25 września 2023

*99. Narodziny wojownika


Właśnie do Zachodniej stolicy pędzili Buu i jego pan Babidi. Tylko po to, byśmy wyszli z ukrycia i podali siebie na tacy. Dali się schrupać jako paczkę pierwszych lepszych ciastek. Nie podobało mi się to. Fakt, że lecieli tam by zniszczyć jedyne miejsce na Ziemi, w którym czułam się bezpieczna, w którym mogłam być zawsze sobą, miało przestać istnieć był paraliżujący. Nigdy wcześniej nie byłam tak przywiązana do jakiegoś miejsca. Mieszkali tam również rodzice Bulmy – genialny profesor Brief i jego nadopiekuńcza żona Panty. Nie można było także zapomnieć o tych wszystkich zwierzętach, które ulokowali w swoim ogromnym botanicznym ogrodzie. Miałam to wszystko stracić? Poddać się, bo tak? Ten cały Kenzuran chyba upadł na głowę, jeżeli myślał, że oddam potworom co moje!

Zacisnęłam pięści, czując, jak gniew rozprzestrzenia się po trzewiach. Potrzebowałam się skupić. Nie było ich jeszcze w mieście. Za wszelką cenę nie mogli tam dotrzeć. Szukając ich KI, starałam się opanować swoją, by nie eksplodować z nerwów. Byłam coraz bliżej. Otworzyłam oczy, gdy odnalazłam swój cel, a na buzi wykwitł uśmiech pewności siebie. Nie zamierzałam nikomu darować. Mnie także szukali i ze mną mogli się mierzyć, ale nie mieli prawa tknąć szczeniaków. Nie byli jeszcze gotowi na to starcie.

Włączyłam podstawową aurę, by przyspieszyć swój lot. Nie było ani chwili do stracenia. Przyjęłam pozycję, obserwując przybysza z przyszłości. Miałam nadzieję, że nie wpadnie ta to, iż zamierzam lecieć na zachód. Powinnam była przecież z nim trenować. To była myśl!

Zaatakowałam Saiyanina, najszybciej jak to było możliwe w mej bazowej, aczkolwiek nabitą niemałym doładowaniem. Pędząc w jego stronę, zauważyłam, że moment zaskoczenia odniosłam bezapelacyjnie. Czas było złowić tę rybkę. Nie zdziwiło mnie, gdy czarnooki zaczął zgrabnie unikać każdego ciosu. Walecznie wymachiwałam kończynami, aż wreszcie mój kopniak został zablokowany.

Im bliżej byli miasta, tym bardziej się denerwowałam i gorzej mi szło skupianie na zadaniu. Wreszcie Kenzuran przywalił mi prosto w twarz, aż upadłam. Chwyciłam za obitą facjatę, głośno sapiąc z bólu. Bawienie się z nim nie było do końca przemyślanym pomysłem. Na pewno nie w bazowej formie.

— Jeśli musisz wiedzieć, będzie tak — mężczyzna zabrał głos. — Trunks poleci po smoczy radar, gdyż został w Capsule Corporation.

Zrobiłam wielkie oczy. Domyślił się, czy po prostu chciał zdradzić mi przyszłość, która nie koniecznie musiała się wydarzyć? Liczyłam na to drugie. Wciąż miałam szansę uciec stąd i zdążyć, zatrzymać nalot na Miasto Zachodu.

— Nie martw się, Gokū na chwilę zajmie Buu oraz jego pana. Dzieciak znajdzie przedmiot i będzie mógł w spokoju wrócić w bezpieczne miejsce.

— Po co mi to mówisz? — usiłowałam być niewzruszona.

Oczywiście tak nie było. Trunks miał wybrać się do paszczy lwa, a ja miałam udawać, że wszystko było ok? Łatwizna, prawda? Nie dla mnie... Wbiłam palce w podmokniętą po dzisiejszym deszczu ziemią. Przynajmniej pod wierzą Karina, padał deszcz. Sekundy mijały, a popaprany czarnoksiężnik był bliżej celu. Jeśli faktycznie Trunks miał lecieć do domu, to z pewnością nie byłby tam pierwszy.

— Byś nie planowała niczego głupiego — dodał, mrużąc oczy, jakby zwęszył podstęp. — Zacznij trenować i podnieś swoje umiejętności. Musisz to zrobić, jeśli chcesz się mierzyć z Buu. Teraz nie masz z nim żadnej szansy.

Sapnęłam głośno, a następnie przetarłam oczy. Chyba zaczynało doskwierać mi zmęczenie. W tak istotnym momencie było to nie na miejscu. Podniosłam swe ciało, decydując się na szybki nokaut i jak najszybszą wyprawę ku Buu. Czas uciekał, a ja sterczałam od kilku minut w tym samym punkcie. Teraz albo nigdy! Zamknęłam oczy, skupiając moc w każdym zakamarku ciała. Czułam, jak gorąco pędzi po skórze, utwardzając ją. Gdy otworzyłam powieki, byłam gotowa do transformacji. Zrobiłam to w akompaniamencie okrzyku. To już nie była zabawa. Kenzuran stał mi na drodze do ocalenia swego domu, a także życia syna Vegety.

Wymierzyłam cios w brzuch. Nie zablokował go, zgiął się w pół. Wykorzystując sytuację, wpakowałam dużą dawkę energii w łokieć i przywaliłam mężczyźnie w sam środek kręgosłupa. Wrzasnął, a następnie z impetem wbił się w dotąd zieloną trawę. To był ten moment, by ruszyć w drogę. Szybki wdech i popędziłam w stronę Zachodniego miasta, usiłując jak najszybciej namierzyć sygnatury wrogów.

Coś mignęło mi przed oczami, a następnie zderzyłam się z tym. Odstąpiłam, by zobaczyć, co stanęło mi na drodze. A może raczej kto? Odpowiedź była oczywista. Ściągnęłam usta, cicho powarkując. Był szybszy, niż mogłabym się spodziewać. Stał wyprostowany jak struna z przepasanym ogonem. I ten wzrok surowego trenera ze skrzyżowanymi rękoma na piersi. Wyglądał zupełne jak mój ojciec nieznoszący sprzeciwu. Tylko takie wspomnienie mi po nim pozostało. Przewróciłam oczami, wzruszając ramionami.

— Czego się spodziewałeś? — burknęłam. — Że jestem grzeczną dziewczynką, która słucha każdego absurdalnego polecenia?

— Właśnie tego się spodziewałem — odparł ze spokojem. — Jesteś porywczą wojowniczką jak Vegeta. Myślisz, że dlaczego zostawiłem wszystko na górze i przyleciałem za tobą?

Parsknęłam z odrazą. Nie potrzebowałam niańki! Traktował mnie jak kruchą dziewuchę! Nie byłam Videl! Po cholerę się uwziął na mnie? To była moja sprawa, co robiłam i czy ryzykowałam. Akurat jego to nie powinno interesować!  Nie znał mnie, a ja nie zamierzałam się z nikim bratać, nawet ze współplemieńcami z innego wymiaru. 

— Zejdź mi z drogi, Saiyaninie — syknęłam, srogo na niego łypiąc. 

Mężczyzna rozpostarł ręce, tym samym pokazując mi, że tego nie uczyni. Miał równie zaciętą minę co ja. Najwidoczniej nikt nie miał zamiaru ustąpić. Nie podobało mi się to. Po raz kolejny zatrzymywał mnie! Przez niego zginęli Gohan i Vegeta. Teraz miała przestać istnieć Zachodnia Stolica. Pozostało mi tylko jedno – zmierzyć się z nim i mieć nadzieję, że zwyciężę, a potem zdążę.

Nagle wyczułam energię bratanka, który wyruszył w drogę, dokładnie w stronę domu. A po chwili jak syn Bardocka teleportuje się w skrajnie niedaleką odległość od dużego skupiska ludzi. To musiało być to miasto. Kenzuran nie mijał się z prawdą. Tylko dlaczego sam Gokū nie poleciał po radar i nie wrócił do pałacu? Potrafił się błyskawicznie przemieszczać. Dwa przyłożenia palców do czoła i był gdzie chciał. Po co to wszystko?

— Przedstawienie się zaczęło — skomentował ogoniasty, kierując wzrok ku sygnaturze martwego wojownika. 

Zmrużyłam oczy, łypiąc na niego. Nie lubiłam go, nie podobało mi się, że miał rację i to, że traktował mnie jak szczeniaka. Był gorszy od Bulmy i Vegety! Chwilę później przeklęty Babidi postanowił transmitować na żywo przebieg wydarzeń gdzieś w przestworzach. Zapewnił nas, że wspaniały twór jego ojca zaraz rozprawi się z trudnym i nieposłusznym mieszkańcem tej planety. Westchnęłam, siadając w niewysokiej trawie. Zamknęłam ponownie oczy, by obejrzeć to spotkanie. Chciałam wiedzieć, do czego mógł być zdolny ojciec Gohana po siedmioletniej nieobecności. Na pewno miał czym się pochwalić. Czy coś innego mogłam w tej chwili zrobić? Nie, kiedy miałam na ogonie podróżnika.

Odszukałam ponownie sygnaturę Trunksa. Wciąż nie dotarł do celu. Pomyślałam, że jeśli coś się zacznie dziać to ruszę za nim bez względu na wszystko. Jego śmierci Bulma by mi już nie wybaczyła. Musiałam mieć na niego oko.

„Nie trać czasu! — wrzasnął Saiyanin. — Zabierz radar!”

Czy on właśnie wykorzystał magię czarnoksiężnika do przekazania informacji? Zapewne tak, gdyż zaraz dzieciak ruszył w dalszą drogę. To było zdumiewające! Ten Saiyanin to miał łeb na karku. I pomyśleć, że urządzenia skanujące spisały go na straty. On powinien być elitarnym wojownikiem. Zresztą wiedziałam coś na ten temat doskonale. Ta, która winna być od urodzenia kimś w pomiarach maszyn byłam nikim. A tak naprawdę to jedni rodzili się z ikrą, a drudzy musieli sobie na nią zapracować. 

Ponownie westchnęłam. Takim lekkoduchom ciężko było cokolwiek poprawnie wykonać. Oni na wszystko mieli czas. Od razu zauważyłam, grę na zwłokę u martwego wojownika. Postanowił pokazać intruzom, jak bardzo jest silny, a przede wszystkim wypunktować swoje poziomy. Sprytnie. Trunks wciąż miał sporą odległość do pokonania, a czasu było jak na lekarstwo.

W pewnym momencie Gokū powiedział, że może pokazać im swoje najnowsze osiągnięcie. Sama byłam ciekawa, o czym mówił, co w przeciwieństwie do Babidiego było tylko czczym gadaniem. Saiyanin zaczął kumulować swoją energię, którą w momencie wyczułam. Im dłużej to trwało, tym bardziej mnie szokowała. Czy on miał zamiar zrobić to, co Kenzuran? Gdyby nie to, że graliśmy do jednej bramki, mogłabym się przerazić. Dosłownie czułam wibracje jego KI pod swoimi stopami. To było coś niesamowitego.

Długo nie musiałam czekać na efekty – pokazał swoją kolejną odsłonę. Odnosiłam wrażenie, iż mogę dotknąć jego energii. Z wrażenia opadła mi szczęka. Mogłabym się nią udławić i to dosłownie. Czegoś takiego nigdy nie czułam. A może jednak? Przybysz z innego świata nam pokazał to samo, a jednak to Gokū powalił mnie dostatecznie. Czy miało to związek, z tym że ten  martwy był bardziej namacalny niż ktoś z nie wiadomo skąd? Możliwe. W tej chwili tym bardziej zapragnęłam osiągnąć taki sam cel. Jeśli oni dwaj mogli, to ja też! Miałam nadzieję, że nastąpi to prędzej niż później. Zrozumiałam, że przez te ostatnie pięć lat niczego nie osiągnęłam i to poważnie mnie irytowało. Zacisnęłam obie pięści. Z ledwością powstrzymywałam morze pełne zazdrości.

Ich walka była naprawdę nieprzewidywalna. Raz Gokū walczył zacięcie, innym razem unikał ataków, oddalając się od miasta, nad którym wisiał. Walczył zacięcie, mogłabym godzinami podziwiać jego kunszt, ale co jakiś czas tracił kontrolę nad wszystkim i szla zwycięstwa przechodziła na wroga. Oznaczało to, że Buu naprawdę był niezwyciężony.To, czego do tej pory dokonaliśmy, nie miało żadnego znaczenia. Buu miał przewagę i to kolosalną. Ziemia kilkukrotnie zadrżała pod ciężarem natężenia energii, a  Trunks jak wleciał do stolicy, tak jej nie opuścił. Czy znalezienie niecodziennego radaru było aż takim wyczynem?

Kolejną szokującą rzeczą była prośba ojca Gohana. Twierdził, iż potrzebuje trzech dni, by się z nimi rozliczyć, jak należy. Nic nie wspominał o tym, że jego już nie będzie. Buu i jego pan mieli chwilowo zawiesić broń. Zdecydowanie chciał dać czas dzieciakom na naukę. Czy i ja miałam szansę w tym przedziale się wyrobić? Było to w ogóle możliwe? Chociaż należałam do silnych, to jednak dostrzegałam, przepaść między drugą a trzecią transformacją. W końcu dodałam do tabeli energię naszego wroga w bazowej formie, to zrozumiałam, iż faktycznie nie byłam w stanie go pokonać. Naprawdę wszystko zależało od tej nieznanej nam dotąd techniki scalenia? Nie napawało mnie to optymizmem.

Nie wiedziałam, skąd syn Bardocka czerpał swą moc perswazji, ale po raz kolejny przekonał wroga, by ten poczekał ze swoją krucjatą i dał nam szansę na wzmocnienie. To samo uczynił przed turniejem Komórczaka. Czy każdy napotkany przeciwnik miał wobec niego respekt? Możliwe, iż tylko Freezer nigdy tego nie zrobił.

Kilka minut później najprawdopodobniej Trunks był bezpieczny, ponieważ wyczułam Saiyańskiego wojownika w podniebnym pałacu, czyli niemal nad swoją głową. Naprawdę konflikt został wstrzymany. Oznaczało to, iż koniecznie musiałam zacząć działać. Trening należało szybko wznowić, póki Kenzuran był skory do jakiejkolwiek pomocy. Jeśli w ogóle to można było nazwać pomocą. Nie specjalnie chciałam spędzać czas z kimś, kto nie traktował mnie poważnie, ale cóż miałam zrobić? Niestety, ale tylko on był w stanie mnie nakierować ku nowemu poziomowi. Gokū niebawem miał nas opuścić. Ciężko westchnęłam, wyobrażając sobie nadchodzącą udrękę.

Wskoczyłam na drugi poziom, tym samym sugerując przybyszowi, by dotrzymał mi kroku.  Rozpoczęliśmy sparing. Doskonale dawałam sobie radę, tę przemianę miałam opanowaną do perfekcji. Zaraz odnosiłam wrażenie, iż lepiej się nią posługiwałam niż mój przeciwnik. Jakby nie patrzeć siedem lat ciężkich ćwiczeń to była kupa czasu, by stać się perfekcjonistką. Starałam się być szybszą, sprawniejszą i mniej przewidywalną. Jednak ilekroć myślałam, iż góruję, obrywałam nader boleśnie. Kenzuran był zdecydowanie silniejszy. Pozostawało mi być szybszą, bądź sprytniejszą. Wbrew pozorom, nie było to łatwe zadanie.

Nieoczekiwanie poczułam coś niesamowicie miażdżącego. Siły witalne czarnoksiężnika nagle zniknęły. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Co się tam wydarzyło? Saiyanin był na górze.  Czy to oznaczało, że Majin Buu wyrwał się spod kontroli? Jak? Byliśmy zgubieni czy wręcz przeciwnie? Ten dzień był tak zaskakujący, że z ledwością przyjmowałam kolejne informacje. Nie tylko ja zaprzestałam walczyć. Również Saiyanin wyczuł ten stan. Milczał. Nie wiedziałam, co to właściwie oznaczało. Może chodziło o to, że i w jego świecie miało to miejsce? A może właśnie nie? Lub w innym momencie? Intrygowało mnie to wszystko, a jednocześnie nie interesowało. Sama się nie mogłam zdecydować. Wszystko zależało od mojego humoru, a tego dnia był nadwyraz zachwiany. Być zirytowaną, ciekawską, a jednocześnie rozbitą, żeby nie powiedzieć załamaną, było ciężko. Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak rozerwana emocjonalnie. Prawdopodobnie nawet śmierć rodziców mnie tak nie niszczyła, jak ten jeden dzień, w którym miałam jedynie wygrać zawody o najsilniejszego pod słońcem.

Zaraz wróciliśmy do dalszego treningu. Wojownik był piekielnie szybki i w zaskakującym tempie uczył się moich ruchów. A może byłam zbyt rozkojarzona i wcale nie kontrolowałam tego, co robiłam? Obie wersje były prawdopodobne i możliwe, że się przeplatały. Tego przeklętego dnia wszystko było możliwe i chyba nic nie mogło mnie już zdziwić.

Zatracając się na powrót w walce, niespodziewanie wyczułam rosnącą moc dzieciaków w górze, zdekoncentrowałam się. Czyżby wzięli się ponownie do roboty? Nareszcie. Już stosunkowo dużo zmarnowali czasu. Gwałtownie oberwałam prosto w nos z kolana. Odrzucona siłą ciosu upadłam w tył na trawę. Czując napływ ciepłej cieczy, wytarłam się, po czym nastawiłam bolącą kość. Nawet nie wiedziałam, kiedy na mnie wyskoczył. Wściekłam się.

— Zapłacisz mi za to — warknęłam niemal do siebie. — Bolało.

— Jeżeli chcesz być doskonałym wojownikiem, nie mogą cię rozpraszać inne rzeczy — zauważył, podchodząc. — W ten sposób cokolwiek i gdziekolwiek będzie się coś działo, ty zapomnisz, że jesteś tu i teraz. Każdy taki błąd może kosztować cię życie.

A to ci nowina! Śmierć Babidiego jakoś i ciebie wyrwała. Prychnęłam z oburzeniem, tamując krwawienie.

— Zabawnie się mówi, kiedy nie walczysz z kimś tak na poważnie — wymamrotałam, przewracając oczami, wciąż trzymając palce na krwawiącym nosie. — Przecież nie biję się z tobą, by cię zabić! A może powinnam?

— Zabawnie, nie zabawnie, musisz się tego nauczyć — odparł bez entuzjazmu. — Nie jest to łatwe. I tak ja też się często na tym łapię, ale im wcześniej zaczniesz się tego uczyć, tym prędzej załapiesz, o co chodzi.

Wypuściłam powietrze z ust, okazując mu swą gburowatość. Gadał jak do przedszkolaka. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że walką na śmierć jest poważna i nigdy nie należy lekceważyć przeciwnika. Ani też o nim zapominać. Gdy walczyłam byłam w pełni oddana wrogowi.

— Czyli jak ktoś będzie okładał mnie po mordzie, a w tym czasie ktoś inny będzie zarzynał kogoś ważnego i potrzebuje mojej pomocy, mam go po prostu olać? — zadałam beztrosko pytanie. — Co do ziemian nie mam problemu, zostawię ich.

— Zatem kto jest twoim problemem? — spytał spokojnie, podkładając ręce pod boki.

Z niedbałego siadu przeniosłam się do skrzyżnego, przy okazji ponownie przecierając twarz z krwi. Powoli zaczynała tężeć. Całe szczęście, że przybysz stał nade mną. Mogłam z nim rozmawiać, patrząc w oczy, a jednocześnie mieć uniesioną głowę, by móc tamować krwotok.

— Swojego brata bym nie zostawiła — warknęłam, ściągając brwi. — Ty nie masz nikogo, kogo byś nigdy nie zostawił w potrzebie? Ja swojego musiałam, zmusiłeś mnie! I co mi z tego przyszło!?

Niekontrolowany gniew i powrót do tamtych chwil sprawiał, że zadrżał mi głos. Byłam o krok od wybuchu. On stał i słuchał z kamienną twarzą.

— Nie żyje i nic nie mogę zrobić! Nawet się zemścić ani go przywrócić do życia! — w oczach stanęły mi łzy.

Miałam ogromny żal i dotąd niewypowiedziane słowa, iż to jego wina. Nie obchodziło mnie, jak świat wyglądał u niego. Mój był zupełnie inny. Byłam tu ja! Nie on! Mężczyzna westchnął. Spojrzał w niebo i zdawało się, że się zamyślił. Nie wypowiedział słowa. Czyżby jednak był gdzieś ktoś, na kim mu w jakimkolwiek stopniu zależało? Na pewno. Chyba nie był wyprany z emocji? Gdyby był, nie stałby tutaj przede mną i by mi nie matkował, jak należy postępować, a czego nie wolno. Skoro chciał pomóc, powinien był to robić, a na razie tylko potrafił mnie pouczać.

— Wiesz co? — Podniosłam się niedbale z ziemi, wycierając pospiesznie łzy, którymi nie zamierzałam go raczyć. — Wszystko mi jedno co myślisz. Nie musisz tu nawet być. Wracaj do siebie.

Po tych słowach uderzył we mnie nagły wzrost energii Gokū. Czyżby ponownie usiłował stać się tym hiperwojownikiem o nieugiętym wyrazie twarzy? Cokolwiek się tam działo nie mogłam tego przegapić. Zresztą tutaj już skończyłam. Nie miałam już ochoty na walkę ani rozmowę. Wzbiłam się, kierując ku pałacowi.  Po chwili wróciłam do pierwotnej formy. Podjęłam decyzję, by wrócić na górę i zabrać się za pracę troszkę inaczej, a przede wszystkim pogadać z samym Son Gokū. Nie wiedziałam, co do końca mną kierowało, jednak czułam, że powinnam. Mimo wszystko miałam nadzieję, że pokieruje mnie ku nowej przemianie.

Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że moje słowa nie przekonały Kenzurana do powrotu do domu. Najwidoczniej za wszelką cenę chciał sprawdzić, co w naszym świecie się stanie podczas starcia z Buu. Albo faktycznie poszukiwał tej całej siostry Vegety i liczył na to, iż zmienię zdanie? Na razie, to nie zachęcał mnie swoją osobą do czegokolwiek.

— Szybko! Nie mamy czasu! — zawołał przybysz z innego czasu, po czym mnie wyprzedził.

Całkowicie mnie zdziwiła jego postawa. Jeszcze chwilę temu patrzył na mnie jak na rozkapryszoną dziewczynkę, a teraz gnał na złamanie karku w chmury. Czy coś złego się działo? Nie wyczuwałam złowrogiej energii Buu na górze. Szalał gdzieś na Ziemi, zabijając ludzi, jak to miał w zwyczaju. Więc o co mu chodziło? Musiałam jak najszybciej dołączyć do mężczyzny bez względu na wszystko. On zawsze coś wiedział, a ja powinnam to zapamiętać. Nawet jeśli nasze światy się różniły.

Gdy wylądowałam na pałacowej, kamiennej posadzce ludzie zebrani wokół ojca Gotena żegnali się z nim. Zauważyłam, że Chi-Chi się ocknęła i stała obok niego we łzach. Wśród nich był także Karin. Skoro tu przybył, to sytuacja była naprawdę poważna. Czyżby czas Gokū dobiegł końca? Czy nie miał mieć przypadkiem  przepustki dwudziestoczterogodzinnej? Nie powinien opuścić świata żywych dopiero następnego dnia? Spotkaliśmy się przecież przed zawodami, koło południa. Minęło może połowę z darowanego czasu? O co w takim razie chodziło?

— Co to za zebranie? — zapytałam, podchodząc do mężczyzny.

— Gokū skończył się czas — wtrącił Kenzuran, podchodząc do reszty równo ze mną.

Na chwilę zapomniałam o jego istnieniu. Cholera, jego nie dało się pozbyć. Wkurzał mnie bardziej niż Sharpner, a przecież był Saiyaninem, rodakiem.

— Niestety, tak — oświadczył, ciężko wzdychając. — Mój czas faktycznie dobiegł końca. Przez moją dwukrotną transformację zużyłem całkowicie życiodajną energię. Mój pobyt na Ziemi się skrócił.

— Dlaczego to zrobiłeś? — rzekłam z wyrzutem. — Wiedziałeś, że dzieciaki cię potrzebują, a my jesteśmy za słabi. Czemu obciąłeś swój czas na Ziemi? Czyżbyś wiedział, że nie damy rady? Nie chcesz patrzeć na naszą śmierć, prawda?


Gokū westchnął raz jeszcze. Spuścił głowę, nie kryjąc jak bardzo mu przykro. Nie znałam go dobrze, ale wiedziałam z opowieści jego syna, że był wielkim wojownikiem. Oddanym przyjacielem i robiącym wszystko, co tylko możliwe, by ocalić innych. Na własne oczy widziałam, jak zabrał ze sobą komórczakową bombę. Był także miłosierny względem wroga, nigdy nie grał nieuczciwie. Tym razem pokazał zupełnie co innego. To nie był ten sam Saiyanin, o którym tyle dobrego słyszałam. Dlaczego więc pozwolił sobie na coś takiego? Gdyby nic nam nie groziło, nikt by nie miał pretensji do jego skróconego czasu przez transformację. A tak zostawił nas na lodzie. Co by było, gdyby nie było z nami Kenzurana? Czy to przez niego się zapomniał? 

— Ostrzegano mnie, ale myślałem, że mam znacznie więcej czasu — wzruszył ramionami. — Przepraszam, że was zawiodłem. Świat należy do was i musicie go chronić. Ja i tak już nie żyję i nie mogę brać udziału w waszej walce.

Tym razem to ja ciężko wypuściłam powietrze z ust. Miał rację. Dlaczego oczekiwałam od nieżyjącej już siedem lat istoty, ponownego ocalenia świata? Bo straciłam brata? Kogoś, kogo pokochałam? Możliwe, że tak właśnie było. Czułam się przytłoczona i nie miałam pojęcia, jak odnaleźć brakujące elementy, by móc się podnieść i zawalczyć. A przecież nie mogłam liczyć na innych. Do tej pory zawsze polegałam na sobie. Czy zjawienie się największego wybawcy tego świata sprawiło, że się zapomniałam? Jednak złość we mnie siedziała. Ktoś tak silny, jak Gokū nie mógł po prostu spisać wszystkiego na straty. Zawzięcie wpatrywałam się te czarne oczy, licząc, że coś wymyśli, doradzi nam.

— Wiesz, za pierwszym razem chciałem dać szansę Trunksowi. Wciąż był daleki od celu.

Zdumiona wytrzeszczyłam oczy. Poświęcił swój pobyt tutaj dla dzieciaka swojego największego rywala? Tak po prostu?

— Potrzebowaliśmy czasu — tłumaczył się dalej. — Tylko tak byłem w stanie zatrzymać Babidiego, a raczej Buu przed zniszczeniem stolicy, w której znajdował się smoczy radar.

— A nie mogłeś samemu się tam teleportować? — wykrztusiłam z oburzeniem.

Przecież to było takie proste! Czy tylko ja myślałam racjonalnie w tej całej bandzie głów? Nie pojmowałam, dlaczego nikt na to nie wpadł wcześniej. Gdybym nie ruszyła na dół...

— Gdybym to zrobił... Bulma straciłaby rodzinę. Nie mogłem tego zrobić —  jego głos się ciut załamał. — Babidi zrobiłby widowisko, pokazał światu, jak niszczy Zachodnią stolicę, a ona...

— Nie tylko ona. Trunks by to oglądał i ja także — dopowiedziałam ponuro, patrząc gdzieś w bok. — Z trudem, ale rozumiem.

W tym przypadku musiałam przyznać mu rację. Oszczędził nas, nasze emocje. Poświęcił się. Był o krok do przodu, a my tylko narzekaliśmy na jego decyzje. Myślał o innych, a my tylko skakaliśmy wokół niego, utwierdzając go, iż dokonywał złych decyzji. One jednak były przemyślane. W tym momencie moja złość do niego się ulotniła. Jego argumenty były przekonujące. Postąpił słusznie. Dał nie tylko nam szansę na  zebranie smoczych kul, ale też uratował życie rodzicom Bulmy. To było ważne. Ta kobieta była z nimi zżyta, dali jej bardzo wiele. Niejednokrotnie zazdrościłam jej tej relacji. A drugą ważną rzeczą był takt, iż gdy życia dziadków Trunksa były bezpieczne, nie zaprzątały mu głowy. Mógł w spokoju i skupieniu uczyć się tajemniczej fuzji.

— Gokū, musimy już iść — zabrała głos stara, bardzo pomarszczona i maleńka kobieta.

Dopiero teraz ją zauważyłam. Siedziała na ciut mniejszej od siebie szklanej kuli. Nie wydawała się miła. Różowowłosa babunia odziana była w czarną szatę i w szpiczasty kapelusz z szerokim rondem  o tej samej barwie, a dopełniała go czerwona wstęga bez kokardy wokoło. Nie do końca wyglądała na sympatyczną. Saiyanin spojrzał na nią nerwowo, a następnie na zebranych.

— Skoro na ciebie już czas, przekaż Vegecie, że się nie popisał i że skopie mu tyłek, kiedy się spotkamy — rzekłam z dużą dozą drwiny. — A wygląda na to, że niebawem podzielimy jego los.

Saiyanin roześmiał się, obiecując, że to zrobi, jak tylko go odnajdzie. O ile w ogóle to możliwe. Namekański wojownik był pewien, iż ten nie otrzymał ciała po śmierci. Móc pozostać sobą było nagrodą w Zaświatach. Gokū w pierwszej kolejności miał zamiar udać się na poszukiwania Son Gohana. Rozumiałam. To była jego rodzina. Na samo imię nastolatka serce niemal mi stanęło, a łzy chciały napłynąć do oczu. Ściągnęłam usta, spuszczając wzrok. Nic więcej nie miałam do powiedzenia. Nie zamierzałam kolejny raz się uzewnętrzniać. Miałam cichą nadzieję, że jednak nie spotka tam swojego syna. Gdzieś w głębi nie potrafiłam zaakceptować jego odejścia.

— Jemu też coś przekazać? — zapytał, najprawdopodobniej próbując odgadnąć, jakie mną targały emocje.

Przyglądał mi się z uwagą, a jednak jakąś dziwną delikatnością. Spojrzałam na przedmówcę wielkimi oczyma. Do powiedzenia miałam naprawdę wiele, a w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach były to same wyrzuty, dąsy i obelgi. Stwierdziłam, że raczej jego ojciec nie chciałby tego słuchać. Zresztą nie miał tyle czasu. Stara kobieta ponownie ponagliła mężczyznę.

— Jeśli umarł… — W ustach mi zaschnęło. — O ile faktycznie tak jest. To... Chyba... Że się z nim policzę osobiście.

Chyba nie takiej treści się spodziewał, gdyż zrobił zdziwioną minę. Cóż. Nie musiał wiedzieć nic więcej. To nie była jego sprawa. Nawet jeśli wcześniej podglądał naszą relację z góry. Z drugiej strony nie potrafiłam zebrać myśli, by cokolwiek sensownego powiedzieć.

Zaraz po tym w niemalże grobowej ciszy mąż czarnookiej kobiety wraz z łączniczką naszego świata z umarłymi opuścił ten świat. Tak jak wspomniał wcześniej – nie należał do niego. Zrobiło się dziwnie przytłaczająco. Co prawda był jeszcze ten cały Saiyanin, na którego spojrzałam kontem oka, ale czy to wszystko miało jakiś sens? Mógł w każdej chwili opuścić nasz czas i nigdy nie wrócić.

Moje porozrzucane myśli nijak nie chciały ze sobą współpracować ani się dać posegregować. Byłam jednocześnie wytrącona z równowagi oraz rozbita na kawałki. Jak miałam logicznie myśleć? Westchnęłam, spoglądając w miejsce, w którym ostatni raz widziano zmarłego wojownika. Ten dzień był naprawdę długi i miałam już go dość.

— Momo, zaprowadź mnie do komnaty — ziewnęłam, się przeciągając. — Mam dosyć wrażeń na dziś.

— Tak, Momo zaprowadzić panienkę — ukłonił się z szerokim uśmiechem.

***

Dnia następnego Szatan wziął się ostro za trening dzieciaków. Te oczywiście wolały spać jak to Saiyańscy potomkowie. Zielonoskóry jednak im na to nie pozwolił. Dla niego nie miało znaczenia czy mieli mniej niż dziesięć lat, jeśli chodziło o taką skalę zagrożenia. Zresztą z opowiadań Son Gohana wiedziałam, że to on zajął się po śmierci Gokū jego treningiem, kiedy to pokonali ich pierwszego małpiego wroga. Gohan był wtedy dużo młodszy od tych dwoje. Ku memu zdumieniu Kenzuran także czuwał nad naukami tych dwoje. Czy postanowił to uczynić z własnych pobudek, czy w jego świecie martwy wojownik go o to prosił? Chociaż ciekawość brała w górę, nie planowałam pytać.

Kiedy syn Daimaō wyciągał chłopców z łóżek, nie spałam już przeszło dwie godziny, relaksując się na krawędzi pałacu. Sny mnie wymęczył równie mocno co poprzedni dzień. Póki była cisza i wszyscy spali, było idealnie. Potrzebowałam tego spokoju jak powietrza. Buu zapewne także gdzieś odpoczywał po zrujnowaniu kolejnych kilku większych ludzkich siedlisk. Piccolo tego dnia miał w planach sprawdzić, czy dzieciaki opanowały umiejętność. Jakby nie patrzeć pozostała nam jeszcze jedna doba przed godziną zero. Mąż Chi-Chi obiecał gotowość. Na chwilę obecną byłam prędzej przygotowana niż te maluchy. Mimo to zdawałam sobie sprawę, że dysponowałam nikłymi możliwościami. Po raz pierwszy dostrzegałam pełny obraz swoich zdolności. Wobec tego czegoś byłam nikim i to mnie doprowadzało do obłędu. Jednak w tej chwili liczyła się tylko i wyłącznie błoga cisza, którą zmącił zielony potomek Namekanów.

Szatan chciał, by młodsze pokolenie zaczęło trening na nowym poziomie, z resztą w nowej skórze mogliby czuć się nieswojo. Ja miałam za to w planach wejść do sali Ducha i Czasu na pół dnia, by uzupełnić dotychczasowe pół roku sprzed walki z Komórczakiem. Później zostałby mi jeszcze jeden dzień, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Sześć miesięcy szkolenia powinno w zupełności wystarczyć, wszak nie byłam opornym uczniem. Jeżeli chodziło o sztuki walki. Obiecywano, że po fuzji dzieciaki staną się niewyobrażalnie silne i będą w stanie ze spokojem zmierzyć się z różowym balonem. Ja pragnęłam osiągnąć to bez szamańskich czarów.

Przed przeniesieniem się do innego wymiaru byłam zmuszona zobaczyć, z czym mierzyli się mali wojownicy. Nie wiedzieć czemu potrzebowałam mieć wiedzę, że to, czego się uczyli, miało przynieść jakieś pozytywne rezultaty. Wyczekując wyników ciężkiej i mozolnej nauki tańca, część przesiadujących tu osób grało w karty pod palmami. Siedziałam oparta o smukły pień, wsłuchując się od czasu do czasu w ich rozmowę. Akurat robiłam sobie przerwę od ciągłych ćwiczeń.

W samo południe Yamcha zebrał wszystkich, by obejrzeli spektakularne widowisko. Po raz pierwszy chłopcy mieli się scalić i pokazać światu co potrafią. Szczerze? Nie mogłam się doczekać, w końcu to było nieznane, a kroki, jakie małolaty od kilku godzin trenowały, doprowadzały mnie do niekontrolowanych wybuchów śmiechu. Gdyby nie to, że Kenzuran był mocno zaangażowany w szkolenie podlotków, śmiałabym twierdzić, że Gokū sprzedał nam świetny dowcip. Mężczyzna był śmiertelnie poważny w tej sprawie.

Chłopcy na rozkaz swojego opiekuna ustawili się w odpowiednich pozycjach na tyle oddalonych, by po wykonaniu tańca nie wpadli na siebie. Po tylu próbach nic nie mogło pójść nie tak. Prawda? Nie tylko Szatan, ale i Saiyanin czekali z poważnymi minami na efektowne rezultaty.

Pierwszym krokiem było wyrównanie oddechu, jak to mawiał zielonoskóry. W praktyce chodziło o zrównany poziom mocy, inaczej nie miało prawa dojść do połączenia się dwóch istot. Son Gokū wielokrotnie o tym wspominał. Młodziki wzięły się w garść i po oczyszczającym wdechu i wydechu przyjęły pozycję gotową do działania. Ich moc zaczęła rosnąć, a kiedy już mały Goten osiągnął swój szczyt możliwości w podstawowej formie, Trunks go sporo przegonił. Było to oczywiście logiczne. Dzieciak trenował pod moim i ojca okiem. Son Goten niestety miał taką matkę, a nie inną i jego trening był dużo mniej efektywny. Jednak jak na tak młodego dzieciaka jego poziom był imponujący i moim zdaniem w krótkim czasie byłby w stanie dorównać swojemu koledze. Wystarczyło go odpowiednio poprowadzić.

— Trunks, wyrównaj do poziomu Gotena — poinstruował Namekanin. 

Bratanek, wzdychając, wykonał polecenie trenera i zrównał się z czarnookim. Teraz była pora na taniec połamaniec. Od niego podobno zależało czy chłopcy będą mogli przejść do kolejnego etapu. W międzyczasie zebrali się wszyscy na środku pałacowego koła. Niemal drżeli w oczekiwaniu na to, co się stanie. Nawet córka Herkulesa była ciekawa, z resztą ona nie należała do naszego świata i widać było, że czuła się tu obco. Cokolwiek widziała, było to dla niej wręcz nierealne. W moim towarzystwie to na pewno w ogóle się nie czuła dobrze. Starałam się, jak mogłam. Za to mąż C18 wielokrotnie mnie irytował, jakby nad nią czuwał. Niemal pilnował dziewczyny na każdym kroku. Dopiekanie jej stało się moją jedyną rozrywką w tym miejscu. Dziewczyna jak tylko umiała, omijała mnie szerokim łukiem. Czyżby obawiała się konfrontacji odnośnie do Gohana? Słusznie.

Chłopcy zabrali się do mało finezyjnych ruchów i wreszcie wymachując rękoma, zetknęli się ostatecznie palcami wskazującymi, kończąc przeciągłe słowo „FUZJA”.  Do tej pory oglądałam to wszystko z rozbawieniem, ale gdy nastąpił oślepiający błysk niczym technika Ten Shinhana, którego z nami nie było, wytrzeszczyłam oczy. To był błąd! Dosłownie oparzył mnie ten blask. Szybko przesłoniłam narząd wzroku, przecierając zaciśnięte powieki. Cokolwiek się właśnie działo nie było kłamstwem. Niektórzy pisnęli z oszołomienia. Kiedy światło zbledło niespodziewanie nastąpiła świetlana eksplozja, odsuwając każdego w tył. Kto nie miał refleksu, nie był w stanie utrzymać się na nogach.

Nastała grobowa cisza. Otworzyłam oczy i również zaniemówiłam. Naszym ślepiom ukazał się potworny, a zarazem karłowaty grubas o czarno fioletowych włosach. Obaj chłopcy gdzieś przepadli. Postać odziana była dość nietypowo. Może tak nosili się Metamorianie? Otyłą posturę torsu zdobił niezapinany bezrękawnik. Miał na sobie również białe bufiaste materiałowe spodnie przewiązane w pasie szafirową szarfą. To musiał być jakiś żart.

— To jest to? —  wykrztusiłam. — Jakiś grubas, który pewno palcem nie kiwnie. To nas Gokū załatwił na cacy.

— Oczywiście, że nie! — warknął Piccolo — Trunks wszystko popsuł! Zamiast zacisnąć pięść na początku, wyprostował palce. Nic nie pojęli.

— To niech się odmienią i próbują dalej — zauważyłam, robiąc głupią minę. — Szkoda naszego czasu.

— Nie możliwe — westchnął wojownik czasu. — Musimy odczekać pół godziny. Scalenia nie da się przerwać, nawet nieudanego.

W tym czasie nowy osobnik nic sobie nie robiąc z naszej dyskusji, postanowił rozpocząć rozgrzewkę. Wszyscy obserwowali go w pełnym skupieniu. Yamcha nawet śmiał twierdzić, iż ojciec Gotena był bardzo pomysłowy, wysyłając grubasa na grubasa terrorystę. To było głupie. On nie słuchał, jak Szatan oznajmił, iż dzieciaki skopały scalenie?

Jak przystało na pulchnych, ten oto osobnik mizernie sobie poradził z rozgrzewką. W efekcie padł na pysk zmęczony jak po ciężkim maratonie. To było istnie żałosne! Moja decyzja o wielowymiarowej komnacie była w tym momencie niepodważalna. Czas było spadać.

— W ten sposób niczego nie osiągniemy — żachnął się Yamcha. — Za dużo wymagacie od tych dzieciaków. To są tylko dzieci.

— Może ty w ich wieku lepiłeś babki z piasku — skwitowałam kąśliwie. — Ja na przykład walczyłam o przetrwanie, mając dużo mniej i nikt mnie nie pytał, czy jestem dzieckiem. Gdy Komórczak siał zniszczenie, byłam w podobnym wieku i ich niestety także to czeka. Jedynie zagrożenie jest o wiele potężniejsze.

— Nie ma co dyskutować na ten temat — zauważyła Bulma. — Nie wyszło im, następnym razem będzie lepiej. Sara ma rację. Nasze życia są w ich rękach. Ufam Gokū.

Pół godziny to szmat czasu. Nie mogłam marnować go na oglądanie nieudanej fuzji, o ile w ogóle można było osiągnąć tę doskonałą. Dowiedziałam się za to, że jest możliwa. Postanowiłam w tym czasie potrenować umysł. Niby paliło mi się do białego i przebiegłego świata, a jednak chciałam przed tym wszystkim mieć pewność, że to na co czekamy, jest słuszne. Nawet jeśli miało mnie nie być tutaj przez zaledwie pół dnia. W tym czasie mogło się wiele wydarzyć, a również i nic.

Odeszłam na drugi koniec włości, za pałac, by mieć nieco przestrzeni. Siadłam skrzyżnie pod ścianą, próbując sobie przypomnieć, czego uczył mnie zielony jegomość przed turniejem. „Wsłuchaj się w wodospad”. Potrzebowałam tego wyciszenia. Dzień poprzedni bardzo mnie wyniszczył. Nawet nie wiedziałam, kiedy przyszła Osiemnastka. Nie usłyszałam jej, a dostrzegłam, dopiero gdy zdekoncentrowana otworzyłam oczy. Podpierała ścianę drugiej nawy pałacu, udając, że wcale mnie nie obserwuje. Przez chwilę przypominała mi mojego nieżyjącego brata. Na samo wspomnienie zakuło mnie w sercu. To uświadomiło mi, jak bardzo byłam w tyle. Nie mogłam się rozpraszać. Dokładnie o tym mówił mi ostatnio Kenzuran. Wyprostowałam plecy, kładąc ponownie rozluźnione dłonie na kolanach.

Po upływie długich minut zjawiła się moja ulubienica. Gdy tylko ją ujrzałam, mój spokój się całkowicie ulotnił. Nie potrafiłam w jej obecności zachować skupienia. Czy zatem było to wyzwanie? Spojrzałam na przyjaciółkę, mrużąc oczy, a ta jedynie wzruszyła ramionami. Zamknęłam powieki, postanawiając podnieść rękawicę. Konieczne było całkowite skupienie. Możliwe, że gdy osiągnę w tym aspekcie zen, istniał cień szansy, iż pójdę dalej. Nie miałam okazji zapytać ojca Gotena, a długowłosy Saiyanin tego poranka nie dysponował wolnym czasem. Priorytetem były dzieciaki. Chociaż niechętnie, rozumiałam to. Gokū powierzył im misję. Zawierzył na ich barkach cały świat. Ja musiałam sama walczyć o swoje życie. Byłam zmuszona jedynie skupić się na sobie i osiągnąć poziom samego Buu.

— Co ona robi? — szepnęła córka Herkulesa do androidki.

— Medytuje — odparła krótko i stanowczo. — A ty jej właśnie przeszkadzasz.

— Po co? — usłyszałam w jej głosie ogromne zdziwienie. — Nie powinna trenować? Przecież i jej poszukuje ten cały Majin Buu.

Żona Kuririna zaśmiała się gorzko, aczkolwiek w jakimś stopniu rozbawiła ją ta dziewczyna. Czy była to jej niewiedza? Udawałam, że nie słyszę tej rozmowy. Usiłowałam nawet nie drgnąć, kiedy wypowiadały słowa.

„Wsłuchaj się w wodospad. Wsłuchaj się w wodospad”.

To był najprawdziwszy trening umysłu. I cierpliwości, której zwykle mi brakowało. Niestety termin mnie gonił, a ja nie byłam gotowa na starcie z demonem. Po co w ogóle ona tu przyszła?

— Ależ ona trenuje. To jedno z najtrudniejszych ćwiczeń — chciała zauważyć blondyna. — Znając życie, jest jej naprawdę ciężko.

Nie pomagasz, cholera jasna! Wsłuchiwanie się w ich rozmowę całkowicie mnie rozjuszyło. Nie potrafiłam w obecność tej wścibskiej dziewczyny panować nad sobą. Niestety, ale tę lekcję musiałam zostawić sobie na późnej. W Komnacie Ducha i Czasu miałabym spokój i to było moim ostatecznym argumentem, by zakończyć ten niewypał. Sapnęłam, ciskając piorunami w obie dziewczyny, po czym podniosłam się z posadzki, rozprostowałam zastane mięśnie. Cholera tylko wiedziała, ile czasu tu spędziłam.

— Och, spójrzcie — Videl wyciągnęła zegarek, pokazując cyfrowy wyświetlacz — zaraz mija pół godziny.

Spojrzałam na zegar, a następnie na blondynę. Czas było sprawdzić, jak sprawy się mają. Na miejscu wszyscy już wyczekiwali chwili rozszczepienia. Tak jak powiedział wojownik czasu, po upływie trzydziestu minut grubasa spowiło najpierw białe, a następnie czerwone i niebieskie światło. Chwilę później na powrót stali obok siebie chłopcy. Mieli całkiem rozkojarzone miny. Prawdopodobnie nie potrafili jeszcze zaakceptować efektu złączenia i możliwe, że poczuli ulgę, kiedy każdy z nich na powrót był sobą. Sama nie wiedziałam, czy potrafiłabym związać z kimś myśli i stać się jednością. To także pewno musiało odbyć swój trening. 

Szatan Junior upomniał chłopców o błędach, jakie poczynili przy zespojeniu. Zwrócił się z prośbą, choć nie brzmiało to na prośbę, by bardziej przyłożyli się do swojej pracy. Czas naglił. Miał rację, było jeszcze sporo do roboty, zwłaszcza nad nimi samymi. Dnia następnego miała odbyć się walka z nieokrzesanym Buu, który zabił swojego pana. Robił to, co mu się żywnie podobało. Dzieci ponownie przygotowały się do nowej techniki. Tak, jak poprzednio wyrównali energię i odtańczyli komiczny taniec. Po raz kolejny zostaliśmy oślepieni, a gdy wszystko wróciło do normy, zobaczyłam przerażające chuchro, które ledwo trzymało się na nogach. Szczęka mi opadła. To miało w ogóle jakiś sens?

— Idę się zdrzemnąć — bąknęłam niezadowolona. — Szczerze to wątpię, że w ogóle może coś z tego wyjść. 

Koścista postać połączona z dwóch istot przypominała starca chorego na jakąś nieuleczalną chorobę. Śmiertelną w dodatku. Z niesmakiem podążyłam w głąb pałacu. Smarkacze po raz drugi dali ciała. Jeśli chodziło o trening tego pokracznego tańca, to uważali, że są lepsze rzeczy do roboty. W tym momencie powinni dostać po łbach, gdyż ich nieposłuszeństwo i lekkomyślność odbijała się na nerwach samego zielonoskórego. Piccolo wziął sobie do serca naukę. Wierzył mocno w misję. Widząc obraz nędzy i rozpaczy już sam nie wiedział, czy to w ogóle możliwe. Na odchodne słyszałam jak chłopcy dostali reprymendę od byłego Wszechmogącego. Ci zaś, zamiast wziąć sobie jego słowa do serca, pokasływali, stając do wszystkich plecami. Na samą myśl się zaśmiałam, gdy wyobraziłam sobie tupiącego nogą Vegetę. On to nie znosił takiego zachowania, zwłaszcza swojego rozpieszczonego syna. W ogóle pokraczny twór nie przejmował się krzykami zielonoskórego, jakby walił grochem o ścianę. Westchnęłam ciężko, powątpiewając w ich zaangażowanie. Im nie można było powierzyć pilnowania kamienia, a co dopiero kazać ratować świat.

Przeniosłam się na najwyższy balkon jednej z wieżyczek. Tam, gdzie dnia poprzedniego odpoczywała większość czasu Chi-Chi. Leżanka wciąż tu stała i miałam zamiar ją dobrze wykorzystać. Wyłożyłam się wygodnie, mając nadzieję, że ten czas szybko zleci, a ich kolejna próba będzie tym o czym opowiadał syn Bardocka.

— Słuchajcie chłopcy — zabrał głos Kenzuran.

Kiedy tylko go usłyszałam, zainteresowałam się tym, co zamierzał powiedzieć. Nie wstając z ławeczki, wytężyłam słuch. Może jego gadanie mogło mnie uśpić? To nie byłoby głupie. Podłożyłam ręce pod głowę. Ciekawość z resztą jak zawsze wzięła górę.

— Jeżeli uważacie to za śmieszne, lepiej zrezygnujcie z tego zadania teraz. 

Nawet wyobraziłam sobie jego postawę i ten wskazujący palec mający być groźnym. Lubił najwidoczniej wyglądać wyniośle. Jeśli planował maluchy zagadać na śmierć, to właśnie miał okazję.

— Rozumiem, że jesteście dziećmi i lubicie się wydurniać, ale pora zmężnieć! — rzekł szybko i stanowczo — Czas na zabawy się skończył w chwili, gdy pojawił się Buu. Chcecie zginąć z jego ręki czy może wolicie go pokonać? 

— Oczywiście, że pokonać, proszę pana — odparł chuderlak z niebywałą trudnością. — Nie trzeba od razu tak krzyczeć.

— Tylko do was nie dociera żadna prośba — zauważył. — Czy chcecie, by wszyscy tu zebrani stracili życie? By wasze matki zostały zjedzone przez tego potwora? 

Na samą myśl musiał przejść ich dreszcz. Nie dało się ukryć, że nikt nie chciał skończyć w żołądku okrutnej balonowej gumy. Wtedy byśmy mogli zapomnieć o powrocie do życia. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać siebie samej w postaci maleńkiej kulki cukrowej albo ciastka bezowego. Niestety taka na chwilę obecną czekała nas przyszłość.

— To są dzieci! — zbulwersowała się Chi-Chi — Nie możesz mówić do nich tym tonem! Nie zgadzam się!

Gdy do akcji wkraczała nadopiekuńcza matka, nie mogłam tego przegapić. W swoim życiu stoczyłam z nią wiele potyczek słownych i nie zamierzałam tej przegapić. Zerwałam się z leżenia i w okamgnieniu znalazłam się przy balustradzie. Stąd miałam idealny widok na to, co działo się w dole. Kobieta była niemal gotowa zdzielić wojownika w głowę, byleby odszczekał to, co powiedział. Uśmiechnęłam się do siebie. Oglądanie jej z daleka było o wiele zabawniejsze.

— Czyli nie tylko śmierć Vegety może iść w zapomnienie? Gohana także? — zapytał przybysz, nie bojąc się stąpać po cienkim lodzie.

— Nawet tak nie mów! — oburzyła się. — Nie pozwolę obrażać moich dzieci! 

— Proszę pani — westchnęła Videl, wtrącając się w rozmowę. — Ten człowiek ma rację. Nie chcę nic mówić, ale jeśli oni są naszą ostatnią nadzieją, nie możemy im pozwolić na lekkomyślność. 

Ku mojemu zaskoczeniu żona Gokū zeszła na ziemię i odstąpiła od wymierzenia kary na przybyszu. Czy właśnie byłam świadkiem udobruchania nieokrzesanej kobiety? Nie wierzyłam w to, co widziałam. Córka Satana po raz pierwszy była po słusznej stronie barykady. Nie oznaczało to, że ją polubię. Dzieciaki musiały dorosnąć i to jak najszybciej.

Wróciłam na leżankę z nadzieją, że się, chociaż troszkę zdrzemnę, nim wrócą do pierwotnego stanu. Prawdopodobnie szybko znużyło mnie. Zdziwiłam się, gdy nade mną pojawiła się androidka. Ile czasu spałam?

— Idziesz? Chłopcy będą się scalać.

— Ale, że to już? — Przetarłam twarz, czując jakbym spała tu kilka godzin.

Podążyłam za pół kobietą wolnym tempem, zastanawiając się, czy jeszcze tego dnia wejść do sali treningowej, czy jednak odłożyć ją sobie na następny dzień. Miało mnie nie być jakieś dwanaście godzin, jeśli planowałam spędzić tam całe pół roku. Tak, zdecydowanie powinnam się tam udać zaraz po kolejnej próbie fuzyjnej. Do tej pory nikomu nie zdradziłam swojego pomysłu. Miałam tym samym nadzieję, że nikt na to nie wpadnie i nie zabierze mi jej sprzed nosa.

Muzyka

Okazało się, że nauczyciele dali dzieciakom kilka godzin na odpoczynek. Nie widzieli sensu w dalszej przepychance się z urwisami. Również miałam nadzieję, że tym razem przyłożą się do swojego zadania. Jeśli nie, musiałam wziąć wszystko na siebie i liczyć na naprawdę szybkie postępy. Gdy dotarłyśmy na miejsce spotkania, wszyscy już czekali. Na ich twarzach widziałam nie tylko znudzenie i zmęczenie, ale nawet niedowierzanie. Tylko nieliczni jeszcze mieli nadzieję. Ja byłam wśród tych niedowiarków.

Stanęłam z tyłu, zakładając ręce na piersi. Kolejny raz wszystko zostało odtworzone jak poprzednimi razy. Powtórne oślepiające błyski, ale tym razem ku mojemu zaskoczeniu poczułam ogromny napływ dotąd nieznanej KI. Czyżby się im udało? I oto przed nami stał zupełnie zmieniony wojownik. Wyglądał o wiele dostojniej od swoich poprzedników. Trzeba było przyznać, że pod okiem Saiyanina z innego świata chłopcy sobie doskonale poradzili z opanowaniem nowej umiejętności. Piccolo chyba był zbyt nerwowy.

— I jak? — zapytała zaniepokojona Bulma. — Jak się czujecie?

— Jak mamy się do was zwracać? — Padło pytanie z ust drugiej matki. 

Małolaci jeszcze przez chwilę milczeli, rozglądając się wokoło, jakby usiłowali zebrać myśli do kupy, po czym naprężyli swoje nowe ciało, a na usta wpełzł wielki uśmiech. Biła od nich taka pewność siebie, że zastanawiałam się, czy zaraz nie pękną. To były nicponie.

— Mówcie do nas Gotenks — wypowiedział dumnie — Czuję się świetnie! 

Po tych słowach wzniósł się w powietrze, testując swoje innowacyjne ciało. Zdawało się, iż był w doskonałej formie, co wzbudziło niemały entuzjazm wśród gapiów. Więc Gokū miał rację i istniała niezawodna technika scalenia dwóch osób o podobnej mocy. Byli w bazowej formie, a ich obecna energia była fenomenalna. Ciekawiło mnie, co sobą zaprezentują, gdy pójdą dalej.

— Teraz gdy jestem tak potężny, jestem w stanie utrzeć nosa temu Buu — zachichotał chłopak, pocierając czubek nosa. 

Jego głos był dziwnie podwójny. Zapewne tak się działo podczas scalenia się dwóch osób. Mimo połączenia ich stosunek do sytuacji się nie zmieniał.

— Chyba sobie jaja robicie! — warknął Piccolo. — Niech was pycha nie zgubi! Jeszcze nie opanowaliście swoich nowych umiejętności! 

— Gadanie — mruknął niezadowolony Gotenks. — Jestem niepokonany! Załatwię Buu w mgnieniu oka! Zobaczycie, przyniosę jego truchło jako trofeum!

Nim ktokolwiek się obejrzał, zarozumiałego gołowąsa już nie było. Dende z rezygnacją potrząsnął głową. Piccolo z wściekłości zdjął turban z głowy, po czym cisnął nim w podłogę, a ta poczuła jego kilkukilogramowy ciężar. Było to do przewidzenia. Kiedy chłopcy poczuli w sobie nową moc, pomyśleli, że są niepokonani, w co szczerze wątpiłam. W tej formie doganiali mój drugi poziom, a jak było wiadome, w tym stanie nie było szans pokonać dziwoląga spod ręki czarnoksiężnika. Ja to wiedziałam, oni jak widać nie. Westchnęłam głośno, a parę osób odwróciło się ku mnie.

— Spokojnie, polecę za nimi — przetarłam ręką zesztywniały kark. — Geny Vegety wzięły górę. Będę umiała z nimi rozmawiać albo siłą zaciągnę tu z powrotem.

Jak powiedziałam, tak też uczyniłam i nie czekając na czyjąkolwiek reakcję, ruszyłam śladem sparowanego chłopca, by nie wyrządził sobie większej szkody. Uważałam, że należał im się mały kuksaniec od różowego stwora, by wreszcie zrozumiały z kim mają do czynienia. Czy naprawdę śmierć Vegety nic im nie mówiła? Nie wspominając o rzekomej śmierci Son Gohana, w którą tak ciężko mi było uwierzyć. Nie potrafili uzmysłowić sobie powagi sytuacji. Wciąż nosili swoje tęczowe okulary i wszystko traktowali jak zabawę. Tylko czy w czasach pokoju mogli się czegoś innego nauczyć?

Smarkacze dopadły kreaturę, gdy ta znęcała się nad bezbronnymi Ziemianami, którzy usiłowali emigrować statkami w inną część planety. I tak bezskutecznie. Cieszyłam się, że nie należałam do tej części świata. Jeszcze.

Gotenotrunks czy jak sobie chcieli, by ich nazywać, na początku utrzymywali gardę i okładali przeciwnika, jak na wojownika przystało. Mimo to doskonale było widać, iż w żaden sposób nie robili różowemu napastnikowi krzywdy. Westchnęłam, przyglądając się dalszej części, w której to szale się odmieniły i tym razem to Gotenks dostawał baty. Ten jednak w przeciwieństwie do swojego oponenta odczuł każdy potężny cios. W końcu Majin kopnął młodzika, który ukończył wbity w betonowy mur dzielący morski akwen z ziemią. Ewidentnie wkurzyli grubasa.

Zaraz znikąd pojawił się ludzki szwadron, który postanowił ostrzelać swojego wroga. Porywali się z motyką na słońce, ale czy mnie to interesowało w tej chwili? Ani trochę. Chcieli zginąć? Ich sprawa. Wykorzystałam ten moment i ruszyłam w stronę uciemiężonego chłopca. Buu zajęty zabijaniem i unikaniem pocisków nawet mnie nie zauważył.

— A cóż to za śliwa pod okiem? — udałam zmartwioną. — Plaster? Bandaż? 

Przegrany spojrzał na mnie kwaśno, tym samym okazując skruchę. Dostali sromotnym wpierdziel i to sprawiło, że poprawili mi humor. Może ta lekcja nauczy ich pokory? Pochwyciłam go w nadgarstku, po czym wyrwałam z betonowego więzienia i wyrzuciłam w niebo, najmocniej jak potrafiłam bez rozmachu. Nie miałam zamiaru się z nimi patyczkować. Chwilę później zjawiłam się przy nim, chwytając go za ucho. Chłopak zawył podwójnym głosem z bólu. 

— Jazda do pałacu gamonie albo skopie wam tyłek! — Strzeliłam palcem w niebo, wskazując kierunek odwrotu. — Jakieś obiekcje? Mogę zawołać Buu, by zrobił z was miazgę. 

Gotenks bez sprzeciwu ruszył w drogę powrotną. Wyglądał jak zbity pies, niczym biedne dziecko, któremu ktoś odebrał zabawkę. Miałam nadzieję, że tę lekcję sobie bardzo dobrze przyswoili i nie zamierzali więcej lekceważyć wroga. Nie było przecież na to czasu! Każdego dnia, każdej godziny, jak nie minuty ginęli niepotrzebnie ludzie. I tak ten różowy balon moim zdaniem zbyt długo się bawił.