12 stycznia 2022

73. Załamanie i nadzieja

Z dedykacją dla Skyll'i

W chwili gdy ją poznałem, a właściwie, kiedy po raz pierwszy ją ujrzałem, czułem, że jest wyjątkowa. Pamiętam ten jej podejrzliwy wzrok, którym mnie poraziła. Wyglądała na przerażoną w obcym i wrogim świecie. Bardzo nie ufną. Gdy spotkaliśmy się po raz drugi dowiedziałem się, że jest Saiyanką, tak jak mój ojciec. Była daleko od domu i wcale nie miała złych zamiarów wobec planety jak inni Kosmiczni Wojownicy, którzy przybywali na naszą Ziemię. To był ten moment, w którym chciałem poznać ją lepiej.

Zawsze była zadziorna, a gdy było wiadome, po kim to ma sprawiało, iż uznałem to za dobry omen. Taka niepozorna istotka z takim ciętym językiem. Wręcz nieprawdopodobne. Złośnica o nieodpartym uroku, siostra jednego z najstraszniejszych istot jakie dane mi było w życiu poznać i się zmierzyć. Nawet teraz, kiedy znamy się tyle lat wciąż mnie zaskakuje swoim temperamentem. Charakter musiała mieć wpisany w kod genetyczny. Gdyby nie to, że była dziewczyną można by uznać, iż startowała w konkursie: porównaj Vegecie. Ja dostrzegłem w nich sporą różnicę, choć to podobieństwa były widoczne na pierwszy rzut oka.

Nigdy bym nie powiedział, że będzie w stanie się tutaj w jakikolwiek sposób zaaklimatyzować. Wciąż miała problemy z wtapianiem się w tłum. Ale czego się tu dziwić? Gdziekolwiek się nie udała wszędzie panowała wojna i zgorszenie. Nie miała powodów ukrywać swojej mocy. Ba nawet była zmuszona jej używać by przetrwać każdy następny szary dzień. A może powinienem powiedzieć krwawy? To co przeszła było dla mnie potwornością, a obawiałem się, że nie zdradziła mi nawet połowy swoich przygód w kosmicznych otchłaniach. Była dumną księżniczką Saiyanów z wysoko zadartym nosem. Nawet gdy tytuł przestał mieć znaczenie. Z tego chyba rodzina królewską nie wzrastała. Vegeta do tej pory tytułował się księciem, choć na moje winien być już królem, choć bez koronacji i nie było nad kim królować.

Odkąd Sara wróciła, wyswobodziła się z objęć demonicznej trucizny Lyang tego przebiegłego Vitanijczyka wszystko mogło wrócić do normy. Przynajmniej miałem taką nadzieję. Chociaż… Nie wiedziałem jak traktować, to, co się niedawno wydarzyło. Czy w ogóle powinienem był pytać o cokolwiek? Jakaś część mnie się tego bała. Nie wiedziałem ktora z dziewczyn mnie pocałowała. Dobra czy jednak, ta zła?

A jednak odetchnąłem z ulgą. Saiyanka była sobą i tylko sobą. Tylko dlaczego wciąż miała te czerwone oczy? Czy aby na pewno była uleczona? Na to pytanie mógł mi odpowiedzieć jedynie czas.

***

Teraz, kiedy ten parszywy pies zniknął z moich oczu mogłabym odetchnąć. Przez niego straciłam brata. Przez tego drania prawie zabiłam Son Gohana! Nawet nie chciałam myśleć, co mogłoby się wydarzyć gdyby nie…?

Całą swoją wściekłość przelałam na Yonana, także teraz czułam się całkiem... pusta. Wyprana. Klęczałam na pooranej ziemi ze spuszczoną głową patrząc przez zamglone oczy. Na mych kolanach spoczywało ciało ostatniego Vegety, którego nie mogłam za nic wypuścić z objęć. Ręce odmawiały, jednak nie potrafiłam tego zrobić. Jakaś część mnie obawiała się, iż stracę go na zawsze.

Nie miałam ani chęci, ani też ochoty oddychać, ze złapaniem tchu miałam spore problemy. Cała dygotałam, mimo, że nie odczuwałam zimna. Czułam na sobie ogromną presję. Zmierzyć się ze wszystkim czego dokonałam w ostatnim czasie. Wysłuchać opowieści, których nie mogłam cofnąć. Uwierzyć, że to byłam ja.

W chwili, gdy poczułam coś ciepłego na swoim ramieniu o mało nie umarłam z przerażenia, tak bardzo odcięłam się od świata, że mogłabym pomyśleć, iż Yonan zmartwychwstał! Podniosłam, więc głowę i odwróciłam wzrok. Było ciemno. Gdybym nie znała jego KI, nie wiedziałabym, kto nade mną stoi. Nie wypowiedziałam słowa ponownie opuszczając głowę.

—     Choć – szepnął. – Trzeba cię opatrzyć.

Wyrazy, które wypowiedział dotarły do moich uszu nieco później. Wciąż myślami byłam w swojej pustce.

—     Saro – dodał cicho. – Już po wszystkim.

Szczerze powiedziawszy nie miałam ochoty nigdzie się wybierać. Mogłabym tu ślęczeć nawet i tydzień. Spojrzałam jeszcze raz na zmasakrowane ciało Vegety, przy którym klęczałam. Może to i dobrze, że był już mrok i nie mogłam przyjrzeć się ranom? Son Gohan nie czekając na prośbę podchwycił mnie za ramiona i pomógł stanąć na nogi, a ja spoglądałam jak wiotkie truchło opada z charakterystycznym plaśnięciem.

—     Przykro mi – mówił powoli. – Wskrzesimy go, o to się już nie martw.

Poczułam jak uchodzi ze mnie resztka energii. Odwróciłam się w stronę półsaiyana roniąc ciche łzy. Wtuliłam się w niego przykładając głowę do jego ramienia. Był już wyższy ode mnie i nie o pół głowy, a o całą! W chwili, gdy przylegałam do jego ciepłej skóry poczułam jak przechodzi go dreszcz. Coś jakby się wzdrygnął, a może poczuł obrzydzenie? Wszak wyglądałam rozpaczliwie. Rozpłakałam się. Nie byłam już w stanie utrzymać jakiejkolwiek emocji w ryzach. Nie oczekiwałam od niego niczego, chciałam tylko się wybeczeć. Ku mojemu zaskoczeniu objął mnie swoimi umięśnionymi rękoma mówiąc czule:

—     Wszystko będzie dobrze. Obiecuję ci. Wypłacz się. Wiem jak bardzo ci to potrzebne.

Spojrzałam w jego czarne oczy z wdzięcznością. Za to go uwielbiałam! Podziwiałam jego dobrotliwość, cierpliwość i czyste serce, którym sama pochwalić się nie mogłam. Jeszcze nie wiedziałam jak mam go przepraszać, to nie należało do moich ulubionych czynności, lecz byłam świadoma, że mu się należą. Z drugiej strony nie byłam wtedy sobą. To nie była moja wina? Gdyby mnie nie omamiono tym świństwem do niczego by nie doszło, a Vegeta za pewno stałby tu obok. Jednak tak się nie stało. Ja byłam odpowiedzialna za swoje czyny.
On jednak spoglądając na mnie się zląkł.

—     Co z nim? – zapytałam spoglądając ponownie w kierunku gdzie miało spoczywać ciało brata.

—     Zabierzemy go do pałacu, tam będzie czekać na wskrzeszenie. – Westchnął słabo.

I ze mnie uszło powietrze. Szczerze to ledwo trzymałam się na nogach. Nim się spostrzegłam czarnooki cmoknął mnie w czubek głowy mówiąc, że czas ruszać w drogę bo się przeziębię i muszę być wyczerpana. Jeszcze chwilę stałam jak wryta. Co to niby miało być? Czy nie za dużo w nim było empatii? Nie czuł do mnie urazy? Skrzywdziłam go, a on zdawał się być tym niewzruszony.

Szatan z maleńką wiązką światła w zielonej dłoni podszedł po uprzednim przywołaniu przez Gohana i się zaczął mi przyglądając z cierpką miną. Zauważyłam, że zebrani również spoglądali na moją osobę. Czy było to spowodowane bladym naświetleniem? Szukali we mnie tego potwora, którym podobno byłam? Saiyanin wypuścił mnie ze swych ramion robiąc trochę miejsca spuszczając przy tym głowę. Teraz dostrzegłam w nim smutek.
O co chodzi? Coś nie tak?

— Trzeba coś z tym zrobić – rzekł wysoki Nameczanin.

Przeszły mnie złe myśli. Pragnęli mnie wygnać, a Gohan jedynie czarował mnie swą dobrocią by... No właśnie co? Uśpić czujność? Szybko wróciłam wzrokiem do chłopaka, a ten stal jak skruszony szczeniak ze wzrokiem wbitym we własne buty. Zakrwawione buty. Chciałam odpowiedzi bo jedynie co czułam to bycie intruzem.

Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Zielonoskóry wycelował we mnie palcem mamrocząc coś pod nosem i po chwili zrobił swoje czary mary przywdziewając w strój przypominający jego, tyle, że bez nakrycia głowy i jakże wymownego płaszczu. Dziwne to było uczucie, ale skoro tak bardzo ich kompromitowałam, brakiem swego odzienia musiałam uznać ten strój za stosowny. Przynajmniej dopóki nie miałam wrócić do domu. Domu... W którym nie było Vegety.

Zszokowana tym wydarzeniem nawet nie drgnęłam. Co miałam zrobić? Okazać ulgę? Wydać im, że zadrżałam o siebie? I tak wystarczająco żałośnie wyglądałam.

Ten sam mężczyzna pochwycił truchło Saiyana przewieszając je sobie przez ramię, po czym rzucając szybkie ruszamy, wzbił się w powietrze obierając kierunek drogi. W jego ślady poszedł Ten Shinhan. Gohan czekał na mnie niczym anioł stróż. Włączył swą świetlistą aurę i znów go zobaczyłam. Uraczył mnie swym ciepłym spojrzeniem, a jednak tak bardzo bolesnym. Brudna, zrozpaczona, ale w nowym stroju westchnęłam i ruszyłam śladem mężczyzn. Nie chciałam już nadopiekuńczości. Nie planowałam być w czyiś oczach zapłakaną dziewczynką. Nawet w takiej chwili.

Całą drogę nie odezwałam się słowem. Bo, o czym niby miałabym z nimi rozmawiać? O tym jak o mało ich nie pozabijałam? W głowie miałam wielki chaos. Nie pamiętałam, co się wydarzyło, a zapytać… Cóż, wolałam na osobności. Gdy będę gotowa przyjąć tę prawdę. O ile będę... Sama świadomość była... wyczerpująca.

Wojownicy wymieniali się różnymi informacjami. Można by rzec, że świętowali już zwycięstwo nad Vitanijczykiem. Byli bezpieczni. Ich planecie nie zagrażała mordercza nastolatka. Jedyną osobą, która nie posiadała się z radości byłam ja. Choć jakby nie patrzeć Gohan również miał nieco posępną minę, mimo tego ilekroć na niego zerknęłam starał się okazać mi zrozumienie delikatnie unosząc swe wargi. A przynajmniej tak to wyglądało w świetle naszych aur. Prawdę powiedziawszy nie miałam głowy zaprzątać sobie tym teraz głowy. I tak nie wiedziałam czy w ogóle trzeźwo myślę. Byłam wrakiem.

Gdy wznieśliśmy się ponad włości Wszechmogącego naszym oczom ukazało się pasmo okazałych palm oświetlonych tańczącymi płomieniami pochodni. Pierwszy raz byłam tutaj po zmroku. Wylądowaliśmy w samym sercu placu, Nameczanin położył ostrożnie ciało mego brata przy głównym wejściu. Wtem wybiegł ze środka Dende.

—     Zostawiamy jego ciało pod twoją opieką nim go wskrzesimy. – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Opiekun Ziemi się nieco skrzywił na tę wieść, ale gdy dojrzał moje pełne boleści spojrzenie zmieszał się cicho przystając na to kiwnięciem głowy. Chwila milczenia była bardzo wymowna.

—     Będziemy czekać, Saro. – powiedział słabo.

—     Aż taki z niego drań? – wypowiedziałam te słowa bardziej do siebie niż do zebranych. – Czyli tylko ja opłakuję jego śmierć. Po co więc tu jesteście?

—     Och, nie! Gdyby nie on, ten wariat pozabijałby nas wszystkich twoimi...! – zająkał się usiłując tłumaczyć swoje zachowanie. – Oglądałem wszystko z góry. Po prostu targają mną złe wspomnienia z Namek. To wszystko. Wybacz mi.

Westchnął ze zbolałą miną. Przypomniało mi się, jak Gohan opowiadał co nieco o swych przygodach na rodzimej planecie Nameczan. Jak Freezer ze swoimi ludźmi zdziesiątkowali ich populacje, oraz jak Vegeta brał w tym czynny udział usiłując uprzedzić swego pana i jako pierwszy zebrać siedem Smoczych Kul i spełnić swe życzenie o nieśmiertelności. W pełni go rozumiałam. Sama nie miałam miłych wspomnień z tymi, którzy wybili mój lud. Machnęłam ręką by olać temat.

Jednak wcale nie były to pokrzepiające słowa. Dodały mi otuchy, nie ma, co... Ciężko westchnęłam, po czym odeszłam za pałac siadając na jego skraju. W tej chwili wolałam zostać sama nim podejmę się rozmowy z Bulmą. Przecież musiałam powiedzieć, że ojciec jej dziecka oddał życie byśmy my, a raczej oni mogli żyć. To, że tu byłam było pewno jakiegoś rodzaju efektem ubocznym. Parę chwil później pojawił się Son Gohan z Dende tłumacząc, że młody Nameczanin powinien opatrzyć moje rany. Nic nie powiedziałam tylko kiwnęłam głową na znak, że się zgadzam. Wszechmogący wystawił dłonie nad moją głową zamykając oczy. Czułam jak skupia w sobie swoją moc, a następnie uwalnia ją przez palce sypiąc na mnie złote iskierki przypominające konfetti. Mogłabym powiedzieć, że jestem zafascynowana jego nadzwyczaj użyteczną techniką, której żaden z wojowników nie posiadał. Był kimś w rodzaju lekarza, magicznego lekarza. Poczułam jak wraca mi energia. Ociężałe powieki ponownie się podniosły, rany i zadrapania wyparowały. Znów mogłam stanąć twardo na nogi. Szkoda, że uleczył mnie tylko fizycznie. Dusza wciąż była rozbita.

Syn Gokū usiadł obok mnie, gdy Dende nas opuścił. Milczeliśmy dobre parę minut. W mej głowie szumiało pustką. Nie byłam w stanie zebrać myśli. Bałam się? Na pewno prawdy i tego jak teraz wszyscy na mnie spoglądali. Jak na  mordercę i potwora.

—     Nie miej im tego za złe. – po dłuższym milczeniu zabrał głos. – Vegeta sporo im wyrządził krzywdy. Boją się go i jego arogancji. Jego przeszłość była... okrutna. Ja jako maluch też się go bałem. Chciał nas pozabijać. Był tym złym. Wiesz o co chodzi.

—     Czyli teraz wszyscy i mnie się obawiają! – prychnęłam rozgoryczona. – Jestem jego siostrą. Też muszę być zła. Z resztą co potrafię już podobno pokazałam. Co tutaj zatem jeszcze robisz?

—     Och Saro, daj spokój. Nie jesteś taka jak on. Z resztą byłaś pod wpływem jakiegoś świństwa.

—     Do czego zmierzasz? – wycedziłam.

Spojrzałam na jego twarz skąpaną w blasku nieco oddalonych pochodni. Wiał chłodny wiatr, ale nie przeszkadzało mi to. W ogóle wszystko było mi obojętne. Pragnęłam zaszyć się w nicości i zapomnieć. Najlepiej o wszystkim.

—     Twoje oczy... – szepnął przepraszająco. – Są czerwone. Jak jej.

—     Jej? – nie zrozumiałam. – Czerwone?

Może chodziło mu o morze wylanych łez i to, że były napuchnięte? Ale z jaką inną osobą mu się kojarzyły?

—     Zła... Sara miała czerwone oczy, a one zostały. – westchnął wypuszczając głośno powietrze. – Może jeszcze nie zeszła z ciebie cała trucizna? Wybudziłaś się tak nagle, pod wpływem impulsu.

Nie odezwałam się. W głowie huczało mi jedynie zła Sara.

—     Jesteś moją przyjaciółką. Nigdy nikomu tak nie ufałem jak tobie. – wyrzucił jednym tchem jakby obawiał się, że słowa uwięzną mu w gardle.
Zaskoczył mnie. Zrobiłam tak wielkie oczy, że nawet on się wzdrygnął na tę reakcję.

—     Nawet, kiedy chciałam cię zabić?! – warknęłam nie mogąc dać wiary. – Ty nadal uważasz, że nie jestem potworem?

Spojrzałam w dół na otchłań czarnych chmur skąpanych w mroku. Chciałam zapomnieć o dzisiejszym dniu, który dobiegł właśnie końca. Wiedziałam, że Bulma czeka na Vegetę, a przecież niedane jej będzie go zastać. Byłam tylko ja i przykre wieści.

—     Saro! – obruszył się syn Chi-Chi. – Nie byłaś sobą! Tak ciężko było mi z tobą walczyć. Nie potrafiłem cię skrzywdzić i nie chciałem. Próbowałem cię wyciągnąć z tego. Przypomnieć kim jesteś.

— Bo jesteś tchórzem! – krzyknęłam bez zastanowienia. – Trzeba było mnie zabić! On... przynajmniej by żył.

Do oczu ponownie napłynęły mi łzy. Dziś byłam cholerną płaczką! Dopiero, co miałam ochotę zapaść się pod ziemię, gdy oświadczono mi, że prawie pozbawiłam życia jedynej w życiu istoty, którą lubiłam. A teraz się na nim wyżywałam, gdy starał się dodać mi otuchy i wesprzeć w tak cholernym czasie. Do tego twierdził, że próbował mnie ratować z tego obłędu. To było takie... miłe?

A może jednak był w błędzie i przypominałam księcia bardziej niż im się zdawało? Za dużo sprzecznych emocji we mnie siedziało. Zaraz miała mi głowa eksplodować od nadmiaru wiedzy i za razem niewiedzy. Nie mając ochoty już z nikim rozmawiać runęłam w dół bez zbędnych pożegnań oczekując od Gohana, że nie ruszy za mną w pogoń. Spadałam swobodnie czując jak serce pęka mi z żalu. Chciałam umrzeć wraz z Vegetą. Ale najpierw wieści. Kobieta mego brata miała prawo wiedzieć co się wydarzyło.
 
 
Po wyjątkowo przedłużającym się powrocie do Capsule Corporation wylądowałam na trawniku, chyba nawet w tym samym miejscu co za pierwszym razem. Spojrzałam na budynek nocną porą. Kilka świateł paliło się w pomieszczeniach. Nie przywiązywałam specjalnej wagi do tego miejsca, a mimo to, po tych kilku latach wiedziałam, że jest to jadalnia. Kobieta musiała odchodzić od zmysłów i wyczekiwała naszego powrotu do domu.
 
Prawdę powiedziawszy nie miałam pojęcia ile zabawiłam przed domem rozmyślając jak przekazać złe wieści. Ostatecznie weszłam tam wyprana z emocji, z mokrymi od łez oczami i policzkami po czym niczym robot z oschłością przekazałam kobiecie informacje o zaistniałej sytuacji nie bacząc na – o dziwo – nie śpiące dzieci w pomieszczeniu, oraz Chi-Chi. Obie były przerażone gdy mnie zobaczyły, a dziedziczka fortuny najbardziej. Miały tyle szczęścia, że Nameczanin zmienił mój strój, bo pewno zeszłyby na zawał.

Kiedy stałam jak słup wpatrując się czerwonymi ślepiami w załzawioną dyrektorkę CC matka Gohana doskoczyła do mnie wykrzykując czy jej syn jest bezpieczny usiłując mnie przy tym szamotać. Złapałam ją za obie ręce w nadgarstkach i odsunęłam od swojej nameczańskiej odzieży na zbyt mocno gdyż syknęła, a nawet się wzdrygnęła. Za pewne krew, którą zobaczyła nią wstrząsnęła. Nie miałam zamiaru jej skrzywdzić, nie chciałam by mnie szarpała bez powodu.

—     Nic mu nie grozi. – szepnęłam. – Wracajcie do domu.

Po tych słowach ruszyłam wolnym krokiem do swojego pokoju zostawiając kobietę mojego brata samą z potokiem łez oraz zdezorientowaną matkę dwójki dzieci. Przed oczami miałam obrazy, których nie pamiętałam. Urywki, klatki dziwnych momentów, które zapewne się wydarzyły i to całkiem niedawno. Spojrzałam na swoje, wciąż umazane krwią ręce. Nie zmyłam ich, nie chciałam nawet dać się komukolwiek dotknąć.

Gdy weszłam do swojego pokoju stanęłam spoglądając w jasnoniebieski sufit, a po policzku spłynęła gorąca łza. Czy tak właśnie miało być? Bezwładnie opadłam na kolana twardo uderzając o panele podłogowe. Nawet poczułabym ból gdyby nie ta pustka w moim ciele. W tym momencie mogłam przestać istnieć. Życie, jakie zgotował mi los… Było do niczego.

Czy we mnie naprawdę tkwiło takie zło, o którym nie miałam nawet pojęcia? Czy tak naprawdę chciałam zniszczyć cały świat pod pantoflem chłopca, który widział tylko zemstę? Rozumiałam, na czym polega wendeta. Sama jej pragnęłam w chwili, gdy Changeling zabił moją rodzinę, kiedy zlikwidował całą rasę Saiyanów, ale nigdy nie pomyślałam, że mogłyby ucierpieć na tym istoty bliskie memu sercu! Z całej siły pragnęłam by jaszczur przestał istnieć i czekałam na odpowiedni moment by to zrobić, lecz Trunks z przyszłości mnie ubiegł. Ale i tak miałam okazje pokonać Frezeera w innym świecie. Tak, więc moje marzenie, moja misja się dokonała.
 
Ale… Byłam jego przeszkodą, a za razem GPS’em do celu. Osiągnął go dzięki mnie? Zabił Vegetę, bo wiedziałam, kim jest i, że prawdopodobnie zniweczył życie na planecie Vitanijczyków. Ale czy gdyby białowłosy chciał zrozumieć, iż to wszystko za sprawą Niepokonanego? Czyż wtedy by odpuścił? Gdyby istniał cień szansy na to, że mój brat przeżyje… Możliwy byłby dla niego ratunek? Czy gdyby była możliwość zmienienia tej przeszłości, to mogłabym oddać za niego życie?

Padłam bezwładnie na podłogę spoglądając w otchłań nicości. Nie widząc tak naprawdę nic. Rozbolała mnie od tego natłoku myśli głowa. Skuliłam się w sobie kolejny raz roniąc gorzkie łzy.

***

Dzień pierwszy był chyba najgorszy z najgorszych. Chociaż wszystkie były do siebie podobne, to otworzenie oczu i uświadomienie sobie co wydarzyło się minionego wieczora wprowadzało jedynie w grobową atmosferę. Nie planowałam nawet podnosić się z tej zimnej podłogi. Leżałam wpatrując się w ścianę, sufit, podłogę, oraz drobinki kurzy, pyłu czy piasku osiadłego na drewnianych panelach podłogowych. To tak, jakbym wyłączyła swoje emocje na rzecz bycia kukłą, którą nic nie boli i nie dokucza. Niestety uczucia wciąż pukały do drzwi, a nawet chciały je wywarzyć, więc trwałam w tym zawieszeniu póki późnym popołudniem nie dotarły do mych uszu dźwięki: pukanie i nawoływanie. Bulma była nieustępliwą kobietą, nawet gdy opłakiwała czyjąś śmierć. Zwłaszcza kogoś takiego jak Vegety. Niby mieli syna, niby było drugie dziecko w drodze, a jednak między nimi nie było widać by byli sobą zainteresowani. Mało ze sobą rozmawiali, a może wcale tego nie dostrzegłam?

Nie zamierzałam podnosić się do siadu. W ogóle niczego nie planowałam. Leżałam dalej. Milcząc.

—     Saro, jesteś tam? – Bulma zawołała kolejny raz jednocześnie stukając w drzwi. – Wiem, że tam jesteś. Wchodzę.

Wszystko było mi jedno. Czy wchodziła, wychodziła, a nawet czy mówiła. Nie uraczyłam jej spojrzeniem, gdy wtargnęła do mojej sypialni.

—     Saro! Dziecko! Wstawaj z tej podłogi! – zawołała niemal przechodząc w piski. – Ile czasu tak leżysz? Jesteś wciąż brudna! Dziewczyno, od wczoraj tu leżysz? Wstawaj!

Lamentowała, krzątała się dookoła, a ja nawet nie drgnęłam. Kobieta w pewnym momencie zawisła nade mną by mnie podnieść z podłogi. Nie miałam zamiaru współpracować. W nosie miałam kąpiele, doprowadzanie się do jakiś porządków. Ona nie rozumiała, że choć moje ciało żyło, to reszta umarła?

—     Do cholery, ogarnij się! – warknęła – Wiem, że boli, ale niedługo wróci. Wskrzesimy go, a to co teraz czujesz zostanie jedynie gorzkim wspomnieniem.

Zaciągnęła mnie do łazienki i odkręciła wodę w kabinie prysznicowej nakazując się rozebrać i się doprowadzić ro porządku, a potem z miną nieznoszącą sprzeciwu wymaszerowała z pomieszczenia. Musiałam przyznać, że jej determinacja była imponująca. Miała już nie mały brzuch, szybko się męczyła, a jednak wykrzesała z siebie ile trzeba by mnie tu dotaszczyć. I ten ton. Tym musiała zwrócić swoją uwagę mego brata. Miała rację. Niebawem mieliśmy zwrócić życie Saiyanowi. Ten stan nie miał utrzymywać się na wieki, jak ból po eksterminacji całej populacji. Jednak Smok nie miał uleczyć mojego bestialstwa względem Gohana.

Tak jak stałam weszłam pod gorący strumień wody, odziana w fioletowe szmaty rodem z Namek. Dotąd zaschnięta krew zaczęła spływać do brodzika by następnie zniknąć gdzieś w odpływie. Przyglądałam się temu nie myśląc o niczym szczególnym. Czy była szansa, że to co czułam mogło ulecieć w ten sam sposób? Strumienie wody ciekły po mojej twarzy, krople zatrzymywały się na rzęsach, a para gorąca zamieniała kabinę w saunę.

***

Wreszcie minęły trzy bardzo ciężkie dni. W całym domu panowała głucha cisza raniąca uszy. Pusta kapsuła treningowa napawała serca bolesnymi wspomnieniami, a posiłki w kłótniach bądź przekomarzaniach nie smakowały już tak samo. To nic, że Dende uleczył moje ciało. Wciąż się czułam jak tamtego dnia – cała splamiona krwią. Nawet gorący i długi prysznic nie pomógł oczyścić sumienia.

Od tamtej chwili gdy Bulma kazała wziąć mi się w garść wróciłam do intensywnych treningów. Samotne wyciskanie potów w kapsule autorstwa pana Briefsa przynosiło chwilowe ukojenia w postaci zapomnienia się. Ćwiczyłam od świtu do zmierzchu całkowicie pomijając posiłki, chyba, że nie byłam w stanie wycisnąć z siebie więcej i po omdleniu budziłam się zlana potem leżąc na czerwonej posadzce zastanawiając się czy potrafię jeszcze poruszać palcami.

Bulma wielokrotnie krzyczała abym przestała się zamęczać bezsensownymi treningami, że to nie przywróci życia mojemu bratu. Ale nie o to mi chodziło. Skrzywdziłam Gohana, odwróciłam się od niego i to wtedy, kiedy uważał mnie za istotę, która nigdy tego nie zrobi – nie zrani go. Zawiodłam. Jednak się mylił – jestem jak Vegeta. Niszczę, bez względu czy ktoś zasługiwał, czy nie.

— Dorośnij dziewczyno. – ciężko westchnęła niebieskooka. – Chcesz mieć blizny do końca życia?

Nie odpowiedziałam tempo wpatrując się w bose stopy. Siedziałam na trawie przed byłym statkiem kosmicznym umęczona po kolejnym sparingu z samą sobą. Widzialne czy nie widzialne – blizny zawsze pozostawały. Kobieta przykucnęła obok trzymając w ręce kilka wacików, oraz płyn dezynfekujący. Nie była delikatna przy opatrywaniu ran, ale dla mnie nie miało to znaczenia. Tylko większy ból zagłuszał roztrzaskane serce.

—     Zwrócimy mu życie, gdy odnajdziemy wszystkie siedem kul. Więc czemu to robisz? – zadała pytanie w tonie nie przyjmującym zbywania.

Nasze spojrzenia się spotkały na chwilę – jej pytające, moje niemal nieobecne. Ona wciąż bała się czerwieni, która jeszcze kilka dni temu ją przyduszała bez cienia emocji żądając odpowiedzi. Wykrzyczała mi to w twarz kiedy przez pierwsze godziny nie chciałam wyjść z pokoju po tym jak poinformowałam ją o śmierci księcia. To również była druzgocąca wiadomość.

—     Zabiłam go. – bąknęłam jakby do ściany.

— Co proszę? – na chwilę przestała mnie opatrywać.

—     Zabiłam Son Gohana – powtórzyłam słabo.

—     O czym ty mówisz, dziewczyno? – zdziwiła się. – Przecież on żyje.

—     Tak… – westchnęłam ciężko. – Gdyby Vegeta nie umarł… Zabiłabym go. Jestem pewna. Był bliski śmierci. Widziałam to. Obudziłam się z tego cholernego czegoś, gdy praktycznie gasło jego życie, a ja byłam umazana w jego krwi! I ciebie też mogłam...

Kobietą wstrząsnęły te słowa. Przerwała swoje czynności wpatrując się swoimi wielkimi niebieskimi oczami w moją twarz. Jej wzrok sprawiał wrażenie jakby mówił: O czym do diaska opowiadasz? Jesteś na pewno zdrowa?

—     Tak się przecież nie stało Saro, więc przestań użalać się nad sobą tylko daj sobie wyzdrowieć. Wskrześ brata i żyj dalej. Chciałaś dobrze, tylko zostałaś wykorzystana, a Gohan nie żywi do ciebie żadnej urazy. Nie szukałby kryształowych kul, gdyby tak było. – kobieta westchnęła na chwilę spoglądając w niebo – On się o ciebie martwi, wiesz? Codziennie pyta jak się czujesz.

Nie mogłam nic powiedzieć. W sposób, jaki wypowiedziała te słowa… Jej wyrozumiałość nie miała granic. Potrafiła wybaczyć tak wiele, a może nie potrafiła zrozumieć, że wina leży właśnie po mojej stronie? To nic, że chłopak przyleciał z chęcią zemsty na moim bracie po tym, co uczynił jego ludowi przed laty, ale… Ale czy ja bym nie postąpiła tak samo? Czy bym skrzywdziła niewinne istoty tylko po to by zabić gnoja, który zrujnował moje życie? Może i nie.

—     Mam nadzieję, że ta mordercza czerwień niebawem zniknie z twoich oczu, gdyż są przerażające. – dodała po chwili ciszy. – Bardzo mi się nie podobają.

Zerknęłam w stronę okienka kapsuły, w której ukazało się moje blade odbicie spoglądając na szkarłat moich tęczówek. Faktycznie, były mordercze, ale na swój sposób intrygujące. Czułam się potężniejsza, gdy spoglądałam w nie. Mniej dziecinnie.

Niespodziewanie zadzwonił telefon w kieszeni kobiety. Ta go wyjęła pospiesznie odbierając. Dostała wiadomość, że ktoś zawitał w posiadłości. Bulma nakazała wpuścić ów przybysza, a następnie kazała mi bym ruszyła za nią do holu. Ku mojemu zaskoczeniu, kiedy tam dotarłyśmy czekał podenerwowany Son Gohan. Wpatrywał się w naszą stronę z wielkimi oczami, które zdradzały, iż jego ciało zaraz eksploduje. Czyżby coś się stało? Nie spodziewałam się jego wizyty. Nie zapraszałam go. Bulma? Kątem oka spojrzałam na kobietę, która mogła wszystko ukartować, lecz jej postawa nie zdradzała niczego, o co ją w tym momencie podejrzewałam. Dopiero co o nim wspominała.

—     Witaj Gohanie, co cię do nas sprowadza? – przywitała go promiennym uśmiechem.

Położyła swoją delikatną dłoń na jego lewym ramieniu. Wciąż się uśmiechała, ja stałam w bezpiecznej odległości. Jeśli to była jakaś gra, nie zamierzałam w niej brać udziału.

—     Dzień dobry pani Bulmo. – uśmiechnął się słabo. – Przyszedłem z nowiną.

Spojrzałam na niego z zainteresowaniem. Cóż takiego mógłby nam oświadczyć? Odnalazł wszystkie magiczne kryształy? Można było przywrócić do życia księcia?

—    O co chodzi? – kobieta pospiesznie zapytała. – Nie trzymaj nas w napięciu.

Wciąż stałam jak posąg przyglądając mu się bacznie, lecz nie zabrałam głosu. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, na chwilę na jego twarzy pojawił się uśmiech, ale po chwili zgasł tak szybko jak się ukazał.

—     Saro. – zaczął ze spuszczoną głową, ale po chwili ją uniósł. – Znalazłem coś co mogłoby cię zainteresować.

—     Masz kryształowe kule? – zapytałam sucho.

—     Tak, ale nie wszystkie. – odrzekł pospiesznie. – Ale ja przychodzę z czymś innym.

—    Hmpf. – prychnęłam udając niezainteresowaną. – Bez kompletu nic tu po nich. Po co tu jesteś?

Niebiesko włosa spiorunowała mnie wzrokiem. Nie podobało jej się, że krytykuję chłopaka, w dodatku nie byłam też skora do pomocy tylko katowałam swoje ciało treningami. Jednak Son Gohan nie czekał aż ta zabierze głos i mnie zbeszta. Delikatnie skinął jej głową, jakby chciał dać do zrozumienia, że nic się nie stało, że wszystko rozumie.

—     Chodzi mi o coś zupełnie innego! – nagle się ożywił. – Panią też to zainteresuje, zapewniam.

—     Co takiego odkryłeś? – zapytała jakby wyrwała te słowa z moich ust.

Więc się nie odezwałam, a lekko otwarte usta pospiesznie zamknęłam udając, że uwiera mnie dopiero co zawinięty bandaż. Co też takiego mógł znaleźć? Niby, co mogłoby być tak bardzo interesujące poza wskrzeszeniem mojego martwego od kilku dni brata?

—    Na odludziu, kiedy szukałem jednej z kul spostrzegłem pojazd muszący należeć do kosmicznych wojowników.

Na te słowa osłupiałam, a oczy niemalże wyszły mi z orbit. Jakim cudem znalazł kapsułę należącą do mojej rasy? Przecież pojazdy Gokū i Vegety uległy zniszczeniu, a ten, którym przybył Nappa został ustawiony na autodestrukcję. Wiedziałam o tym od samego księcia. W takim razie, do kogo mógł należeć ten wspomniany? Czy był tu ktoś jeszcze o kim nie mieliśmy pojęcia?

—     Muszę go zobaczyć! – ożywiłam się. – Teraz.

Za wszelką cenę chciałam odkryć pochodzenie tej kapsuły. Aż mnie skręcało w środku. Wszystko co pozostało po mym ludzie warto było zbadać. Sama wielu rzeczy nie wiedziałam, bo byłam za młoda. Ledwo wyszłam z inkubatora, a tu już Freezer rozerwał nas na strzępy. Ta wiadomość była najlepszą jaką usłyszałam od czasu przybycia Vitanijczyka na Ziemię. Poczułam się momentalnie lżejsza.

Gohan uśmiechnął się widząc mój rosnący entuzjazm. Przybył w idealnym momencie.

Nie czekając długo ruszyliśmy na wyprawę za miasto zniszczone przez Yonana, które mieliśmy zamiar odbudować również za pomocą smoczych kul. Wylądowaliśmy nieopodal krateru, który spowodowało mocne rąbnięcie kapsuły o ziemię. Normalnie zachodziłabym w głowę jak to się stało, że niczego nie wyczuliśmy, ale teraz gdy wiadome było czym nas załatwił Yonan, wszystko nabierało sensu.

Wyskoczyliśmy z pojazdu Bulmy niczym zaaferowane dzieci. Tak bardzo chciałam zobaczyć tajemniczą rzecz. Coś, co należało niegdyś do mojej rasy, bądź coś, co było po prostu własnością Imperatora. Staliśmy na kamienistym urwisku spoglądając w dół. Jakaś część mnie pragnęła znaleźć się obok znaleziska i go dokładnie zbadać, lecz ta druga – nieufna nie miała zamiaru się zbliżać w obawie, że odkryje coś, czego nie chciałabym wiedzieć. W chwili gdy zobaczyłam tak bardzo znajomy kulisty pojazd ta wielka fascynacja zgasła. Przeszedł mnie dreszcz, jednak nie po to tu przybyłam by odejść z pustymi rękoma.

—     Chodźmy to sprawdzić. – ponagliła nas Bulma. – Czuję się jak nastolatka na wyprawie!

Son Gohan pochwycił ją za ramiona i uniósł się delikatnie w górę by za chwilę opaść na dół pod samą kapsułę. Wciąż stałam i spoglądałam w dół.

Przecież zawsze chciałaś poznać prawdę mówiłam do siebie. Musiałam wziąć się w garść. Bulma miała rację. Nie mogłam opłakiwać śmierci gdy na wyciągnięcie ręki miałam Boskiego Smoka. Po prostu nie przywykłam do tego, że można komuś zwrócić życie. O ile tego chce, ojciec Gohana nie chciał. Miałam nadzieję, że Vegeta nie planował tam zostawać.

Gdy lekko wylądowałam po lewej stronie nastolatka lekko drgnęłam głową by na niego spojrzeć, jakbym potrzebowała otuchy, a może i przyzwolenia. Chłopak delikatnie się uśmiechnął, kiwnął głową zachęcając bym zrobiła te parę kroków w przód. Moim oczom ukazała się przestarzała wersja kapsuły kosmicznej w dość opłakanym stanie. Prawdopodobnie nienadawana się już do lotu. Właz był niedomknięty. Przy porządnym szarpnięciu można było go wyrwać.

Naprawdę tym pojazdem Yonan dostał się na Ziemię? Przecież mówił, że na jego planecie nie zostało nic poza zgliszczami, które po sobie zostawili Saiyanie. Ale jeśli była to prawda, to miał szczęście, że tym złomem w ogóle tutaj dotarł.

—     Jest bardzo stara. – oznajmiłam spoglądając na Bulmę, która obskakiwała pojazd z każdej strony. – Prawdopodobnie tym przybyli moi na ich planetę. Nie wiem jakim cudem się ostała i jak udało im się po tylu latach ją odpalić.

Obeszłam kapsułę z lewej strony delikatnie ocierając dłonią po drogim niegdyś materiale do jej konstrukcji. W miejscu gdzie osadziła się gruba warstwa błota wystawał kawałek jakiegoś symbolu. Starłam go pospiesznie doznając szoku. Cofnęłam się dwa kroki w tył przykładając ugiętą dłoń do ust. To musiał być jakiś żart.

—     Co się stało? – zapytał syn Gokū widząc moją reakcję.

—     Ten symbol… – szepnęłam. – Niemożliwe.

—     Co z nim? – zainteresowała się Bulma – Rozpoznajesz go?

—     Nie widziałam go od tylu lat.

Oboje mieli zdziwione miny. Jakby coś złego miało oznaczać parę rozwidlonych strzałek podkreślonych lekkim łukiem, również zakończonym grotami.

—     Freezer? – czarnowłosy usiłował odgadnąć.

—     Nie. Cholera, czy wszystko musi wam się kojarzyć z tym potworem? – westchnęłam. – To znak królewskiego rodu.

Podeszłam ostrożnie by go dotknąć. Tyle wspomnień, czasy, które już nigdy nie wrócą. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek ujrzę ten symbol. Nasz herb. A raczej pozostałości po tym co było.

—    To moja rodzina...

—    Czy to oznacza, że ten pojazd należał do Vegety? – zapytała pospiesznie kobieta. – To znaczy, że tym pojazdem przyleciał Vegeta, podbić planetę, a później, Yonan do nas?

Na to wyglądało. Niestety urządzenie było w opłakanym stanie. Nie nadawał się już do podróży międzygalaktycznych. Nawet komputer pokładowy nie działał. Tak jakby już nigdy nie miał wystartować. Doleciał tu i zdechł. Dlaczego nie w drodze tego furiata tutaj? Oszczędziłby nam tyle problemów.

Jednak kobieta o wielkim mózgu postanowiła go zreperować. Chciała się dowiedzieć na podstawie danych gdzie znajduje się planeta, z której przybył młody Vitanijczyk. Ale, po co? By im pomóc czy bym mogła zgładzić ich raz na zawsze? Cóż bez winy nie byli. To oni wysłali go na naszą planetę. W każdym razie nie zamierzałam dać za wygraną. I to wszystko zanim miał zostać wskrzeszony Vegeta. Nie miałam zamiaru się z nim później sprzeczać o to, kto i dlaczego poleci na Vitani. To była moja walka. Musiałam się dowiedzieć czy byłam wyleczona, czy jednak coś jeszcze mogło mi grozić z powodu trucizny. Siedząc na Ziemi nigdy się nie dowiem. A Vegeta gdyby tam wpadł rozerwał by pozostałości cywilizacji na strzępy, a ja nigdy nie dostałabym odpowiedzi. Trzeba było jedynie dowiedzieć się skąd przybył nieproszony gość i ruszyć w drogę. No... Bulma musiała jeszcze dla mnie skonstruować nowy pojazd. Bo obecnie nie miałam czym przemierzyć kosmosu.