26 grudnia 2017

*4.Tajemnicza moc i zdrada

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Najprawdopodobniej dlatego, że naczytałam się na temat pięknego zjawiska zwanym pełnią. Księżyc w całej okazałości na Vegecie pojawiał się bardzo rzadko. Regularnie co sto lat, ale w niewyjaśnionych okolicznościach potrafił także osiem lat po poprzedniej pełni. Dorośli często rozmawiali na temat tego zjawiska, ale zupełnie tego nie rozumiałam.

W tym wyjątkowym dla Saiyan czasie nie wolno było patrzeć na księżyc nikomu. Surowo karane było przeistaczanie się w królewskim mieście. Jeżeli ktoś potrafił kontrolować swoją przemianę miał do dyspozycji odległe tereny planety, by trenować. Z tego, co słyszałam, to bardzo mało osób potrafiło nad tym zapanować. Doszły mnie słuchy, że ci, co nabyli tę umiejętność, także nie dawali rady w pierwszych chwilach się oprzeć destrukcyjności. Dlatego właśnie na ten czas był zaplanowany odpoczynek. Wtedy na ulicach panowała niemal bezwzględna cisza i tylko ci, których los pozbawił ogonów, mogli spokojnie przechadzać się po planecie i podziwiać tarczę naturalnego satelity na niebie.

Pragnęłam zobaczyć taką pełnię księżyca na własne oczy. Wygląd pięknie lśniącej srebrzystej kuli mogłam podziwiać na ekranach komputerów, czy w książkach. Zastanawiałam się, jak to jest stać się Ōzaru. To właśnie dzięki pełni prawie trzydzieści lat wstecz pokonaliśmy Tsufulian.

Z książek także wyczytałam, że jeden z elitarnych wojowników wraz z paroma naukowcami opracowali specjalną technikę emitującą takie same fale świetlne umożliwiające transformację. Wiele lat później powstał nadzwyczajny hologram wprowadzony do kapsuł kosmicznych dzieciom, które wyruszyły na podbój kosmosu. W razie, gdyby nie mogły korzystać z naturalnej satelity, wspomogłaby je ta zaawansowana technologia. Sprytne prawda?

Mnie pozostało jedynie śnić o tej chwili, więc siedziałam w swoim ponurym pokoju, pogrążona w marzeniach. Ostatnio częściej czułam się tu jak w więzieniu. Teraz kiedy nie było Vegety, odczuwałam to ze zdwojoną, a może potrojoną siłą. Zastanawiałam się, co by się stało, gdybym spojrzała na taki księżyc otoczona magią Mandarkery. Mimo że bałam się go dotykać od tamtej feralnej nocy, nie potrafiłam się powstrzymać od fantazjowania. W myślach byłam bezpieczna, a wyobrażanie sobie, jak od niego staję się silna, a zarazem godna poprawiało mi humor. Nawiasem mówiąc, ten artefakt prześladował mnie nawet w snach.

Miałam już dość bezproduktywnego wiercenia się po łożu. Wreszcie podjęłam tę trudną decyzję. Jeżeli chciałam być wojowniczką, musiałam trenować. Marzyłam, by mój brat był ze mnie dumny, by ojciec uznał mnie za godną, a matka zrozumiała, że powiła waleczną i zdeterminowaną córkę. Wstałam powoli z łóżka, a następnie podeszłam do stolika, zapalając bladożółtą jarzeniówkę. Pomieszczenie nabrało przytłumionej szarości. W starej części zamczyska nowinki techniczne i elektryczność były bardzo groteskowe. Bez cienia wątpliwości nie pasowały do surowych i barbarzyńskich wnętrz. Zepchnęłam z blatu stolika księgę i kilka pergaminów na długowłose futro jakiegoś oskórowanego zwierza. Matka każdego dnia kazała mi się dużo uczyć, gdyż dążyła do tego, bym była wykształcona. Zależało jej, abym znała się na pobliskich planetach, kulturze i zwyczajach. Twierdziła, iż miałoby mi to w przyszłości pomóc w panowaniu, gdyby jednak Vegety z jakichś powodów zabrakło. Jeżeli nie dorobił się potomka, byłam następczynią tronu. Nie lubiłam tego robić, chociaż czasami zdarzało się usłyszeć coś bardzo ciekawego od maestra.

Koło stolika stał kufer, w którym trzymałam niemiłą w dotyku pelerynę. Zgarnęłam ją pospiesznie, a następnie położyłam ją na opróżnionym blacie. Brakowało tylko świecidełka. Odwróciłam się ostrożnie w stronę, z której dopiero co przybyłam. Tam, pod iście twardym materacu wypełnionym czerwonymi źdźbłami traw znajdował się największy skarb. Mój bilet do elitarnych szeregów. Na palcach podbiegłam do mebla, po czym zanurkowałam pod nim, by wyjąć świecidełko zawinięte w kawałek przybrudzonego materiału. Ostrożnie położyłam go na czarnym prochowcu i usiadłam na stołku. Wpatrywałam się w dwa przedmioty, jakbym oczekiwała od nich cudu. Biła się z myślami czy powinnam to robić.

Minął zaledwie miesiąc, odkąd książę poleciał na Ziemię i nie dawał żadnych wieści, a ja odnosiłam wrażenie, iż to wieczność. Przynajmniej nic mi nie było wiadomo w tej sprawie. Przecież by mi powiedzieli. Prawda? Męczyłam o informację nie tylko matkę i ojca, ale i ludzi przebywających w stacji nawigacyjnej czy hangarze. Pragnęłam tylko się dowiedzieć, czy już doleciał. Na próżno. Spod koszuli nocnej wyciągnęłam rzemyk, na którym zawieszony miałam pierścień z wygrawerowanym imieniem Vegety. Mój brat miał w posiadaniu taki sam tyle, że z moim imieniem. Dostałam go w dniu narodzin od niego. Mimo iż nie słynął z dobroci, to był mi bardzo bliski. Czułam, że na nim zawsze mogłam polegać. Nikt nie mógł mnie skrzywdzić na jego warcie. On jako jedyny zapewniał mnie, że kiedyś będę kimś niepokonanym. Jeszcze chwilę obserwowałam złotą biżuterię, po czym schowałam ją na swoje miejsce. Przyłożyłam dłoń do z grubienia pod materiałem, cicho szepcząc: Wróć bezpiecznie, proszę.

Ponownie mój wzrok padł na maleńkie zawiniątko. Odniosłam wrażenie, że mnie przyzywa. Czy byłam skłonna oprzeć się czemuś takiemu? Ani trochę. Ostrożnie sięgnęłam po kamień, przyglądając się jego doskonałej zieleni. W tym ponurym świetle z ledwością dostrzegłam w nim swe odbicie. Trzymając artefakt w dłoni, odnalazłam drugą ręką wyżłobienie w przypince płachty. Kilka energicznych wdechów i wreszcie przypięłam klejnot w dedykowane mu miejsce. Zacisnęłam powieki, jakby już miało nastąpić najgorsze. Wstając od stołu, pochwyciłam czarny materiał, mocno zaciskając na nim palce. Przed oczami stanęły mi mokre i brudne uliczki w mieście, a w nich ja walcząca o życie. Bałam się tej chwili. Bałam się, że nie dam rady. Bałam się, że już więcej nie wstanę.

Tylko czy ze strachem w oczach i na ustach miałam szansę na marzenia? Czy mogłabym być kimś więcej niż malutką dziewczynką, która z ledwością wywinęła się śmierci? Jeżeli nic nie uczynię, pozostanę nikim w oczach ojca na zawsze. Powoli i stopniowo zaczęłam przeciskać głowę przez otwór i gdy tylko wielki kaptur spoczął na mej głowie, wciągnęłam szybko powietrze z płuc, czekając na rychły, powalający przypływ mocy świecidełka. Ciarki mnie przeszły na samą myśl. Czy tym razem mogło być lepiej? W jakimś stopniu byłam na to gotowa.


Nagle zrobiło się zimno, a zaraz okrutnie gorąco. Ponownie poczułam silny przepływ energii, która wręcz przeszywała moje ciało. Niestety nie uniknęłam powalającego uderzenia magii i padłam na posadzkę. Zabrakło mi tchu i to nie dlatego, że ponownie dałam się wciągnąć w wir nieznanej energii, a zwyczajnie zgniotłam sobie płuca od upadku. Pamiętając ostatnie starcie i jego konsekwencje od razu zaczęłam toczyć walkę z kamieniem. Tak jak poprzednio, było to piekielnie trudne zadanie. Gorąco płynące z kamienia parzyło mą skórę. Czułam się przygnieciona do tego stopnia, że ledwo mogłam oderwać twarz od podłoża. Cale ciało zdrętwiało, a zarazem dygotało jak galareta.

Nie wiedziałam, ile czasu mięło, dla mnie to było jak wieczność. Z ledwością dźwignęłam się kilka centymetrów nad podłogą. Chciałam osiągnąć pozycję klęczącą, jednak musiałam powiedzieć sobie prawdę — nie potrafiłam. Byłam okrutnie przemęczona tym dokonaniem i zaczynałam coraz ciężej oddychać i jeszcze mocniej trząść się z bezmocy. Myślałam, że za drugim razem będzie lepiej, niestety racji nie miałam. Mimo to nie chciałam się poddać tak łatwo. Nie, teraz kiedy tak wiele udało mi się osiągnąć. Ostatnim razem dokonałam niemożliwego i nie mógł być to tylko przypadek. Nie godziłam się na to.

Jeszcze trochę! No, dalej… Pokaż wszystkim, kim jesteś i kim możesz być!

Wreszcie z niewyobrażalnym trudem sięgnęłam dłonią w kierunku stołka. Po jakimś czasie drugą. Znowu i znowu. Udało się! Położyłam twarz na chłodnej podłodze, pragnąc chwilę odsapnąć, ale czy w tych warunkach było to możliwe? Im dłużej przebywałam w tym stanie, tym ciężej było złapać mi oddech. Czułam się pokonana. Przeraziłam się. To była ta chwila, w której musiałam przerwać. Kolejna trudna walka, by dosięgnąć kamienia. W chwili, gdy artefakt upadł na posadzkę, zaczerpnęłam tak potężny haust powietrza, że się silnie zakrztusiłam. Mroczki zaczęły przesłaniać mi widoczność. Wiedząc, że za moment stracę przytomność, ostatkiem sił przechwyciłam świecidełko. 

***

W porze śniadaniowej matka znalazła mnie na podłodze, a ja byłam szczęśliwa, że kamień był bezpieczny w mojej dłoni, ukrytej pod warstwą szorstkiego materiału. Królowa od razu wiedziała, co zaszło w tym pokoju, jednak nie miała pojęcia o artefakcie. Sam płaszcz niczego nie dowodził. Gartu we własnej osobie przyznał, iż otrzymałam go w darze. Szanowała go i nie mogłaby pozbyć się tego przedmiotu. O ile bawiłam się w wojowniczkę w zaciszu komnaty, moja rodziciel.ka nie miała już nic do powiedzenia. Tutaj był mój świat, tu byłam, kim chciałam.

Kolejna późna noc oznaczała ponowną przymiarkę do Mandarkery. Po poprzedniej próbie byłam tak wykończona, że nawet w dzień nie miałam siły robić cokolwiek kreatywnego. Verinię to akurat cieszyło. Moja żywiołowość często doprowadzała ją do migreny, a przynajmniej tak mawiała, gdy miała już dość mojej głośniej obecności. Czy bycie żywiołowym dzieckiem było złe? Tylko dla sztywnych i nudnych Saiyan.

Rozejrzałam się za drzwiami, czy aby na pewno nikt nie kręcił się po korytarzach zamczyska. Również wyjrzałam przez okno, by mieć pewność, iż nikt nie pałęta się w okolicy. Niby mieszkałam na dziesiątym piętrze, ale czy wysokość dla umiejących latać była jakąś przeszkodą? Zamknęłam okiennice, zaryglowałam drzwi. Dopiero teraz czułam się bezpiecznie w swym małym zaciszu.

Tak jak dnia poprzedniego wyjęłam swoje skarby. Tym razem rozłożyłam się na łóżku. Jeśli miałabym się nie podnieść, to przynajmniej spędziłabym noc w nieco wygodniejszych warunkach. Tę rundę rozpoczęłam od przywdziania prochowca. Usiadłam na materacu, łapiąc za magiczny kamień. Zaczęłam go oglądać z taką samą dokładnością jak wcześniej, obracając ostrożnie w palcach. Im dłużej się mu przyglądałam, tym bardziej mnie przyciągała jego tajemnicza energia. Tylko w dłoniach wyczuwałam jej moc. Zastanawiałam się, skąd tak naprawdę pochodził i kto go stworzył. Dlaczego właśnie ja go otrzymałam? Czy mój sztukmistrz się go przestraszył i mi przekazał tylko po to, by był bezpieczny, z dala od niegodziwych rąk? Na pewno musiał go użyć choć raz. Nie pozwalał mi rozmawiać na jego temat. Podejrzewałam, iż ukradł go komuś ważnemu podczas najazdu na tę planetę, której nazwy nie pamiętałam. A zresztą po co? Już tam nasi byli i wszystko sprzedali Imperatorowi.

Szybki wydech. Na co czekać? Im dłużej to trwało, tym trudniej było mi się do tego zabrać. Wiedziałam, co mnie czeka i że najprawdopodobniej nie mam z tą siłą szans. Czego się nie robi, by stać się swoim bratem? Przyłożyłam kamyk znajdujący się w złotej oprawie do wyżłobienia w klipsie płachty, automatycznie zamykając oczy. Przez chwilę nic się nie działo. Podniosłam powieki, by zerknąć czy aby na pewno dobrze umieściłam klejnot. W tym momencie dopadło mnie to samo potężne i miażdżące uderzenie. Runęłam do przodu, kończąc jako placek na podłodze. Zabolała mnie broda. Zakrztusiłam się i z duszą na ramieniu rozpoczęłam walkę, którą było jak najszybsze odpięcie diabelstwa. Jeszcze jedna porażka.

Kolejny koniec dnia i kolejna próba. Następna noc i ta sama porażka. Tak samo, jak poprzednimi razy energia klejnotu spadła na mnie jak grom z nieba przytłaczając swoją wielkością. Zaczynało być to męczące, ale nie mogłam się poddawać. Co innego mi pozostało, gdy ci, których uwagi pragnęłam, nie chcieli mnie oglądać? A ich spojrzenia zdradzały, jak bardzo mną gardzą. To tak, jakby przetrwanie okresu niemowlęcego było ujmą, a przecież oznaczało to zupełnie co innego. Vegeta mówił, że tylko prawdziwy wojownik mógł z tego wyjść żywy. A teraz go nie było.

Tego wieczoru usadowiłam się na skórze pod ścianą, przy obdartym stoliku. Tak jak poprzednimi razy zabarykadowałam się na cztery spusty. Nikt nie mógł się dowiedzieć, co robię. Gdyby odebrano mi kamień, moja przygoda z doskonaleniem zakończyłaby się fiaskiem i to zanim się zaczęła. Nawet gdyby nikt nie poznałby jego mocy, to po prostu skończyłby jako śmieć. Dla mnie był niesamowicie cenny i zarazem intrygujący. Nie mogłam go stracić.

Położyłam się na szorstkiej sierści, unosząc klejnot ku sklepieniu. Pomamrotałam sobie nad nim. Nie wiedziałam w sumie, po co to robię, ale skoro był magiczny, to może i mnie rozumiał? Ta, jasne... Zaśmiałam się pod nosem. Opuściłam dłoń i zbliżyłam przedmiot bliżej oczu. W tym półmroku nabierał mroczniejszych barw. Takie maleństwo, a taki wycisk mi dawało. Niesamowite. Nagle coś dostrzegłam jakby cień. To musiały być zwidy. W kamieniach nie mogą znajdować się żadne ruchome przedmioty. Nie przeciągając więcej, przypięłam artefakt w to samo miejsce co zawsze. Na samą myśl tego, co za chwile nadejdzie, robiło mi się niedobrze.

Tym razem nie zamknęłam oczu. Obserwowałam mroczny, kamienny strop i czekałam na to, co zawsze. Uderzenie magii tym razem nie było tak dotkliwe, jak wcześniej. To znaczy, przytłaczało, uniemożliwiało poruszanie, ale tym razem byłam w stanie oddychać. Przed oczami majaczyły mi czarne mroczki. Ruszały się na przemian szybko i powoli. Wcześniej tego nie zauważyłam. A może dlatego, iż do tej pory miałam albo zamknięte oczy, albo po prostu byłam zamroczona. Wyglądało to tak, jakby cały pokój wirował. A może to coś żyło? Byłam przemęczona, to na pewno to. Kilka nocy z rzędu usiłowałam wygrać z nieznaną mi siłą, wstawałam w kole południa słaba jak po maratonie, a przecież nawet za bardzo nie ruszyłam z miejsca. Do tej pory wyczynem to było upaść i zrobić sobie krzywdę. Matka zaczynała podejrzewać, iż usiłuję targnąć się na życie. Cóż... po części tak właśnie było.

No dalej, Saro! Walcz z tym!

Zacisnęłam pięści na sierści, a następnie wzięłam łapczywy wdech. Teraz albo nigdy! Spięłam wszystkie mięśnie, najmocniej jak potrafiłam. Szczękę przy okazji też, aż mnie zabolało. Zaczęłam przesuwać rękę do tyłu, by odnaleźć nogę stołka, bądź stołu. Cokolwiek. Potrzebowałam się wesprzeć, bo z tej pozycji niestety nie miałam szansy na powstanie. Nie przy tym ciążeniu. Gdy już znalazłam oparcie, chwyciłam je, najmocniej jak potrafiłam. By się podnieść do siadu, potrzebowałam ogromnego nakładu energii. Każdy wdech był bolesny, każde mrugnięcie sprawiało, że coraz trudniej było mi otworzyć oczy. Ale walczyłam i tylko to się liczyło. Wreszcie dźwignęłam się do oczekiwanej pozycji, opierając się twarzą na jednej z kończyn stolika. Czułam, jak ekspresowo opadam z sił. To, co uczyniłam i tak było niesamowitym aktem. Otworzyłam ponownie oczy i kolejny raz zobaczyłam te czarne smugi poruszające się w różnym tempie, jakby cały pokój znajdował się w innym miejscu. Czy była to sprawka ciążenia? Na pewno tej tajemniczej magii. A może już umarłam?

Nie boję się. Dam radę. Nie boję się. Dam radę.

Bałam się jak diabli! Byłam tu sama, z nieznaną siłą, która każdorazowo wbijała mnie w ziemię. Musiałam wziąć się w garść. Skoro do tej pory nie umarłam, to znaczyło, że mogę coś zrobić. Czy jeśli się podniosę, to odniosę zwycięstwo? Zdecydowanie tak! Ale czy w ogóle było to możliwe? Gorące powietrze, które wypełniało płuca, momentalnie zrobiło się lodowate. Nie tylko widziałam tańczące wokoło smugi, ale i własny oddech. Z wrażenia wypuściłam powietrze i ono również przemieniło się w parę. Przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Czułam, jak robi mi się diabelnie zimno. Jeżeli zaraz tego nie zdejmę, zamarznę! Spanikowana puściłam się odnogi, chcąc złapać kamień. Zachwiałam się i runęłam. Przed oczami miałam wspomnienie poprzednich upadków, bólu szczęki i innych kości twarzy. W ostatnim momencie wyciągnęłam dłonie do przodu, chroniąc głowę przed bolesnym uderzeniem. To na pewno mogłam zakwalifikować do zwycięstw. Kolejny miażdżący dreszcz. Szybki wdech tym razem okazał się palący. Z trudem utrzymywałam krzyk w ryzach. Odczuwałam tańczące płomienie we wnętrznościach. To było zdecydowanie gorsze od śmierci przez zamrożenie.

Jedynie, o czym w tej chwili marzyłam to dosięgnąć Mandarkery i cisnąć ją w kąt, a może nawet rozdeptać. To był szalenie niebezpieczny przedmiot i zaczynałam się obawiać, iż nie da się nauczyć z nim współpracować. To było ponad moje siły. Może byłam zbyt słaba i młoda, by tego dokonać. Dorosły facet oddał mi świecidełko, a ja usiłowałam być wielką wojowniczką? Ostatkiem sił udało mi się odpiąć artefakt, który wpadł w gęstwinę martwego zwierzęcia. Momentalnie mi ulżyło i dostrzegłam, że pokój przestał być tak dziwnie i diabolicznie mroczny. Smugi cieni, a może dymu, sama nie wiedziałam, zniknęły. Zamknęłam oczy, oddychając z ulgą. Zwykłe, powietrze było jak wybawienie. Serce z ogromną ulgą powoli wracało do normalnego rytmu. Tego zdecydowanie nie mogłam nazwać porażką. To był sukces, do którego w najbliższym czasie nie zamierzałam wracać. Moje mięśnie i kości potrzebowały naprawdę długiego odpoczynku.

Odniosłam wrażenie, jakby niedaleko stąd miał miejsce wybuch. Otworzyłam ciężkie powieki. Kręciło mi się w głowie i w sumie to każda część ciała dawała o sobie znać. Nie wiedziałam, ile czasu dochodziłam do siebie. Byłam tak przemęczona, jakbym wcale nie zapadła w sen, albo przynajmniej trwał maksymalnie godzinę. Szumiało w głowie, piszczało w uszach. Słyszałam naprawdę dziwne dźwięki. Wciąż było ciemno. Oznaczało to, że tym razem spałam krócej. Albo gorzej — przespałam dzień i nastała kolejna noc. Do mych uszu dotarły paniczne wrzaski. Kolejne wybuchy. Co się działo? Jakaś kolejna bitka wypitych wojaków?

Ociężale podniosłam się, usiłując nie zaliczyć kolejnej wywrotki. Już wystarczająco wszystko bolało. Znowu wybuchło coś nieopodal. Tym razem czułam, jak trzęsą się ściany. Przetarłam piekące oczy i spróbowałam w tych ciemnościach zrobić choćby krok. Potknęłam się o coś wystającego i przeleciałam jak długa. Jak to w ogóle było możliwe? Znałam ten pokój jak własny ogon, mogłam poruszać się z zamkniętymi oczami, a tu coś stanęło mi na drodze. To musiała być wina tych eksplozji.

Pozbierałam się i resztę pomieszczenia przebrnęłam na czworaka. Z każdą chwilą było coraz głośniej, huczniej i dziwniej. Co się tutaj właściwie działo? Nastąpiła niespodziewanie eksplozja, a drewniane okiennice dosłownie rozsadziło i wleciały wprost do środka. Krzyknęłam z przerażeniem. Nieprzyjemny prąd przebiegł po ciele. Cokolwiek się tam stało, oberwał mój pokój i miałam naprawdę dużo szczęścia, że nie stałam przy oknie. Wiadomo, że powinnam spać, ale to niczego nie zmieniało. Ktoś wysadził moją komnatę w powietrze!

Zaraz kilka kolejnych eksplozji, a za chwile dostrzegłam, jaskrawe światło za oknem. Cokolwiek to było sprawiło, że się zapatrzyłam. Oślepiło mnie, a za chwile wpadło coś z impetem, powalając mnie i rozwalając ścianę. Uderzyłam w coś głową i na moment mnie zamroczyło. Zakrztusiłam się pyłem unoszącym się dosłownie wszędzie. Coś, co kiedyś było biurkiem, zajęło się ogniem. Sytuacja robiła się nieciekawa. Chcąc się wygrzebać spod kamiennych bloków, poczułam pod palcami coś ciepłego i gdy tylko rozpoznałam w tym rękę, wrzasnęłam. Dopiero teraz do mnie dotarło, że był to Saiyanin. Szturchnęłam go kilkukrotnie, ale nie odpowiadał. Wreszcie zepchnęłam go ze swoich nóg. Był albo nieprzytomny, albo martwy. Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Na pewno martwy! Wszędzie świszczały pociski, eksplodowały, budynki się waliły, a wrzasków nie było końca. I usłyszałam to ze zdwojoną siłą, gdy przestało piszczeć w moich uszach.

Ogień rozprzestrzeniał się coraz bardziej. Musiałam się stąd wydostać! Nie miałam pojęcia co konkretnie robić. Jeżeli wybuchła tutaj jakaś wojna domowa to nie byłam przeszkolona. Nie potrafiłam latać ani się bronić. Jedno wiedziałam na pewno; W podziemiach był schron, Vegeta kiedyś mi go pokazał. Jeżeli tylko mogłabym się tam przedostać, byłabym bezpieczna, do czasu aż wszystko ucichnie. 

[...] — Pamiętaj, że jeśli sama o siebie nie zadbasz, nikt tego nie zrobi — rzekł surowym tonem książę.

— Nie umiem latać, nie umiem walczyć — sapnęłam zawiedziona — Jak mam się bronić?

— Widzisz te drzwi? Zapamiętaj je dokładnie — wskazał palcem na licho wyglądające wrota z zakurzonym panelem biometrycznym. — Jeżeli kiedykolwiek poczujesz się zagrożona, tutaj możesz się schronić. Tylko nieliczni znają to miejsce. [...]

Gorące języki chwyciły się skóry i wtedy dostrzegłam na nim coś zielonego. Mandarkera! Nie mogłam pozwolić jej spłonąć. A jeśli nawet by to przetrwała, ja musiałam się ukryć. Najszybciej jak potrafiłam, przebrnęłam przez gruzowisko, a nie było to łatwe przez prochowiec, który wciąż miałam na sobie. Nie mogłam po prostu wsadzić ręki w płomienie. Szybko złapałam za połać peleryny i energicznymi ruchami przydusiłam ogień. Złapałam za gorący kamyk, kilkukrotnie przekładając go między palcami. Teraz mogłam stąd uciekać. Nim doszłam do wyjścia, ponownie zatrzęsły się posady. Z każdą chwilą byłam coraz bardziej przerażona. Dotarłam do drzwi, przykładając do nich twarz. Cokolwiek się działo, potrzebowałam chwili, nim opuszczę to pomieszczenie. Bałam się, co zobaczę za nimi. Tam mogło być wszystko.

— Ruszać się! — usłyszałam zza wrót. — Znaleźć mi wszystkich żywych Saiyan! Zabić!

Ogarnęła mnie panika, ale byłam tak sparaliżowana, że odebrało mi mowę. Z trzęsącym oddechem przylegałam do starych i wysłużonych drzwi zaklinając stare bóstwa by ci, którzy tędy przechodzili, ominęli mnie z daleka. Ledwo ze strachu trzymałam się na nogach. Dlaczego? Dlaczego to się działo? Gdy tylko szybkie kroki ustały policzyłam do pięciu, próbując sobie odtworzyć najkrótszą trasę do podziemi. Jeśli ucieknę, przeżyję. Jeśli przeżyje, Vegeta mnie odnajdzie.

Najciszej jak potrafiłam, zaczęłam otwierać jedyne możliwe dla mnie wyjście. W pewnym momencie zauważyłam, że przestałam oddychać. Jakby to w ogóle mógł sprawić, że zawiasy nie będą skrzypieć. Ta część była oświetlona płonącymi pochodniami. Mimo panującej w centrum miasta nowoczesności, ten budynek w pewnej części był pozostałościami, po starej cywilizacji. Ojciec mówił, że niegdyś była to twierdza władców Tsufuriańskich i jego ojciec, jako zdobywca postanowił ten budynek oszczędzić, na znak zwycięstwa. Reszta miasta była nowoczesna, pełna sztucznego szkła i metalu i palącej w oczy bieli. Tylko poza ścisłym centrum Saiyanie zamieszkiwali stare budownictwo bez elektryczności. Dwa światy — dwie kasty.


Moim oczom ukazały się kolosalne zniszczenia. Korytarz w pewnym sensie nie istniał! Po tej części zamczyska jak lubiłam mawiać, nie było wiele do oglądania. co rusz było rumowisko z martwymi ciałami. Idąc powoli korytarzem, przylegając do ścian, przesuwałam się ostrożnie, prawie na bezdechu i z oczami pełnych łez. Czegoś podobnego w życiu nie widziałam. Byłam tylko głupim dzieciakiem, który tak naprawdę śmierci jeszcze nie widział. Nie potrafiłam być dzielnym wojownikiem. Bawienie się magicznymi przedmiotami to jedno, ale oglądać krew, wnętrzności i zastygłe w okrzyku twarze... Musiałam zaciskać mocno szczęki z wysoko podniesioną głową, by nie zwrócić czegokolwiek. Chyba nawet kolacji nie zjadłam? Ziejące pustką oczy były najgorsze, a ja byłam zdana tylko na siebie. Nie miałam pojęcia czy braliśmy udział w jakimś konflikcie, ale jedyne czego byłam pewna to tego, że muszę jak najszybciej dotrzeć do katakumb. W tej sytuacji musiałam ukryć kamień. Zdjęłam but, by u jego czubka umieścić klejnot. Za nic nie mogłam go zgubić.

Zeszłam kilka kondygnacji. Momentami nie było łatwo. Zmuszona byłam się wspinać, opuszczać, a nawet przeskakiwać większe dziury. Czasem brakowało schodów, a zejść na dół musiałam. Gdybym była w pełni sił byłoby to o wiele łatwiejsze. Od kilku nocy katowałam swe ciało artefaktem, a teraz gdy przyszło mi ratować skórę, byłam wrakiem. Za każdym razem, gdy padałam na twarz, gdy bałam się, że mnie znajdą zaciskałam w dłoni swój talizman. Potrzebowałam siły i pewności siebie Vegety. Nagle do moich uszu wdarł się przeraźliwy dźwięk. To była kobieta. Byłam całkiem niedaleko.

Co się tam właściwie stało?

Biegłam ile sił, w tę samą stronę. Nie wiedziałam dlaczego, ale dźwięk wydał mi się dziwnie znajomy. Tak czy siak, musiałam pokonać tę trasę. Jeszcze dwie, może trzy kondygnacje i mogłam się ukryć. W momencie, gdy dotarłam do progu, wycofałam się pod ścianę. Ktokolwiek tam był, nie mogłam się ujawnić. Gartu powtarzał, że czasem trzeba poznać wroga, by go pokonać.

— Zapłacisz mi za to! — warknął męski głos. — Służyliśmy wielmożnemu Freezerowi tyle lat! Dlaczego?

— Jesteście tylko nic niewartymi gnidami! — zadrwił inny głos. — Ty i twoi nędzni ludzie jesteście skończeni! Lord Freezer zrezygnował z waszych usług.

Panicznie przerażona, a jednak wyjrzałam przez próg. Jeśli miałam ocaleć, to chciałam, chociaż wiedzieć kto nam to uczynił. Vegeta musiał to wiedzieć, gdyby wrócił. Nie dość wysoki mężczyzna stał nad ciałem chwilę wcześniej zamordowanej kobiety. Poległa kąpała się w powiększającej się czerwonej kałuży. Zamarłam. Nie wiedziałam, co robić, czy stać, czy może uciekać. Ale gdy tylko rozpoznałam w tych istotach swego ojca, nogi się pode mną ugięły. Zabitą musiała być moja matka.

— Nie sądzę małpo — odpowiedział mu zimnym tonem różowy i gruby mężczyzna.

Łzy zaczęły mi napływać do oczu i zaczynałam się trząść ze strachu. Zaraz dopadło mnie coś na kształt drgawek i z trudem łapałam każdy kolejny oddech. Jeżeli oni nie mieli szans z tym potworem, to już nic nie było do ratowania. Wiedziałam, że to ostatnia chwila, by uciec, ale paraliżujący strach mnie pokonał. Przylegałam do ściany, jakby ktoś mnie do niej przybił.

— Ty co tu robisz? — warknął głos zza pleców.

Przerażona niemal podskoczyłam. Obróciłam się blada jak ściana, a moim oczom ukazał się jeszcze bardziej obrzydliwy potwór. Nie znałam tego kosmity. Miałam ochotę płakać jak na zawołanie. I jednocześnie uciekać. Tylko co taka mała istota jak ja mogła zrobić? Stwór złapał mnie za materiał peleryny przy karku, nim zdążyłam wydusić z siebie choćby jeden dźwięk. Wprowadził do sali tronowej jak szczura. To wszystko było ponad moje siły. Zaczęłam krzyczeć jak oszalała, mając skromną nadzieję, że dryblas o czterech oczach mnie wypuści. Nic takiego się nie wydarzyło.

— Mamy tu szpiega — powiedział ten, co mnie trzymał.

Im bliżej znajdowaliśmy się kolczastego kosmity, tym bardziej zanosiłam się. Jego fioletowe usta wykrzywiły się w szalonym grymasie. W oczach ojca zobaczyłam niedowierzanie, a zaraz wściekłość. Nie wiedziałam, czy był zły na mnie, czy na tego potwora. Jedno było pewne, to spojrzenie znałam doskonale. Wielokrotnie mnie nim karcił za bycie nie tym, kogo oczekiwał.

— Czyje to szczenię? — zapytał kolczasty. — Twoje?

— Nie — skłamał, nawet nie wysilając się na pogardę, ona była naturalna. — Skąd mam wiedzieć kto to? Zdeklasowany gnojek jak większość nieelitarnych smarkaczy.

Na te słowa zamilkłam, a ogon opadł mi do ziemi. Ojciec właśnie się mnie oficjalnie wyparł. Nawet nie miał odwagi spojrzeć mi w twarz. Tyle razy od niego słyszałam to zdanie, ale dziś było najbardziej dotkliwe. Łzy same płynęły po policzkach. Ostatecznie musiałam się pogodzić z faktem, że dla tego Saiyanina byłam zupełnie obca. Chociaż serce mi pękło, a świat zawalił się ostatecznie, to cieszyłam się, że nie musiałam słuchać tego jeszcze od matki. Ona była już martwa.

— Nasza córka zmarła kilka miesięcy temu, nie udało jej się przeżyć poza inkubatorem. Od początku była skazana na porażkę — pospiesznie wymamrotał z trzęsącym się głosem. — Został nam tylko syn.

— Czyli nie przeszkadza ci to, że zabiję tego szczeniaka? — zapytał nie dość, że ozięble to iście diabolicznie.

— Nie — zacisnął wargi, niemal je zagryzając. - Mówiłem, że nie znam tego słabeusza.

Zamknęłam oczy. Wiedziałam, że to już mój koniec. Zamiast uciekać do katakumb, zajrzałam w te przeklęte wyważone drzwi. Teraz siedziałabym bezpiecznie pod ziemią, czekając na powrót jedynej istoty, dla której kiedykolwiek coś znaczyłam. Taka głupia...

— W takim razie zabij ją — rzekł krótko do swojego podwładnego. — Po wszystkim wracamy na statek. Wielmożny nas wzywa.

Czterookie monstrum rzuciło mną jak śmieciem. Nic się nie zadziało w ciągu kilku sekund, więc otworzyłam powieki. Upadłam kilka swoich długości od ojca, który się mnie wyrzekł. Patrzył na mnie tak dziwnym wzrokiem, że nie wiedziałam, czy się mnie brzydził, czy tylko udawał. Tej nocy to już w ogóle nie widział podstaw, by być ze mnie dumnym. Podciągnęłam się, by spojrzeć mu w twarz. By wiedział, że wszystko słyszałam i przyjmuję do wiadomości jego słowa. W tej chili nienawidziłam go z całego serca. Nie chciałam być jego córką. Wolałam zginąć niż nazwać się jego potomkiem. Klęczałam na umazanej krwią posadzce, świdrując ojca swoim spojrzeniem. Wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu. Chwyciłam dłonią swego największego skarbu, który dodawał mi sił w mroczne dni. Pierścień, który znajdował się pod poszarpaną tkaniną, był ostatnim dowodem na to, kim byłam. W tym momencie Vegeta III bardzo ostrożnie pokręcił przecząco głową.  Tylko on wiedział, co kryło się pod odzieniem.

Ze strachem, trzęsącymi się nogami powstałam, patrząc na kata, najgroźniej jak potrafiłam. Choć raz chciałam, by mój ojciec zobaczył we mnie godną wojowniczkę. On mnie nie uznawał, ale wiedziałam, kim byłam. Jeśli zaraz miałam stracić życie, to tylko patrząc potworowi w twarz. Mój brat wielokrotnie powtarzał, że w chwili takiej jak ta trzeba być odważnym. Śmierć i tak kiedyś po na przyjdzie, a my jako dumni Saiyanie musimy patrzeć swym wrogom w gębę. Nasza determinacja będzie prześladować oprawców do końca swych dni. Pragnęłam być dumną, wojowniczą i elitarną Saiyanką. Godną swego tytułu. 

— Nie boję się ciebie, potwoze  — wyszeptałam, a głos mój zadrżał.

— Co proszę? — zadrwił grubas. — Będziesz mi tu bohaterskie scenki odprawiać?

— Nie boję się ciebie! — wykrzyczałam pewniej. — Zapamiętaj mnie, bo się nie boję śmielci.

Mężczyzna się roześmiał, jakbym opowiedziała wyśmienity dowcip. Dorośli nigdy nie brali dzieci na poważnie. W tym czasie ten drugi, który mnie nakrył, naładował blaster w swojej dłoni. Zacisnęłam usta w podkowę. Zamknęłam powieki i ze łzami wyczekiwałam swojego końca. Brat uczył mnie, że śmierć należy przyjąć godnie. Jako wielcy wojownicy nigdy nie znaliśmy dnia i godziny swego odejścia i musieliśmy być gotowi na wszystko. Nawet gdy niedane mi było stać się wojownikiem, to chciałam odejść jak jeden z nich. Płaczliwą dziewczynką nie mogłam być po wsze czasy. Pociągnęłam nosem, a następnie wytarłam twarz. Jeśli te typ miał mnie zapamiętać, to właśnie jako nieustraszoną.

— Zmieniłem zdanie — mruknął kolczasto. — Czcigodny Frezer z przyjemnością się taką waleczną suką zajmie. Będzie idealną przynętą dla Vegety, staruszku.

Wtedy po raz pierwszy dostrzegłam w oczach króla, coś innego niż pogardę. Nie miałam pojęcia, o czym myślał. Jednocześnie chciałam, a z drugiej nie. To on mnie zostawił, to on się mnie wyparł. To on mną gardził. Sama siebie ocaliłam. Ja i lekcje brata. Byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie. Może nawet jakimś cudem udałoby mi się uciec i schować pod ziemią? Tego nie wiedziałam. Byłam jedynie świadoma tego, iż zaraz na własne oczy spotkam ich pana, naszego oprawcę. Tyrana i oszusta. Latami pracowaliśmy pod jego obcasem. Znosiliśmy wszelkie obelgi, traktowaliśmy z szacunkiem, a on nas zdradził. Byli i tacy, co podziwiali jego siłę, hojność i terminową wypłatę. Nikt nie podejrzewał, że to wszystko pozory. Nasza wieloletnia umowa z dnia na dzień wygasła i to bez ostrzeżenia. Z każdą sekundą nienawidziłam go coraz mocniej.

Wyprowadzono mnie z budynku, a następnie przetransportowano do olbrzymiego statku wiszącego nad naszym miastem. Robił kolosalne wrażenie. Nigdy dotąd nie widziałam tak wielkich rozmiarów pojazdu kosmicznego. Nasze kapsuły były malutkie i maksymalnie mieściły się w nich dwie osoby.

Do jednego z pomieszczeń na statku zostałam wrzucona jak śmieć. Uderzyłam głową w posadzkę, a przed oczami zatańczyły gwiazdy. Skuliłam się, przysłaniając za długim materiałem. Potrzebowałam zniknąć. Tak bardzo się bałam. Nie chciałam spotkać Changelinga. Nigdy żadnego nie widziałam na żywo, a ten, który zgotował nam ten los, był nieprawdopodobnie okrutnym. Po jakimś czasie zorientowałam się, że nie byłam tu sama. Słyszałam kilka szepczących głosów.

— Hej, smyku żyjesz? — usłyszałam znajomy głos.

Odsłoniłam oczy, by odszyfrować innego więźnia. Był to Natto, syn Nappy, który wyruszył na Ziemie z Vegetą. Chłopak miał może z szesnaście lat. Był ostatnim potomkiem swego ojca. Jedyny dzieciak z wyższych sfer, który mi nie dokuczał. Jego widok sprawił, że łzy samoistnie zalały me oczy. Pociągnęłam nosem, powoli podnosząc się do siadu. 

— Jestem... Nikim – zaszlochałam przepełniona tak wieloma odczuciami.

Odsłoniłam głowę, a następnie przetarłam brudną i mokrą twarz. Nie potrafiłam przestać ronić łez. Wszyscy patrzyli na mnie w milczeniu, a ja dostrzegłam, iż była nas tu zaledwie garstka. Same dzieciaki, najlepsze, wschodzące gwiazdy. Oni zapewne tak samo, jak ja postawili się żołdakom i tylko to uchroniło ich przed śmiercią. Nie widziałam tu nikogo dorosłego, a ja byłam najmłodsza. Czworo chłopców, jedna dziewczyna i ja.

— Ty przecież jesteś...

— Nie jestem — wybełkotałam, wchodząc mu w słowo. — Sam klól Vegeta to powiedział. Ona umalła.

Sięgnęłam do rzemyka na szyi, a następnie energicznym ruchem zerwałam go. To była ostatnia rzecz, która identyfikowała mnie. Spojrzałam szklistym wzrokiem na amulet. Miałam ochotę cisnąć nim w kąt, ale nie potrafiłam. Tylko dzięki temu mogłam w przyszłości udowodnić, że żyję. O ile w ogóle było to możliwe. Natto położył dłoń na mym ramieniu. Tak bardzo tego potrzebowałam. To był ostatni raz, kiedy mogłam powiedzieć o sobie Sara, córka Vegety III.


23 grudnia 2017

*3.Nie godna

— Nie mam pojęcia, co ukrywasz, ale nie zachowujesz się normalnie — warknął Vegeta, łypiąc srogo.

Dreptał w tę i z powrotem po moim lokum, gdy wróciliśmy ze skrzydła medycznego. Wskoczyłam na swe łóżko z nieukrywaną radością. Po kilku dniach testów i badań sztab pracujących tu mądrych głów niczego nie znalazł.

— To, co robisz, przechodzi saiyańskie pojęcie! Chyba nie zamierzasz wmówić mi tej samej bajeczki co tamtym?

Spojrzałam na starszego brata niczym niewiniątko. Ledwo wtargnął do mojego pokoju, a już nie szczędził języka. Był jak wściekły ogar. Doskonale wiedziałam się, że chodziło o mój wybryk sprzed paru dni. Nie bez powodu Saiyanin kończy w komorze leczniczej, a już zwłaszcza taki smarkacz jak ja. Nie wiedzieć czemu, ale on zawsze usiłował mnie kontrolować. Interesowało go chyba wszystko, co było związane ze mną. Na pewno więcej nisz moich rodzicieli.

— Co? Ja? — wymamrotałam, podnosząc się niechętnie z łóżka, przecierając zmęczone powieki.

Myślałam, że wrócimy, a potem położę się spać. Przebywanie w jaskrawym świetle wśród tych wszystkich uczonych nie należało do przyjemnych. Czułam się tam jak szczur doświadczalny. Brakowało tylko Saibamenów do podgryzania kończyn i tortury byłyby pierwsza klasa.

— Nie udawaj głupiej — burknął, wciąż przeszywając mnie wzrokiem. — Kto cię tak urządził?

Jak zawsze nieugięty, nadwyraz podejrzliwy. Nigdy nie dawał za wygraną. Jeśli ktoś mi coś zrobił, musiał poznać prawdę.

— Nie jestem gupia — oburzyłam się, mechanicznie zakładając ręce pod boki. — Plubowałam tlenować! To cięszka placa. Naplawdę!

Starszy brat patrzył jeszcze przez chwile gniewnie, lecz po chwili złagodniał i tym razem. Cicho cmokając i zamykając oczy, pokręcił przecząco głową. Podszedł do mnie powoli, następnie połaskotał swoim ogonem po nosie. Dość dawno zauważyłam, że traktował mnie inaczej niż innych. Nigdy nie pytałam dlaczego, ale musiało mieć to związek z naszym pokrewieństwie. Roześmiałam się głośno. On nie uśmiechał się za często, był bardzo sztywny, zupełnie jakby ktoś odebrał mu dzieciństwo, zabrano jego najlepsze zabawki. Cholera jedna wiedziała, co było prawdziwą przyczyną. Nigdy się nie zwierzał. Niechętnie rozmawiał. Najlepiej wychodziło mu pouczanie mnie. Innych traktował bardzo oschle.

— Vegeta psestań — Próbowałam powstrzymać jego ogon swoimi małymi rączkami.

Mężczyzna jednak nie przestawał mi dokuczać, aż w końcu sam się roześmiał, jednak cicho, ledwo dosłyszalnie. Zupełnie jakby mu się wymsknęło. Ktoś inny mógłby to pomylić z krząknięciem, kaszlnięciem czy coś, ale ja wiedziałam. Sam fakt, że tylko przy mnie nie był tym ponurym Saiyaninem sprawiał mi ogromną radość. Nikt nie znał go z tej strony i pewnie tak miało pozostać. To wszystko czyniło nasze wspólne chwile tymi wyjątkowymi.

Uśmiechnęłam się szeroko, a następnie schowałam pod ciężkie posłanie mając nadzieję, że tym samym zrezygnuje z dręczenia mnie. Niestety byłam w błędzie. Wyciągnął ręce kontynuując łaskotanie. Starałam się unikać jego szybkich palców, ale byłam zbyt wolna. W dodatku zaczynało brakować świeżego powietrza. Wreszcie zgrzana i zmęczona od ciągłego śmiechu wygramoliłam się spod pościelowej skóry błagając przez łzy by przestał. Bolał mnie nawet brzuch.


Kiedy zaprzestał dotychczasowej czynności zaskoczyłam go, gdy wyskoczyłam, a następnie uczepiłam się jego szyi. Zdumiałam go. Vegeta usiadł. Uczyniłam to samo odrywając się od niego. Jego mina diametralnie się zmieniła i na powrót stał się zimny. Nie mogło to wróżyć niczego dobrego. Nigdy. Jak bardzo złe wieści przynosił? A może wciąż chodziło o moje kłamstwo? Gartu nalegał, bym nikomu nie zdradzała o istnieniu kamienia. Sam nie wiedział, do czego można było go wykorzystać. On uznał, że będzie mi potrzebny i kto wie? Może niebawem?

— Tak naprawdę przyszedłem się pożegnać.

Zdumiona upuściłam powietrza z płuc. Nie chodziło o mnie. Znowu miał misję. A dopiero co wrócił. Zazdrościłam mu tego, że nie musiał gnić na tej planecie.

— Jak to?

— Jutro, wraz z Nappą wyruszamy na kolejny podbój. Wiesz, polecenia Freezera.

Loty w kosmos. To było coś, o czym marzyłam. Wiedziałam, że byłam na to za mała. Dzieciaki nie latają na wyprawy, chyba że jako niemowlęta. Ja nie byłam jedną z nich.

— Mogę lecieć z Tobą? — zapytałam, chociaż znałam odpowiedź. — Plosę...

— Kiedyś i na ciebie przyjdzie pora — uśmiechnął się półgębkiem. — Póki co, nie masz podstawowego szkolenia. To w chwili obecnej nie pozwala ci to na jakiekolwiek misje.

— No weś! — naburmuszyłam się.

Za każdym razem przypominał mi jak jeszcze długo musiałam czekać na ten wielki dzień. A ja tak bardzo chciałam już wyruszyć w przestrzeń kosmiczną. Nie tylko uczyć się o niej i słuchać opowieści brata i ojca o tym, jak to cudownie jest dryfować pośród gwiazd.

— To bardzo niebezpieczna wyprawa.

— Ja się nie boję. — Machnęłam lewą ręką jakbym dzierżyła w niej szablę.

— Nie wątpię w to. — Po raz kolejny jego kącik ust poruszył się tu górze. Przyklepał moją czuprynę. — Gdy będziesz starsza wyruszysz razem ze mną. Wszystkiego cię nauczę, siostro.

— Popats, jaka jestem silna!

Wyskoczyłam z łóżka i zaczęłam pokracznie wykopywać nogą jak do niewidzialnego przeciwnika. Wreszcie straciłam równowagę, a potem upadłam. Vegeta przyglądał mi się z uwagą i nieukrywanym rozbawieniem. Do oczu napłynęły mi łzy. Było mi potwornie przykro, że się ze mnie śmieje. Starałam się jak umiałam, choć tak naprawdę nie mogłam się niczym pochwalić. Zacisnęłam piąstki na kolanach usiłując powstrzymać szalejące emocje.

— Brawo, mała — klasnął powoli trzy razy w dłonie. — Następnym razem będzie lepiej.

Zupełnie zaskoczona jego słowami zamrugałam kilkukrotnie zapominając o upokorzeniu. Nie byłam najgorsza? Pochwalił mnie.

— Jak wrócę pokażesz mi parę sztuczek, ok? — zaproponował, mrugając okiem. — Będziesz trenować pod moją nieobecność, prawda?

Przytaknęłam z kwitnącym uśmiechem na twarzy. Niczego bardziej nie pragnęłam. Uczyć się pod okiem brata, szanowanego księcia, wielkiego wojownika. I to wszystko przed oficjalnym szkoleniem. Nic lepszego nie mógł mi zaproponować. Musiałam jedynie czekać, aż wróci.

Skoczyłam na niego, wspinając się ponownie na tors. Machnęłam ogonkiem w prawo, w lewo, a następne zahaczyłam o jego nos, tak jak uczynił to mnie. Chciał powrócić do poprzedniego tematu o moim dziwnym zachowaniu. Za nic nie chciałam przyznać się do posiadania magicznego przedmiotu, osoba, która mi go powierzyła, liczyła na dyskrecję. Każdy, kto go miał w posiadaniu, mógł wykorzystać go do naprawdę niecnych celów. Obawa przed przechwyceniem go przez naszych wrogów napawała mnie strachem.

— Znaleziono dwa skradzione miecze nieopodal zbrojowni — zaczął powoli. — Również w tym miejscu ciebie znaleziono. Jak to wytłumaczysz?

— To plawda — pospieszyłam z odpowiedzią. — Bawiłam się w zabijanie tych złych Tsufulian.

Były rzeczy, na temat których nie mogłam kłamać, jak choćby miejsce zdarzenia. Chociaż starszy brat był moim idolem, to nie zawsze chciałam, by miał nade mną pełną kontrolę. Nawet kiedy to on wykazywał zainteresowanie, w przeciwieństwie do ojca.

— Uważaj, bo ci uwierzę — burknął, przewracając oczyma.

— Tak, wzięłam te miecze, ale uzywałam do zabawy. Tylko — ciągnęłam dalej. — Kiedy ostatni Tsufulianin z Vegety umalł zostawiłam je tam. Pseciesz nie odniosę! Od razu powiedzom, że złodziej jestem!

— I zamierzałaś wrócić do domu, lecz jeden z naszych wojowników przyprowadził cię?

— No... — potaknęłam z przesłodzonym uśmiechem mrugając przy tym, jak jakaś idiotka.

— To jak wytłumaczysz mi brak życiowej energii? Wszystko wiem.

Uśmiech znikł mi z twarzy. Nie miałam kompletnie zielonego pojęcia, co powinnam była w tej chwili mu powiedzieć. Co wymyślić, a co wyjaśnić naprawdę? Dostałam zawrotów głowy od natłoku myśli!

— Jak na czterolatkę z naprawdę kiepskim startem jesteś cwana.

Otworzyłam usta, zastanawiając się jakie kłamstwo z nich wyjdzie, co tym razem głupiego powiem, jednak nic sensownego nie potrafiłam wydukać. Byłam koszmarnym krętaczem i szczerze wolałam zamilknąć niż powiedzieć o kilka słów za dużo. Ostatecznie i tak zawsze mówiłam bratu o wszystkim. Teraz musiało być inaczej.

Niespodziewanie drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się Verinia, nasza matka. Uratowała mi skórę i tym razem, chociaż sama o tym nie wiedziała. Ot czysty przypadek. Co ja bym bez niej zrobiła? Nie mogłam przecież nikomu zdradzić, że posiadałam kamień Mandaru i po prostu starałam się wykorzystać jego moc do skradzenia dwóch głupich mieczy. Miałam tylko bezpiecznie i niezauważenie wrócić do włości jakby nigdy nic. W chwili, gdy zakładałam Mandarkerę, nie zdawałam sobie sprawy z potęgi małego świecidełka.

— Och, Vegeta jest z tobą — na jej twarzy zakwitł uśmiech. — A już się zastanawiała co to znowu za hałasy.

— Witaj, matko — zawołaliśmy chórem, sztywniejąc jak struna.

Ta kobieta bardzo lubiła królewską etykietę. Każdy ukłon dodawał jej pozycji, nawet gdy robiły to jej własne dzieci. Krótko mówiąc, uwielbiała być czczona i traktowana jak najważniejsza osoba na planecie.

— Słychać was w całej posiadłości.

— Matko — Vegeta nagląco podniósł się z siedzenia. — Przyszedłem się pożegnać. Jutro wyruszam z misją.

Kobieta westchnęła i udała po raz kolejny, że nie przejmuje się, iż jej starszy, dorosły już syn wyrusza w odległą podróż. Wiele razy słyszałam, jak nie podobało jej się to, jak mój brat latał po kosmosie w pogoni za nowymi planetami dla białego jaszczura. Stwora, którego widziałam parę razy z okien pokoju. Matka nigdy nie pozwalała mi z niego wychodzić, gdy Changeling gościł na naszych ziemiach. Ze wstydu, czy obawy? A może jedno i drugie?

— Ach, tak. Jutro ruszasz na tę Ziemię — wydawała się znużona tym tematem. — Podrzędny żołdak nie dał sobie rady?

— Na to wygląda. Twierdził, że stawiano opór. Szczerze to jestem ciekawy kto na takiej beznadziejnej planecie pokonał Raditza — rzekł z nutą fascynacji. — I wrócę jako zdobywca.

Kobieta przestąpiła kilka kroków, rozejrzała się po smutnym pomieszczeniu, a następnie ruszyła z gracją do obszernego okna. Miała na sobie długą do ziemi fioletową suknię, która cicho szeleściła przy każdym pokonanym centymetrze. Nie lubiła nosić stroju bojowego, chociaż były to najwygodniejsze ciuchy na całej planecie i w okolicznym kosmosie. Obserwowałam ją z uwagą. W ogóle nie patrzyła na mnie od chwili przybycia. Na pewno chciała mnie ukarać za ostatni incydent, ale w obecności Vegety nigdy tego nie robiła. Zapragnęłam, aby nie opuszczał pomieszczenia. Matczyny wyrok przecież i tak nie mogła mnie ominąć, ale skrócić o kilka godzin, do świtu owszem.

— Co do tego nie mam wątpliwości, synu — szepnęła z przekąsem. — Nie podoba mi się fakt, że zajmujesz się robotą dla podrzędnych żołnierzy. Księciu nie przystoi sprzątać po miernotach.

Saiyanin jedynie wzruszył ramionami, a następnie z ręką na torsie ukłonił się raz jeszcze kobiecie, szepcząc dumne: Matko. Po tym opuścił pomieszczenie. Błagalnym wzrokiem usiłowałam go dosięgnąć, ale było to na nic. Jeżeli miał wyruszyć przed świtem w drogę, musiał się do niej przygotować. Jedyne co wiedziałam, to to, że Ziemia, na którą się wybierał była naprawdę daleko i nie prędko mieliśmy się ponownie spotkać.

Gdy tylko drzwi się zatrzasnęły, zamknęłam powieki, wyczekując standardowej reprymendy. Zdążyłam do nich przywyknąć. Matka karciła mnie każdego dnia. Cokolwiek nie uczyniłam, była niezadowolona. Nie spełniałam jej oczekiwań. Czasami głośno do siebie mówiła, że to wina długiego pobytu w inkubatorium, a innym razem, że sam poród mnie uszkodził. Żadne z tych zdań nie było przyjemne. Vegeta twierdził zupełnie co innego. O ojcu nawet nie zamierzałam myśleć. Gdyby mógł, odesłałby mnie na inną planetę.

Królowa jeszcze chwilę zapatrywała się w czerwone w niebo, po czym westchnęła. Bardzo ciężko. Zacisnęłam pięści i powieki. Nasłuchiwałam jej dostojnych, a jednocześnie gniewnych kroków. Starałam się utrzymać miarowy oddech, ale im była bliżej, tym trudniejsze było to zadanie.

— Możesz wytłumaczyć mi, co się stało? — zagrzmiała.

Na sam dźwięk jej donośnego głosu struchlałam. Przełknęłam ślinę ani myśląc o podniesieniu powiek. Stres zaczynał mnie tak zjadać, że ciało mimowolnie zaczynało drgać. Jak mantrę powtarzałam w głowie, by nie wyjawić całej prawdy. Bez względu na wszystko, jeśli mojej rodzinie coś by się stało, a mieliby wiedzę o niecodziennym zielonym kamieniu, mogłyby wydarzyć się katastrofalne rzeczy.

— Ukradłam ze zbrojowni miecze — wyznałam bez cienia skruchy, ale z nutą strachu. — Chciałam się pobawić. Denerwowanie Kohlra jest... fajne.

Wystawienie mnie dwukrotnie na próbę milczenia w ciągu jednej godziny, a może dwóch było przesadą. Miałam tylko cztery lata, a wymagano ode mnie niesamowitych rzeczy. Im dłużej tu stała, tym ciężej mi było. To był jeden z powodów, przez które nie podnosiłam powiek. Gdybym wcześniej wiedziała, do czego zdolna była Mandarkera nigdy nie użyłabym jej do kradzieży. Nie musiałabym teraz na każdym kroku tłumaczyć się, dlaczego byłam skąpana w błocie w połowie martwa. To tajemnicze świecidełko o mało mnie nie zabiło.

— Ile razy mam ci powtarzać, że zbrojowni, maszynowni czy magazynów z żywnością się nie dotyka? — warknęła z wyniosłością. — Po raz kolejny mnie zawodzisz, Saro.

Przewróciłam oczami, skubiąc w ciszy ogon. Kazania zawsze brzmiały tak samo. Zawiodła się na mnie. Nie tego oczekuje i w ogóle, to jak mogę tak szargać naszym imieniem. Nie bez powodu byliśmy królewskim rodem, a ja wszystko psułam.

— Zachowujesz się jak pospolita dziewucha, bez krzty wyrachowania — wysyczała z wysoko podniesioną głową. — Przynosisz wstyd naszej rodzinie.

Cicho wypuściłam powietrze nosem, kierując wzrok gdzieś w dół. Tak często słyszałam to z ust ojca, że nie powinno było to robić na mnie wrażenia, ale jeszcze nigdy nie padło to z ust królowej. To zabolało, a jednocześnie zdenerwowało mnie.

— Nie rozumiesz ile mnie kosztowało noszenie ciebie pod sercem! — z jej ust wylała się gorycz. — Poświęciłam dla ciebie swoje życie! A ty nawet nie potrafisz się odwdzięczyć za to!

— Za co? — wycedziłam przez zęby, usiłując zachować spokój. — Nie prosiłam cię o poświęcenie! Chcę jedynie być wojowniczką! Tak wielką i wspaniałą jak Vegeta!

Kobieta z oburzeniem podeszła do mnie w ułamku sekundy. Nawet nie zarejestrowałam, kiedy znalazła się przede mną, wymierzając siarczysty policzek w twarz. Odruchowo sięgnęłam do obolałej części ciała. W oczach stanęły łzy.

— Ty nigdy nie będziesz wojowniczką. Jesteś za słaba.

Po tych słowach wyszła i choć z wysoko podniesioną głową to z dziwnym wyrazem twarzy. Łzy pociekły po policzkach. Uważali mnie za wybryk natury, za niegodną tytułu, za słabeusza, któremu nawet nie chcieli dać szansy! Ugięły się pode mną kolana i osunęłam się na łoże, cicho szlochając. Nienawidziłam tej chwili. Czułam się jak więzień we własnej skórze. Podarowano mi życie, a jednak je zabierano. Dlaczego nie mogłam być godną rodziny królewskiej? Czy chęci to było za mało?

Teraz jeszcze bardziej brakowało mi Vegety. Myśl, że miałam go nie zobaczyć przez najbliższe kilka lat, napawała smutkiem. Jak miałam nie zwariować, mieszkając pod jednym dachem z osobami, które traktowały mnie jak coś gorszego? Jedyne co chciałam, to by we mnie uwierzyli, dali szansę. Pragnęłam być wojownikiem. Najlepszym z najlepszych! Być godną tytułu księżniczki i z zaszczytem reprezentować swój lud.

Czy to były nierealne marzenia?

Czy właśnie dlatego Gartu podarował mi klejnot Mandaru? Obiecałam sobie, że będę po kryjomu trenować tak długo, aż wróci mój brat. Tylko on wierzył, że mogę coś osiągnąć. Uwierzył, gdy mnie poznał po raz pierwszy. Opowiadał mi o naszym początkowym spotkaniu, a później kilku kolejnych. Jednak najważniejsze było to, w którym stanęliśmy twarzą w twarz. Miałam zamiar utrzymać to wspomnienie na zawsze. Gdy go zobaczyłam po przebudzeniu z inkubatoryjnego snu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Już w pierwszej chwili chciałam być jak on.

Wytarłam zapłakaną twarz, gramoląc się z pościeli. Zajrzałam pod łóżko i szukając skrytki pod materacem, odnalazłam po nim moje magiczne świecidełko. Przyciskając je do piersi, podeszłam do jedynego okna w komnacie. Wyjrzałam za nie, obserwując zapadający zmrok. Za dnia było tu ponuro, a w nocy jeszcze bardziej. Słońce bardzo rzadko przebijało się przez brunatne chmury, które skrzętnie ukrywały przed nami czerwone niebo.

— Będę na ciebie czekała, Vegeto — szepnęłam do siebie. — Będziesz ze mnie dumny, obiecuję.




~~*~~

Oryginalny obraz przedstawiający małą księżniczkę autorstwa JuneReito znajdziesz TUTAJ

Od autora: błędy wynikające z niepoprawnej wymowy dziecka są zabiegiem celowym.

21 grudnia 2017

*2.Klejnot Mandaru

Rok 761
Planeta Vegeta

— Łapać złodzieja! — wrzasnął Kohlr, właściciel zbrojowni.

Uciekałam ile sił, miałam w swoich krótkich nogach by mężczyzna i dwóch jego pomocników mnie nie dopadli. Cisnęłam mocniej na głowę duży czarny kaptur peleryny, który był dużo za duży. Wyglądałam w nim jak kostucha. Reszta zbyt długiego materiału ciągnęła się po ziemi, łapiąc błoto i kurz. Był to podarek od Gartu, mistrza, który uznawany był za wybitnego stratega i jednego z najlepszych wojowników tej planety. Krążyły legendy, że brał udział w bitwie o wyzwolenie. Gdyby okazało się to prawdą już dawno winien być przykuty do łóżka licząc dni do śmierci. Mało który Saiyanin dożywał późnej starości. Wojowniczy i służalczy tryb życia uniemożliwiał nam spokojne przetrwanie. 

**

Siedzieliśmy w małym pomieszczeniu nieopodal sali tronowej, w której obecnie król przyjmował swych poddanych. Raz w tygodniu wysłuchiwał ich próśb, gróźb i narzekań, jak zwykł mawiać. Szanowany obywatel imieniem Gartu wyczekiwał wezwania ze strony władcy. Zawsze, gdy tu przesiadywał raczyłam go swoją obecnością. Marzyłam, by być tak silną, tak nieustraszoną. Podejrzewałam, iż był silniejszy od mego brata.

— Podejdź tu młoda. Mam coś dla ciebie — wychrypiał mężczyzna.

Sięgnął do starego, kulawego stolika, na którym stało zawiniątko. Wcześniej tego nie zauważyłam, a krążyłam po pokoju. Jak zawsze nie potrafiąc usiedzieć na miejscu.

— Co to? — zapytałam nie kryjąc zainteresowania.

— Prezent. — Mężczyzna uśmiechnął się słabo. — Nastały ciężkie czasy, myślę, że ci się przyda. Jesteś bardzo kruchą istotą.

Wpatrywałam się w spore zawiniątko. Nieczęsto otrzymywałam prezenty. Tak zafascynował mnie podarek, że zignorowałam komentarz o moim słabym przystosowaniu do życia. Wielokrotnie słyszałam, jak komentowano moją nieelitarną aparycję. Mała, biedna księżniczka, która nie miała szans na bycie wojowniczką. A tak bardzo chciałam nią się stać. To było moje największe marzenie.

— Otwórz. — Mężczyzna ponaglił mnie klepiąc po ramieniu.

— Co to? — Ponownie zapytałam rozwiązując cienki sznur na opakowaniu.

W białym, szorstkim materiałowym worze znajdowało się coś wypłowiałego, a zarazem czarnego. Zawahałam się nie wiedząc czego się spodziewać. W pomieszczeniu panował półmrok i ciężko było odgadnąć czym była owa rzecz.

— No, dalej. Na co czekasz, księżniczko? — Uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie.

Przytaknęłam mu bardziej rozpromieniona, wszak, które dziecko nie lubiło otrzymywać podarunków? Odrzucając w dal niepewność wyciągnęłam zawartość. Rozczarowana porzuciłam przedmiot na podłogę. To była najzwyklejsza czarna, gruba i szorstka szmata.

— Po co mi coś takiego? — burknęłam, a cały entuzjazm przepadł.

— To specjalna peleryna.

Spojrzałam na niego z zaciekawieniem. Po co mi była jakaś peleryna? W dodatku za duża! W tym mogłam jedynie utonąć.

— Uszyła ją moja kobieta — dodał. — Przymierz.

Założyłam i zaczepiłam u szyi specjalną klamrą, na niej było jakieś wyżłobienie oraz wyczuwalne pod palcami wgłębienia. Przywdziałam kaptur i zrozumiałam, że to straszny błąd. Niczego nie mogłam w nim dostrzec, był tak ogromny. Podeszłam do lustra omal nie tracąc równowagi od nadmiaru materiału, który leżał wszędzie. Musiałam zobaczyć, jak wyglądam w tym... Czymś. Nie posiadała ona rękawów niczym koc zarzucony na ramiona. Z ledwością przejrzałam się w lustrze, bez odgadnięcia materiału z czoła nie byłam w stanie niczego zobaczyć. Mężczyzna wyciągnął coś z kieszeni, a następnie podszedł do mnie i wepchnął przedmiot w moją dłoń.

— I jeszcze coś ode mnie — zacisnął przedmiot w moich palcach. — Bez tego to tylko zwykły materiał.

— A to co? — całkiem zdjęłam kaptur, by się temu czemuś przyjrzeć.

— Kamień, lecz nie taki zwykły, jakby się mogło zdawać — dodał pospiesznie — To niebywale magiczne cacko.

— I? — spojrzałam na niego krzywo wyczekując więcej informacji.

Magia? Czym była magia? Dlaczego był tak bardzo tajemniczy?

— To tak zwana mandarkera — odpowiedział. — Niezwykły klejnot z tajemniczych gór Mandaru. Nie wiele o nich wiem, poza tym, że dzieje się tam najprawdziwsza magia.

Nie miałam pojęcia, o jakich górach mówił. Nigdy o takich nie słyszałam. U nas najsłynniejsze były czerwone wzgórza, tam znajdowało się wejście do jaskini, w której wieki temu mieli schronienie pierwsi Saiyanie. Popatrzyłam na świecidełko z zainteresowaniem. Jego zielony, jakże żywy kolor i smukły owalny kształt emanowały nieznaną mi mocą, która była wyczuwalna w palcach w postaci mrowiącego ciepła. Czy to była ta cała magia? Co też potrafił taki kamyczek?

— Połączony z peleryną będzie cię chronić — zapewniał.

— Jak? — byłam zaskoczona i jednocześnie podekscytowana.

— Kiedy go przypniesz do tego specjalnego zapięcia, peleryna ochroni cię przed zimnem i słońcem, także sprawi, że staniesz się niewidoczna dla każdej istniejącej formy życia. — Tłumaczył z niebywałym entuzjazmem. Nigdy go takiego nie widziałam. — Nim zaczniesz ją używać musisz się podszkolić. Ma potężną moc, a ty nie jesteś jeszcze gotowa.

Nie mogłam uwierzy w to, co mówił. Jak to wszystko mogło być możliwe? Naprawdę wierzył w magię i noce jakiegoś małego, tajemniczego kamyka? Co prawda wyczuwałam spod niego tajemnicze wibracje, ale to jeszcze nie oznaczało, że dzięki niemu można było zniknąć. To było głupie. Przypięłam mandarkerę do guzika nie bacząc na ostrzeżenia. Nie poczułam nic specjalnego. Czy to była jakaś ściema?

— To nie działa miszczu Gartu — prychnęłam z rozczarowaniem.

— Mylisz się dziecko — oznajmił.

— Jak to?

— Aby zniknąć, włóż kaptur — rzekł powoli — Jednak pamiętaj, że to nie będzie takie proste, księżniczko. Jesteś jeszcze za mała, by z tego korzystać. Gdy rozpoczniesz szkolenie bojowe zajmiemy się tym treningiem.

Spojrzałam na starca jak na durnia. Co mogło być trudniejsze od założenia głupiego kaptura? Czy że mnie szydził? Miał za naiwne dziecko? W ogóle jak można było stać się niewidzialnym dzięki świecidełku? Jak śmiał mówić takie rzeczy? Co też mógł zdziałać jakiś głupi kamyczek i durny, stary płaszcz z kapturem? Naśladując swego starszego brata zmierzyłam mężczyznę wzrokiem, po czym dumnym krokiem, jak na księżniczkę przystało, wyszłam z pomieszczenia, wracając do swojej komnaty. Zrzuciłam z siebie szatę w kąt, będąc obrażoną na cały świat. Wszyscy i wszędzie traktowali mnie jak głupiego dzieciaka, którego można oszukać, zwieść i nie traktować poważnie.

***

— Łapać złodzieja! — Kohlr krzyczał coraz głośniej. — Nie może uciec daleko!

Biegnąc co sił w nogach, dotarłam do zaułka. Schowałam się w nim, głośno dysząc ze zmęczenia. Nie należałam do świetnych sprinterów z tymi krótkimi nóżkami. Mój dotychczasowy trening wołał o pomstę, a kondycja równała się, praktycznie zeru. Choć brat pokazywał mi różne sztuczki i sama podpatrywałam jak ćwiczyły starsze dzieciaki, to nie miałam doświadczenia. Dopiero po szóstym roku miałam odbyć prawdziwe szkolenie nie tylko z rówieśnikami i bardziej doświadczonymi podlotkami, ale również z Saibamenami*. Do mojej miernej kondycji dochodził także brak całkowitego przystosowania do silnego ciążenia.

Przerażona kolejną reprymendą matki wpadłam na iście szatański pomysł. Nie zastanawiałam się, czy był on dobry. Musiałam coś zrobić. Postanowiłam przetestować kamień, który miał podobno być magiczny. Mimo sceptycyzmu nosiłam tak cenny dla Gartu artefakt zawsze przy sobie z obawy, że ktoś go znajdzie, zniszczy lub po prostu mi ukradnie. Taki scenariusz był jak najbardziej możliwy. Mimo pochodzenia nie posiadałam wianuszku wielbicieli, nawet nie byłam lubiana. Matka tłumaczyła to tym, że zwyczajnie zazdrościli mi królewskiego pochodzenia, by nie było mi przykro, ale ja swoje wiedziałam. Poprawiłam za duży kaptur, by cokolwiek widzieć, a następnie zaczęłam szukać go po kieszeni swego odzienia. Choć nie wierzyłam w nadprzyrodzone właściwości klejnotu, to zawsze nosiłam przy sobie. Był piękny, w dodatku emitował to dziwne ciepło, które tak bardzo mnie przyciągało. Coś jak zmaterializowana KI, którą wielokrotnie pokazywał mi brat, pozwalając przyłożyć do niej dłoń, lecz nie dotykać.

Kiedy już znalazłam artefakt powoli wyciągnęłam go spod materiału i zaczęłam się mu uważnie przyglądać. Nie było na to czasu, ale swoją niewidzialną i tajemniczą aurą zmuszał mnie do tego. Ogrzewał moje drżące dłonie ze zdenerwowania. Co w nim mogło być takiego, przed czym ostrzegał mnie stary wojownik? Przełknęłam ślinę i powoli z trzęsącymi się rękoma zapięłam go w odpowiednie miejsce płaszcza. Nic się nie działo, z resztą tak jak przypuszczałam. Prychnęłam z irytacją. Dałam się nabrać, z resztą nie pierwszy raz. Byłam tylko głupim smarkaczem.

Muzyka

Nagle poczułam dziwny przepływ energii przez moje niewielkich rozmiarów ciało. Całe zaczęło drętwieć. Usiłowałam się poruszyć, ale jedyne co mogłam to pomyśleć o tym. W następnej sekundzie padłam na brudną ziemię. Fala gorąca, która wydobywała się z przedmiotu sprawiała, że płonęłam od szyi po czubki palców. Mój organizm dygotał niczym liść na wietrze. Nie mogłam się podnieś. Czułam jakby coś mnie przygniotło, mimo że ucisk wydobywał się z kamienia. Uderzyłam głową w podłoże, gdy tylko postanowiłam ją unieść. Nie potrafiłam wykrzesać krzty siły! I nagle się okazało, że mistrz nie kłamał. A ja ignorantka nawet nie zapytałam, przed czym mnie ostrzegano. Byłam przerażona, gdy zaczęłam tracić oddech.

W pierwszej chwili się zwyczajnie rozpłakałam. Nie wiedziałam, co robić. Jak sobie pomóc? Leżałam jak kamień brodząc w błocie. Strach, jaki mnie ogarnął sprawiał, że coraz trudniej było mi zaczerpnąć powietrza, a otaczająca mnie ciemność spod zamkniętych powiek doprowadzała do paniki. Gdy myślałam, że to już najprawdziwszy koniec w mojej głowie zadudnił niczym gong głos księcia Saiyan: Jeśli jesteś prawdziwą elitarną wojowniczką, walcz. Walcz zawsze do samego końca! I chociaż własny ojciec nie uznawał mnie za wyższej rangi, to z całego serca pragnęłam nią być. Tu i teraz. Każdego dnia. Marzyłam, by któregoś dnia stanąć przed królem z wysoko podniesioną głową, udowadniając swoją wartość. Ten dzień jednak nie chciał nadejść.

Mimo zaistniałej sytuacji, która w żaden sposób nie była dla mnie korzystna, za wszelką cenę chciałam zwalczyć ból, jakiego doznawałam przez mandarkerę. Nie tylko dla ojca, ale i dla siebie. Zdawałam sobie sprawę, że jeśli tego nie uczynię to skonam tu i teraz, a potem mnie odnajdą, gdy będzie za późno. Pomyślałam nawet o matce, która po mej śmierci rzuciłaby swoje: A nie mówiłam? Nie jesteś jak wszyscy Saiyanie. Nie możesz się tak bezmyślnie narażać. Potrzebowałam jedynie pokonać drętwotę, lęk i moc, jaka mnie przytłaczała. Niby nic, a jednak tak wiele. Nie potrafiłam latać, a co dopiero przezwyciężyć taką niewyjaśnioną magię.

Walka z kamieniem nie miała należeć do łatwych i o tym mówił stary wojownik. Nie posłuchałam i musiałam słono za głupotę zapłacić. Rozwścieczony Saiyanin zbliżał się nieubłaganie, słyszałam jego wściekłe nawoływanie. Jak zwykle pokrętny los nie był po mojej stronie. Cokolwiek usiłowałam uczynić ani drgnęłam. Miałam wrażenie, że zaraz ostatecznie życie ujdzie ze mnie. Przechodzący obok pobratymcy nie zauważali małej dziewczynki. Zupełnie jakbym nie istniała! W pewnym momencie chciałam wołać o pomoc, lecz nie miałam nawet takiej mocy, by wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Oczy mimowolnie napełniały się łzami. Czy tak miał wyglądać mój koniec? Samotnie, a jednak wśród przechodniów w kałuży grząskiego, czerwonego błota? I niby byłam córką króla? Gdyby mnie teraz zobaczył najpewniej w życiu nie przyznałby się do pokrewieństwa.

Nagle doznałam olśnienia. Kaptur! Mistrz Gartu mówił o kapturze! Musiałam jedynie go zdjąć. Jeszcze nie wiedziałam, jak miałabym tego dokonać. Zwłaszcza gdy w głowie dudniło, a w płucach brakowało tlenu.

Jeśli jesteś prawdziwą elitarną wojowniczką, walcz. Walcz zawsze do samego końca!

Musiałam zawalczyć. Koniecznie. To była jedyna szansa, by coś osiągnąć. Albo zginąć. Skupiłam się na jednym punkcie na ciele — ręce, tak jak uczył mnie mój brat w tajemnicy przed matką. Ona uważała, że mam jeszcze czas, a poza tym jestem za słaba. Niby nie chciała dla mnie źle, ale mimowolnie powielała zdanie przyrzeczonego. Tylko książę nie traktował mnie jak zwiędłego kwiatu. W chwili, gdy usiłowałam przenieść całą swoją energię w konkretne miejsce spotkałam się z jeszcze większym naciskiem na resztę ciała. Wyciskał ze mnie masę łez. Nie mogłam się poddać. Potrzebowałam tylko wykonać jedną czynność, a po niej drugą. Na tyle ile potrafiłam zaczęłam skupiać swoje KI, a następnie niezbyt udolnie transportować je do dłoni. Kiedy jeden z palców drgnął prawie zapiszczałam z radości. Nauka jednak nie poszła w las. Ponownie skoncentrowałam się na zadaniu łapczywie nabierając tlen nozdrzami.

Nie miałam pojęcia jak długo walczyłam i jednocześnie roniłam łzy. Wreszcie nadszedł ten moment i swoją małą ręką dosięgnęłam materiału kaptura. To było maksimum moich możliwości. Dosłownie biało zrobiło mi się przed oczami, a w następnej chwili moja umęczona dłoń opadła. Tylko cud sprawił, że tym ruchem częściowo zdjęłam kaptur. Czarne plamy zamajaczyły mi przed powiekami, a zaraz potem poczułam tę niesamowitą ulgę. Ukojenie tak cudne, jak jeszcze nigdy w życiu. Byłam pewna, że żyję. Tak prawdziwie. Jakbym wcześniej wcale tego nie doświadczyła. Choć zmęczenie ciała było wielkie to odniosłam wrażenie, że latam, choć wciąż leżałam w błocie z twarzą wysmarowaną czerwoną ziemią, wymieszaną z gorzkimi łzami. 

Ten wieczór w pełni mogłam nazwać pierwszym poważnym treningiem. Mogłam być z siebie dumna. Chociaż troszeczkę... Jeszcze nigdy nie przeszłam żadnej takiej próby. Kręciło mi się w głowie. W uszach piszczało, a w głowie pulsowało. Dosłownie zachłysnęłam się powietrzem. I błotem.

— Księżniczko Saro? — Niespodziewanie usłyszałam kobiecy głos. — Co ty tu robisz, na ziemi? W dodatku tak daleko od domu?

Chciałam naopowiadać jej jakichś kłamstw, może zażartować? Nie miałam siły na żadną z tych rzeczy. Nie wiedziałam, czy jestem jeszcze w stanie oddychać, a co dopiero mówić. Wymamrotałam coś, choć chciałam, aby zabrzmiało to, jak świetny żart o wymierających Tsufulach. Oczy w momencie zaszły mi mgłą. To wszystko było ponad moje siły. Nie podołałam temu kamieniowi. Pokonał mnie. Wiedziałam o tym. Musiałam stracić przytomność. I tak o wiele za długo udało mi się utrzymać przy zmysłach.

Walcz zawsze do samego końca!

Walczyłam, Vegeto! Walczyłam do samego końca! Tylko to się liczyło.

Kobieta zabrała mnie do budynku medycznego, który był połączony z królewskim pałacem. Medycy wsadzili w maszynę regeneracyjną i zadbali o to bym wróciła do zdrowia. Nikt nie wiedział, co mi dolegało. Nie miałam żadnych ran zewnętrznych poza porządnie obitymi narządami wewnętrznymi.  Jak to się stało, że ledwo trzymałam się przy życiu jakbym co najmniej stoczyła walkę. Tylko ja wiedziałam, że odbyłam najprawdziwszy pojedynek, ale z potężną magiczną siłą. Po ocknięciu nie zamierzałam niczego wyjaśniać. Wzruszyłam jedynie ramionami tłumacząc się zawrotami głowy. Gdybym przyznała się do posiadania artefaktu matka odebrałaby mi go. Tym sposobem nadopiekuńczość stała się jej nad wyraz silną obsesją. Teraz wiedziałam, że ojciec nigdy mnie nie zaakceptuje. Mieli mnie za kruchą, słabą i niegodną. To było łamiące, ale nie mogłam im teraz zdradzać magicznych właściwości zielonego świecidełka. Postanowiłam w tajemnicy przed wszystkimi nauczyć się korzystać z mandarkery i udowodnić każdemu, że nawet ja, dzieciak, który nigdy nie miał żyć mógł stać się prawdziwym Kosmicznym Wojownikiem.




Saibamen — zielone istoty mało rozumne, które ewoluowały z roślin. Genetycznie zmodyfikowane przez saiyańskich naukowców do celów treningowych. (Więcej na ich temat znajdziesz tutaj)

20 grudnia 2017

*1.Saiyanie z planety Vegeta

SAGA: Freezer



To były mroczne czasy. Kosmos drżał na samo wspomnienie jednego imienia. Nikt nie był w stanie przeciwstawić się okrutnemu międzygalaktycznemu Imperatorowi. Ci, którzy próbowali, znikali często w tajemniczych okolicznościach. Również ginęli podczas wielkich przedstawień dla utrzymania okrutnego prestiżu.

Choć wydawało się to absurdalne co kilka, kilkanaście lat znajdował się jakiś śmiałek, który usiłował obalić tyrana. Niestety za każdym razem na próżno. Nie było w całym kosmosie nikogo, kto byłby w stanie go pokonać. Na imię było mu Cold. Ogłosił się królem.

Lata mijały, imperium rosło w siłę. Powołano Kosmiczną Organizację Handlu, by z zyskiem sprzedawać zrabowane planety. Podbojem zajmowali się najemcy, silne rasy zamieszkujące bezkresny wszechświat. Większość z nich była zmuszona do pracy. Saiyanie, bo głównie o nich chodziło, słynęli z brutalności, a do szczęścia potrzebowali naprawdę niewiele – miejsca do spania, jedzenia i okazji do testowania swojej siły bojowej. Oraz sprzętu. Bez niego daleko by nie polecieli...

Kim zatem byli Saiyanie?

Dawno temu, domem tych istot była Sadala. Mieszkańcy tej planety byli humanoidami. Cechowali się futrzastym, brązowym ogonem, który pozwalał im przeistaczać się w niesamowicie silne bestie. Odznaczali się również rozmierzwionymi włosami w kolorze czerni. Ich oczy były również tego koloru. Byli oni narodem prymitywnym nastawionym głównie na zdobywanie. Z powodu wojny domowej i zaniedbania planety ocaleli z bratobójczej rzezi zmuszeni byli opuścić swój dom. Nie zabrali ze sobą wiele. Możliwe, że nic poza chęcią przetrwania.

Po przemierzeniu kosmosu i utraceniu części ludności wreszcie dotarli na piękną i niebieską planetę zwaną Tsuful. Była ona zamieszkała przez niskorosłych Tsufulian – świetnie rozwiniętą cywilizację. Oni także kiedyś osiedli na tej planecie, która pierwotnie nosiła nazwę Plant, a jej rodowitymi mieszańcami byli Plantianie, których wybił Lord Chilled.

Tsufulianie z otwartymi ramionami przyjęli strudzonych podróżników. W akcie dobroci podzielili tereny planety na pół. Dłuższy czas obie rasy nie przeszkadzały sobie. Saiyanom dość czasu zajęło przystosowanie się do życia w nader wysokiej grawitacji. Z czasem jednak gościnność małych ludzi się skończyła. Saiyanie nawet nie zauważyli, kiedy stali się sługami, a wreszcie niewolnikami. Wykorzystano fakt, że ogoniaści wojownicy byli mało rozgarnięci i przede wszystkim barbarzyńscy, co pozwalało Tsufulom ich wykorzystywać.

Wkrótce starzejący się przywódca Saiyan – Vegeta II, postanowił obalić niesprawiedliwe rządy gospodarzy. Dzięki jednemu z dwóch księżyców w pełni ogoniaści wojownicy przeistoczyli się w olbrzymie małpy zwane Ōzaru wybijając praktycznie całą populację Tsufulian.

Nastał czas pokoju. Saiyanie nauczyli się wykorzystywać technologię byłych współmieszkańców. W międzyczasie stworzyli sojusz z sąsiadami – Arconianami, którzy dostarczali im pieniądze za ich pracę. Wsparli ich także swoją technologią. Nieocenionym nabytkiem były zbroje stworzone z hiper gumy – materiał elastyczny, lekki i niesamowicie wytrzymały. By okiełznać swych ludzi, król wprowadził kasty. Słabsi mieli zająć się rolnictwem i przemysłem. Silni i wojowniczy mieszkańcy zdobywaniem bogactw, walką z nieprzyjaciółmi oraz ochroną planety.

Gdy na Vegetę przybyła załoga Changelinga – bo z takiej rasy wywodził się ów tyran Cold. Ludzie rogatego jaszczura próbując podbić planetę, odczuli się na własnej skórze, iż jej mieszkańcy nie są słabi. Przeciwstawili się najeźdźcom kilkukrotnie, aż wreszcie sam Demon Mrozu zawitał na czerwonej ziemi. Niestety Saiyanie nie byli w stanie przeciwstawić się sile gigantycznego jaszczura. By przeżyć, musieli zgodzić się służyć swemu nowemu panu. Po raz kolejny stają się niewolnikami. Różnica polegała na tym, że planeta wciąż należała do nich i nie musieli jej z nikim dzielić. Wkrótce Saiyanie zaczynają podbijać interesujące ich pana planety, a z czasem zyskują przydomek Kosmicznych Wojowników.

Małpi ludzie, by przetrwać w tyranii, potrzebowali wyzbyć się ograniczających ich emocji takich jak współczucie czy miłość. Musieli stać się twardzi i bezwzględni. Z czasem zatracając się w bezduszności, atakowali bezbronnych i nikomu nieszkodzących obywateli innych ras. Będąc pod obcasem, także chcieli być w tym świecie kimś. Tyran pozwalał im na wiele. Najważniejsze było wykonać rozkaz. Ich pana nie obchodziło, w jaki sposób pozyskają interesujące go ziemię. Liczył się efekt. I zysk.

Kilkanaście lat później na planecie Vegecie po śmierci władcy tron obejmuje jego potomek – Vegeta III. Mężczyzna wraz ze swoją kobietą doczekują się syna. I on otrzymuje to samo imię, które było od kilku pokoleń przekazywane najstarszemu z synów.

W międzyczasie nastąpiły zmiany w KOH. Cold oddał Saiyan pod pieczę swego młodszego syna, imieniem Freezer. Jeżeli kiedykolwiek ktoś uważał, iż wielki Cold był najokrutniejszym tyranem, musiał zmienić zdanie. Jego potomek bezwzględnie bił go na głowę. Mawiali, że stał się gorszy od samego Chilleda, jednego z założycieli Kosmicznej Organizacji Handlu, który jak się później okazało, w młodości odwiedził Plant i wybił jego pierwotnych mieszkańców.

Mijały kolejne lata. Saiyanie po części wyzbyli się ze świadomości faktu, iż są niewolnikami. Liczyło się dla nich to, że mogli podbijać odległe planety, przemierzać kosmos, a także bezkarnie krzywdzić innych mieszkańców galaktyk. Jeśli ich władca był szczęśliwy, oni także wiedli dostatnie życie.

W międzyczasie królowa Verinia kilkukrotnie poroniła. Było to spowodowane głównie tym, że kobieta nie zamierzała oszczędzać swego organizmu, biorąc udział w wielu podbojach na bogate technologicznie, pełne minerałów planety. Była wojowniczką z krwi i kości bez względu na wszystko. Skończyło się to tym, że kobieta przedwcześnie urodziła dziecko, które ku zdziwieniu odbierających poród nie umiera. Mimo to ma nikłe szanse.

Ze względu na ciężkie warunki, jakie panowały na planecie, osesek musiał spędzić w specjalnym inkubatorze pierwsze cztery lata swojego życia. Zwykle trwało to trzy, by przygotować maluchy do trudnego życia poza nim. Z powodu skrajnego wcześniactwa medycy postanowili przedłużyć proces przygotowawczy dla potomka królów.

Tym dzieckiem byłam ja, Sara.

Mimo pochodzenia zostałam sklasyfikowana jako nieelitarny obywatel tej planety, ale tylko rodzina królewska o tym wiedziała i ci, którzy dokonywali pomiaru. Z początku nie rozumiałam, o co w tym chodzi. Długo zajęła mi adaptacja. Musiałam nauczyć się, poruszania przy dużym ciążeniu grawitacyjnym oraz mowy. Gdy ogarnęłam podstawy, kolejnym krokiem milowym była wiedza na temat swojego pochodzenia. Zrozumienia, że gdy na niebie pojawiają się księżyce w pełni, musiałam zostać w domu, chociaż pełnia następowała co sto lat. W skrajnych wyjątkach co osiem. Nikt nie potrafił mi wyjaśnić skąd taka zmienna. Żaden obywatel Vegety nie mógł przemieniać się w Ōzaru na terenach miejskich. Niesubordynacja była surowo karana. Poza miastem restrykcja nie obowiązywała, pod warunkiem że nie ucierpiało na tym miasto. Opanowywanie wiadomości w moim przypadku nie należało do trudnych. Jednakże łaknęłam nie wiedzy, a siły. Pragnęłam być prawdziwym, zasłużonym elitarnym członkiem społeczeństwa.

Będąc drugim dzieckiem rodziny królewskiej, w dodatku tym nic nieznaczącym usiłowałam na wiele sposobów zwrócić na siebie uwagę. Chociaż byłam oczkiem w głowie matki, to moją głowę zaprzątało zrobienie wrażenia na swym starszym bracie. I ojcu. Matka opowiadała mi czasem, że gdy przebywałam w inkubatorium książę często mnie odwiedzał. Chociaż na początku tak nie było, a wszystkiemu winna była moja siła bojowa, a raczej jej brak. Byłam tylko podlotkiem z marzeniami, który za wszelką cenę chciał zdobyć uwagę swojego idola. Brata, który szczycił się niebywałą siłą. Nie znałam się na tym, ale widziałam, jak inni o niej opowiadali.

Marzyłam o lotach w kosmos, gdzie mogłabym samym spojrzeniem rzucać jarzmo najechanym istotom. Imponowała mi siła i bezwzględność Vegety, którą raczył wszystkich innych. Mnie nie. Przy mnie był odrobinę inny. Wciąż wyniosły, zaborczy i grubiański, a jednak delikatniejszy. Czy miało to związek, z tym że byłam jego siostrą? Całkiem możliwe.

Odkąd pamiętałam, miałam przy sobie złoty pierścień z wygrawerowanym wewnątrz imieniem brata. Wielokrotnie pytając o niego, dostałam jedynie odpowiedź, że jest on symbolem zwycięstwa podarowanym od niego w chwili, gdy miałam najmniejsze szanse na przeżycie. Stał się on swego rodzajem talizmanem, z którym nie miałam zamiaru się rozstawać. Był dla mnie ważniejszy niż cokolwiek innego. Niektórzy mówili, że sam książę nosił na szyi mój. Nigdy nie miałam okazji tego dowieść.

Podczas mojego krótkiego życia poza inkubatorem dowiedziałam się, że słabych mieszkańców planety wysyłali na odległe planety, które mieli zdobyć, gdy tylko trochę podrosną. Gdybym urodziła się w innej rodzinie, zaraz po opuszczeniu obiektu medycznego wylądowałabym w takiej kosmicznej kapsule. Okrągłej, mieszczącej tylko jedną osobę, pełnej przeróżnych przycisków. Nie wiedziałam, czy mam dziękować losowi za to. Jednak czy podrzędny mieszkaniec miał szansę zostać otoczonym sztabem medyków, by przetrwać? Byłam tylko słabą księżniczką. Tylko fakt, że królowa nie godziła się na taki lot, trzymał mnie na planecie. Czy miałam jej dziękować? Nie wiedziałam. Możliwe, że bała się o moje życie. 

Byłam ciekawa kosmosu i lotów w jego bezkres. Póki byłam mała, nie miałam zezwolenia na opuszczanie planety. Obchodzili się, że mną jak z kruchą porcelanową laleczką. Czy miałam szczęście? Tak i nie. Trudno było powiedzieć. Wszystko zależało kto, na to patrzył i jakie były jego priorytety. Ja nie czułam się szczęśliwa pod naporem zimnej, a jednak dużej nadopiekuńczości matki. Ojciec wielokrotnie powtarzał, że gdyby nie ona już dawno mnie by nie było. Jego zdaniem nie byłam godna swojego tytułu. To było przykre.

Ilekroć w naszych skromnych progach zjawiali się Imperatorzy, rodzice twierdzili, że jestem kaleką, która niebawem straci życie. Czy tym stwierdzeniem mnie bronili? Chciałam w to wierzyć. Byłam w tym okrutnym świecie tylko małą, bezbronną dziewczynką, której trzeba było pilnować. I chronić. Nawet detektory, urządzenia komunikacyjne, naprowadzające, a przede wszystkim służące do mierzenia siły bojowej również twierdziły, że marny ze mnie Saiyanin.

Z utęsknieniem czekałam na ukończenie szóstego roku życia, w którym każdy Saiyanin musiał odbyć swoje pierwsze szkolenie w dziedzinie walki. Wciąż miałam szansę być godną noszenia królewskiego tytułu. Chciałam udowodnić swemu ojcu i bratu, że ktoś taki jak ja zrobi wszystko by z dumą nosić tytuł elitarnej wojowniczki, na który nie zasługiwałam.