas atakuje? Tak?

— Ktoś bardzo silny i niebezpieczny — zacisnął pięść — Leć już!

Chłopiec chwilę się wahał, ale widząc powagę ojca zrozumiał, że już pora wracać do domu. Być przy matce, kiedy taty nie ma, by się nie zamartwiała, a przede wszystkim by ktoś nad nią czuwał w nadchodzących wydarzeniach.

Ruszył całkowicie zapominając o dużej rybie na kolację. Leciał najszybciej jak tylko potrafił, bał się… Bał się niesamowicie. Ufał swojemu ojcu, wiedział, że jeśli mówi w ten sposób niebezpieczeństwo nadchodziło i to bardzo szybkim krokiem. Ale obawiał się, że tym razem nie pokonają wroga. Wylądował nieopodal chatki rodzinnej, po czym podbiegł do niej jak burza. Chwycił za klamkę, ale nie drgnął.

— To ty kochanie? — dało się słyszeć ciche wołanie Chi-Chi z kuchni.

Gohan zaczął tempo wpatrywać się w gałkową klamkę. Nie był już niczego pewien.

***

Ciepły wiatr okalał zmartwioną twarz pół Saiyanina. Mężczyzna zastanawiał się co go będzie czekać. Czuł potężną moc zbliżającą się do Ziemi. Wiedział, że ten ktoś lada chwila wyląduje i wcale nie będzie mieć pokojowych zamiarów. Bez zastanowienia ruszył w stronę pałacu w chmurach gdzie mieszkał Wszechmogący. Chciał się dowiedzieć od niego czego mógł się spodziewać po niespodziewanym gościu. Miał nadzieję, że cokolwiek o nim wiedział. Całą drogę również rozmyślał o Vegecie. Czy on także wyczuł tę niesamowitą energię? Moc, która do nich zmierzała z każdą chwilą stawała się coraz bardziej namacalna i przytłaczająca. To niczego dobrego nie wróżyło.

Kiedy wylądował w rajskim pałacu, mieszczącym się wysoko ponad ziemią, gdzie zwykły śmiertelnik nie ma wstępu został przyjaźnie powitany przez oddanego sługę – dżina Momo, który był od zawsze zafascynowany czystym i dobrym sercem mężczyzny. Skierował gościa do wielkiej, zaciemnionej, a jednak w odcieniach bieli sali gdzie już Wszechmogący oczekiwał jego przybycia.

— Witaj wojowniku — zachrypiał stary Namekanin.

Odziany był w długą białą szatę i wspierał się na wysokiej, drewnianej ladze wyciosanej w dość charakterystyczny sposób. Osobnik z dalekiej planety Namek, którą niegdyś odwiedził jego syn z dwójką przyjaciół – Bulmą i Kuririnem, w poszukiwaniu tamtejszych kul, by ożywić zmarłych w walce po najeździe Saiyan.
—    Mam nadzieję, że wiesz co mnie do ciebie sprowadza.
— Jestem Wszechmogącym — przypomniał mu.
— A, tak — zachichotał Son Gokū — Jak mogłem zapomnieć?
Gokū, wiecznie nierozgarnięty Saiyanin, zupełne przeciwieństwo swych pobratymców. Władca smoczych kul spoważniał przypominając tym samym przybyszowi cel jego wizyty. Oboje nie wiedzieli czego mają się spodziewać, jednak jedno wiedzieli na pewno – to nie była towarzyska wizyta. Przez dłuższą chwilę wpatrywali się we własne oblicza wyczekując, który z nich się pierwszy odezwie. Nie mieli planu, a czas ich gonił.
— Może powinniśmy zebrać siedem kryształowych kul? — zapytał mężczyzna.
— Jeszcze nie wiesz, czy ci będą potrzebne — zachrypiał starzec — Nie wiesz nawet, czy ten osobnik ich nie poszukuje. Nie możemy mu ich wystawić.
— No właśnie, panie! — przeraził się — Jeśli przyleci po nie musimy je bezpiecznie przechować! Nie mogą wpaść w niepowołane ręce.
    Nie denerwuj się tak młodzieńcze – westchnął Kami – Nie znamy celu jego wizyty…
W głowie Son Gokū zaczęły wić się przeróżne myśli. Starał się sobie wyobrazić jak będzie wyglądać jego przeciwnik, jaką będzie dysponować mocą i przede wszystkim czy przyleciał na Ziemię wykorzystać magiczne kryształy, czy tylko pozbyć się rasy ludzkiej. Dla niego było pewne, że ów osobnik miał bardzo niemiłe intencje i niebawem odczują to na własnych skórach.
„Son Gokū! Son Gokū! – rozbrzmiał głos w jego głowie – Słyszysz mnie?”
— Toż to wielki Kaito! — uradował się.
Niemal zatańczył z radością, po czym odruchowo spojrzał w górę, jakby tam znajdował się mówca, a gdzieś musiał skupić swój wzrok. Tak dla zasady i psychicznego komfortu.
„Na Ziemię przybędzie niesamowicie potężny potwór – rozbrzmiał jego głos niczym echo – Uważam, że nie jesteś w stanie go pokonać! Nawet ten przeklęty super wojownik nie da mu rady! – głos Kaito się załamał – Jeśli czegoś wspólnie nie wymyślicie nic wam nie pomoże…”
Ciało wojownika momentalnie przeszły dreszcze. Czuł jak gotuje się w nim złość, ale też fala bezradności. Jeżeli Vegeta również był za słaby nie mieli z nim żadnych szans! Ale nie chciał tak nawet myśleć. Nie mógł! To nie było w jego stylu. Przecież nie poddałby się bez walki. Tylko czy dumny Saiyanin będzie chciał im pomóc?
— Musi być jakiś sposób, aby go pokonać! — zacisnął obie pięści ze zdenerwowania — Nikt nie może być nieśmiertelnym!
— Nie koniecznie nieśmiertelnym — burknął wszechmogący — Po prostu silniejszy od Saiyanów.
— Przecież nikt nie może być silniejszy od super wojownika! — warknął mężczyzna.
Przynajmniej tak mawiał książę tej rasy i był tego pewien jak tego, że oddychał. Goku mu wierzył, ale teraz dopadły go mieszane uczucia. Też chciał być złotowłosym, ale póki co nie udało mu się tego osiągnąć, nie wiedział nawet jak.
Namekanin wraz z Son Gokū odwrócili się mechanicznie wyczuwając zbliżającą się KI. Do rajskiego pałacu zawitał nie kto inny jak książę Vegeta. Miał wściekłą minę, z resztą on nigdy się nie uśmiechał. Twardo wylądował na kamiennej posadzce mierząc zebranych ponurym spojrzeniem. Oznaczało to tylko jedno – on także obawiał się nadchodzącego zagrożenia.
— Jesteś! — zawołał z entuzjazmem młodszy wojownik — Ciebie też przytłacza ta energia?
— Nie nazwałbym tego tak — warknął książę.
Vegeta nerwowo podreptał parę razy wokoło zastanawiając się co takiego mogło ich atakować. Miał wrażenie, że gdzieś spotkał już tę istotę, ale na pewno nie posiadała wtedy tak nadzwyczajnych mocy. Może jednak była bardzo podobna do tamtej... Kim był? Czy szukał jego?
O NIE… - Przeszło mu przez myśl – Tylko nie ON…
Mężczyzna zacisnął pięść szczerząc złowrogo zęby. Obawiał się najgorszego. Ale jak to było możliwe?! Czy ten temat nie miał być załatwiony raz na zawsze? Bardock go zapewniał! Czyżby tak bardzo pomylił się w swych obliczeniach? Gdyby to wiedział wcześniej...
— Muszę się wzmocnić! — zdesperowany w okamgnieniu doskoczył do Wszechmogącego i szarpnął go za szaty — Słyszysz starcze? Muszę!
Młodszy Saiyanin spojrzał na niego z zaskoczeniem. Przed chwilą Vegeta był pewny swojej siły jakby mógł pokonać przybysza w przeciągu paru chwil, by później rozsiąść się, robiąc przerwę na herbatkę, a teraz? Widział przerażenie w jego oczach jakby niczego bardziej się nie bał. Pomógł Namekaninowi się wyswobodzić z kleszczy zdenerwowanego Saiyanina.
— Znasz go?
— Tak mi się zdaje… Choć wolałbym się mylić.
Kami zdecydowanymi ruchami wygładził pomięta szatę, po czym się oddalił od natarczywego wojownika by ponownie nie wpadł na pomysł szarpania go. Jednego był pewien, ten uczynek dodawał dramaturgii do sytuacji. Na Ziemię pędziło czyste zło.