Tej nocy nie mogłam zasnąć. Najprawdopodobniej dlatego, że naczytałam się na temat pięknego zjawiska zwanym pełnią. Księżyc w całej okazałości na Vegecie pojawiał się bardzo rzadko. Regularnie co sto lat, ale w niewyjaśnionych okolicznościach potrafił także osiem lat po poprzedniej pełni. Dorośli często rozmawiali na temat tego zjawiska, ale zupełnie tego nie rozumiałam.
W tym wyjątkowym dla Saiyan czasie nie wolno było patrzeć na księżyc nikomu. Surowo karane było przeistaczanie się w królewskim mieście. Jeżeli ktoś potrafił kontrolować swoją przemianę miał do dyspozycji odległe tereny planety, by trenować. Z tego, co słyszałam, to bardzo mało osób potrafiło nad tym zapanować. Doszły mnie słuchy, że ci, co nabyli tę umiejętność, także nie dawali rady w pierwszych chwilach się oprzeć destrukcyjności. Dlatego właśnie na ten czas był zaplanowany odpoczynek. Wtedy na ulicach panowała niemal bezwzględna cisza i tylko ci, których los pozbawił ogonów, mogli spokojnie przechadzać się po planecie i podziwiać tarczę naturalnego satelity na niebie.
Pragnęłam zobaczyć taką pełnię księżyca na własne oczy. Wygląd pięknie lśniącej srebrzystej kuli mogłam podziwiać na ekranach komputerów, czy w książkach. Zastanawiałam się, jak to jest stać się Ōzaru. To właśnie dzięki pełni prawie trzydzieści lat wstecz pokonaliśmy Tsufulian.
Z książek także wyczytałam, że jeden z elitarnych wojowników wraz z paroma naukowcami opracowali specjalną technikę emitującą takie same fale świetlne umożliwiające transformację. Wiele lat później powstał nadzwyczajny hologram wprowadzony do kapsuł kosmicznych dzieciom, które wyruszyły na podbój kosmosu. W razie, gdyby nie mogły korzystać z naturalnej satelity, wspomogłaby je ta zaawansowana technologia. Sprytne prawda?
Mnie pozostało jedynie śnić o tej chwili, więc siedziałam w swoim ponurym pokoju, pogrążona w marzeniach. Ostatnio częściej czułam się tu jak w więzieniu. Teraz kiedy nie było Vegety, odczuwałam to ze zdwojoną, a może potrojoną siłą. Zastanawiałam się, co by się stało, gdybym spojrzała na taki księżyc otoczona magią Mandarkery. Mimo że bałam się go dotykać od tamtej feralnej nocy, nie potrafiłam się powstrzymać od fantazjowania. W myślach byłam bezpieczna, a wyobrażanie sobie, jak od niego staję się silna, a zarazem godna poprawiało mi humor. Nawiasem mówiąc, ten artefakt prześladował mnie nawet w snach.
Miałam już dość bezproduktywnego wiercenia się po łożu. Wreszcie podjęłam tę trudną decyzję. Jeżeli chciałam być wojowniczką, musiałam trenować. Marzyłam, by mój brat był ze mnie dumny, by ojciec uznał mnie za godną, a matka zrozumiała, że powiła waleczną i zdeterminowaną córkę. Wstałam powoli z łóżka, a następnie podeszłam do stolika, zapalając bladożółtą jarzeniówkę. Pomieszczenie nabrało przytłumionej szarości. W starej części zamczyska nowinki techniczne i elektryczność były bardzo groteskowe. Bez cienia wątpliwości nie pasowały do surowych i barbarzyńskich wnętrz. Zepchnęłam z blatu stolika księgę i kilka pergaminów na długowłose futro jakiegoś oskórowanego zwierza. Matka każdego dnia kazała mi się dużo uczyć, gdyż dążyła do tego, bym była wykształcona. Zależało jej, abym znała się na pobliskich planetach, kulturze i zwyczajach. Twierdziła, iż miałoby mi to w przyszłości pomóc w panowaniu, gdyby jednak Vegety z jakichś powodów zabrakło. Jeżeli nie dorobił się potomka, byłam następczynią tronu. Nie lubiłam tego robić, chociaż czasami zdarzało się usłyszeć coś bardzo ciekawego od maestra.
Koło stolika stał kufer, w którym trzymałam niemiłą w dotyku pelerynę. Zgarnęłam ją pospiesznie, a następnie położyłam ją na opróżnionym blacie. Brakowało tylko świecidełka. Odwróciłam się ostrożnie w stronę, z której dopiero co przybyłam. Tam, pod iście twardym materacu wypełnionym czerwonymi źdźbłami traw znajdował się największy skarb. Mój bilet do elitarnych szeregów. Na palcach podbiegłam do mebla, po czym zanurkowałam pod nim, by wyjąć świecidełko zawinięte w kawałek przybrudzonego materiału. Ostrożnie położyłam go na czarnym prochowcu i usiadłam na stołku. Wpatrywałam się w dwa przedmioty, jakbym oczekiwała od nich cudu. Biła się z myślami czy powinnam to robić.
Minął zaledwie miesiąc, odkąd książę poleciał na Ziemię i nie dawał żadnych wieści, a ja odnosiłam wrażenie, iż to wieczność. Przynajmniej nic mi nie było wiadomo w tej sprawie. Przecież by mi powiedzieli. Prawda? Męczyłam o informację nie tylko matkę i ojca, ale i ludzi przebywających w stacji nawigacyjnej czy hangarze. Pragnęłam tylko się dowiedzieć, czy już doleciał. Na próżno. Spod koszuli nocnej wyciągnęłam rzemyk, na którym zawieszony miałam pierścień z wygrawerowanym imieniem Vegety. Mój brat miał w posiadaniu taki sam tyle, że z moim imieniem. Dostałam go w dniu narodzin od niego. Mimo iż nie słynął z dobroci, to był mi bardzo bliski. Czułam, że na nim zawsze mogłam polegać. Nikt nie mógł mnie skrzywdzić na jego warcie. On jako jedyny zapewniał mnie, że kiedyś będę kimś niepokonanym. Jeszcze chwilę obserwowałam złotą biżuterię, po czym schowałam ją na swoje miejsce. Przyłożyłam dłoń do z grubienia pod materiałem, cicho szepcząc: Wróć bezpiecznie, proszę.
Ponownie mój wzrok padł na maleńkie zawiniątko. Odniosłam wrażenie, że mnie przyzywa. Czy byłam skłonna oprzeć się czemuś takiemu? Ani trochę. Ostrożnie sięgnęłam po kamień, przyglądając się jego doskonałej zieleni. W tym ponurym świetle z ledwością dostrzegłam w nim swe odbicie. Trzymając artefakt w dłoni, odnalazłam drugą ręką wyżłobienie w przypince płachty. Kilka energicznych wdechów i wreszcie przypięłam klejnot w dedykowane mu miejsce. Zacisnęłam powieki, jakby już miało nastąpić najgorsze. Wstając od stołu, pochwyciłam czarny materiał, mocno zaciskając na nim palce. Przed oczami stanęły mi mokre i brudne uliczki w mieście, a w nich ja walcząca o życie. Bałam się tej chwili. Bałam się, że nie dam rady. Bałam się, że już więcej nie wstanę.
Tylko czy ze strachem w oczach i na ustach miałam szansę na marzenia? Czy mogłabym być kimś więcej niż malutką dziewczynką, która z ledwością wywinęła się śmierci? Jeżeli nic nie uczynię, pozostanę nikim w oczach ojca na zawsze. Powoli i stopniowo zaczęłam przeciskać głowę przez otwór i gdy tylko wielki kaptur spoczął na mej głowie, wciągnęłam szybko powietrze z płuc, czekając na rychły, powalający przypływ mocy świecidełka. Ciarki mnie przeszły na samą myśl. Czy tym razem mogło być lepiej? W jakimś stopniu byłam na to gotowa.
Nagle zrobiło się zimno, a zaraz okrutnie gorąco. Ponownie poczułam silny przepływ energii, która wręcz przeszywała moje ciało. Niestety nie uniknęłam powalającego uderzenia magii i padłam na posadzkę. Zabrakło mi tchu i to nie dlatego, że ponownie dałam się wciągnąć w wir nieznanej energii, a zwyczajnie zgniotłam sobie płuca od upadku. Pamiętając ostatnie starcie i jego konsekwencje od razu zaczęłam toczyć walkę z kamieniem. Tak jak poprzednio, było to piekielnie trudne zadanie. Gorąco płynące z kamienia parzyło mą skórę. Czułam się przygnieciona do tego stopnia, że ledwo mogłam oderwać twarz od podłoża. Cale ciało zdrętwiało, a zarazem dygotało jak galareta.
Nie wiedziałam, ile czasu mięło, dla mnie to było jak wieczność. Z ledwością dźwignęłam się kilka centymetrów nad podłogą. Chciałam osiągnąć pozycję klęczącą, jednak musiałam powiedzieć sobie prawdę — nie potrafiłam. Byłam okrutnie przemęczona tym dokonaniem i zaczynałam coraz ciężej oddychać i jeszcze mocniej trząść się z bezmocy. Myślałam, że za drugim razem będzie lepiej, niestety racji nie miałam. Mimo to nie chciałam się poddać tak łatwo. Nie, teraz kiedy tak wiele udało mi się osiągnąć. Ostatnim razem dokonałam niemożliwego i nie mógł być to tylko przypadek. Nie godziłam się na to.
Jeszcze trochę! No, dalej… Pokaż wszystkim, kim jesteś i kim możesz być!
Wreszcie z niewyobrażalnym trudem sięgnęłam dłonią w kierunku stołka. Po jakimś czasie drugą. Znowu i znowu. Udało się! Położyłam twarz na chłodnej podłodze, pragnąc chwilę odsapnąć, ale czy w tych warunkach było to możliwe? Im dłużej przebywałam w tym stanie, tym ciężej było złapać mi oddech. Czułam się pokonana. Przeraziłam się. To była ta chwila, w której musiałam przerwać. Kolejna trudna walka, by dosięgnąć kamienia. W chwili, gdy artefakt upadł na posadzkę, zaczerpnęłam tak potężny haust powietrza, że się silnie zakrztusiłam. Mroczki zaczęły przesłaniać mi widoczność. Wiedząc, że za moment stracę przytomność, ostatkiem sił przechwyciłam świecidełko.
***
W porze śniadaniowej matka znalazła mnie na podłodze, a ja byłam szczęśliwa, że kamień był bezpieczny w mojej dłoni, ukrytej pod warstwą szorstkiego materiału. Królowa od razu wiedziała, co zaszło w tym pokoju, jednak nie miała pojęcia o artefakcie. Sam płaszcz niczego nie dowodził. Gartu we własnej osobie przyznał, iż otrzymałam go w darze. Szanowała go i nie mogłaby pozbyć się tego przedmiotu. O ile bawiłam się w wojowniczkę w zaciszu komnaty, moja rodziciel.ka nie miała już nic do powiedzenia. Tutaj był mój świat, tu byłam, kim chciałam.
Kolejna późna noc oznaczała ponowną przymiarkę do Mandarkery. Po poprzedniej próbie byłam tak wykończona, że nawet w dzień nie miałam siły robić cokolwiek kreatywnego. Verinię to akurat cieszyło. Moja żywiołowość często doprowadzała ją do migreny, a przynajmniej tak mawiała, gdy miała już dość mojej głośniej obecności. Czy bycie żywiołowym dzieckiem było złe? Tylko dla sztywnych i nudnych Saiyan.
Rozejrzałam się za drzwiami, czy aby na pewno nikt nie kręcił się po korytarzach zamczyska. Również wyjrzałam przez okno, by mieć pewność, iż nikt nie pałęta się w okolicy. Niby mieszkałam na dziesiątym piętrze, ale czy wysokość dla umiejących latać była jakąś przeszkodą? Zamknęłam okiennice, zaryglowałam drzwi. Dopiero teraz czułam się bezpiecznie w swym małym zaciszu.
Tak jak dnia poprzedniego wyjęłam swoje skarby. Tym razem rozłożyłam się na łóżku. Jeśli miałabym się nie podnieść, to przynajmniej spędziłabym noc w nieco wygodniejszych warunkach. Tę rundę rozpoczęłam od przywdziania prochowca. Usiadłam na materacu, łapiąc za magiczny kamień. Zaczęłam go oglądać z taką samą dokładnością jak wcześniej, obracając ostrożnie w palcach. Im dłużej się mu przyglądałam, tym bardziej mnie przyciągała jego tajemnicza energia. Tylko w dłoniach wyczuwałam jej moc. Zastanawiałam się, skąd tak naprawdę pochodził i kto go stworzył. Dlaczego właśnie ja go otrzymałam? Czy mój sztukmistrz się go przestraszył i mi przekazał tylko po to, by był bezpieczny, z dala od niegodziwych rąk? Na pewno musiał go użyć choć raz. Nie pozwalał mi rozmawiać na jego temat. Podejrzewałam, iż ukradł go komuś ważnemu podczas najazdu na tę planetę, której nazwy nie pamiętałam. A zresztą po co? Już tam nasi byli i wszystko sprzedali Imperatorowi.
Szybki wydech. Na co czekać? Im dłużej to trwało, tym trudniej było mi się do tego zabrać. Wiedziałam, co mnie czeka i że najprawdopodobniej nie mam z tą siłą szans. Czego się nie robi, by stać się swoim bratem? Przyłożyłam kamyk znajdujący się w złotej oprawie do wyżłobienia w klipsie płachty, automatycznie zamykając oczy. Przez chwilę nic się nie działo. Podniosłam powieki, by zerknąć czy aby na pewno dobrze umieściłam klejnot. W tym momencie dopadło mnie to samo potężne i miażdżące uderzenie. Runęłam do przodu, kończąc jako placek na podłodze. Zabolała mnie broda. Zakrztusiłam się i z duszą na ramieniu rozpoczęłam walkę, którą było jak najszybsze odpięcie diabelstwa. Jeszcze jedna porażka.
Kolejny koniec dnia i kolejna próba. Następna noc i ta sama porażka. Tak samo, jak poprzednimi razy energia klejnotu spadła na mnie jak grom z nieba przytłaczając swoją wielkością. Zaczynało być to męczące, ale nie mogłam się poddawać. Co innego mi pozostało, gdy ci, których uwagi pragnęłam, nie chcieli mnie oglądać? A ich spojrzenia zdradzały, jak bardzo mną gardzą. To tak, jakby przetrwanie okresu niemowlęcego było ujmą, a przecież oznaczało to zupełnie co innego. Vegeta mówił, że tylko prawdziwy wojownik mógł z tego wyjść żywy. A teraz go nie było.
Tego wieczoru usadowiłam się na skórze pod ścianą, przy obdartym stoliku. Tak jak poprzednimi razy zabarykadowałam się na cztery spusty. Nikt nie mógł się dowiedzieć, co robię. Gdyby odebrano mi kamień, moja przygoda z doskonaleniem zakończyłaby się fiaskiem i to zanim się zaczęła. Nawet gdyby nikt nie poznałby jego mocy, to po prostu skończyłby jako śmieć. Dla mnie był niesamowicie cenny i zarazem intrygujący. Nie mogłam go stracić.
Położyłam się na szorstkiej sierści, unosząc klejnot ku sklepieniu. Pomamrotałam sobie nad nim. Nie wiedziałam w sumie, po co to robię, ale skoro był magiczny, to może i mnie rozumiał? Ta, jasne... Zaśmiałam się pod nosem. Opuściłam dłoń i zbliżyłam przedmiot bliżej oczu. W tym półmroku nabierał mroczniejszych barw. Takie maleństwo, a taki wycisk mi dawało. Niesamowite. Nagle coś dostrzegłam jakby cień. To musiały być zwidy. W kamieniach nie mogą znajdować się żadne ruchome przedmioty. Nie przeciągając więcej, przypięłam artefakt w to samo miejsce co zawsze. Na samą myśl tego, co za chwile nadejdzie, robiło mi się niedobrze.
Tym razem nie zamknęłam oczu. Obserwowałam mroczny, kamienny strop i czekałam na to, co zawsze. Uderzenie magii tym razem nie było tak dotkliwe, jak wcześniej. To znaczy, przytłaczało, uniemożliwiało poruszanie, ale tym razem byłam w stanie oddychać. Przed oczami majaczyły mi czarne mroczki. Ruszały się na przemian szybko i powoli. Wcześniej tego nie zauważyłam. A może dlatego, iż do tej pory miałam albo zamknięte oczy, albo po prostu byłam zamroczona. Wyglądało to tak, jakby cały pokój wirował. A może to coś żyło? Byłam przemęczona, to na pewno to. Kilka nocy z rzędu usiłowałam wygrać z nieznaną mi siłą, wstawałam w kole południa słaba jak po maratonie, a przecież nawet za bardzo nie ruszyłam z miejsca. Do tej pory wyczynem to było upaść i zrobić sobie krzywdę. Matka zaczynała podejrzewać, iż usiłuję targnąć się na życie. Cóż... po części tak właśnie było.
No dalej, Saro! Walcz z tym!
Zacisnęłam pięści na sierści, a następnie wzięłam łapczywy wdech. Teraz albo nigdy! Spięłam wszystkie mięśnie, najmocniej jak potrafiłam. Szczękę przy okazji też, aż mnie zabolało. Zaczęłam przesuwać rękę do tyłu, by odnaleźć nogę stołka, bądź stołu. Cokolwiek. Potrzebowałam się wesprzeć, bo z tej pozycji niestety nie miałam szansy na powstanie. Nie przy tym ciążeniu. Gdy już znalazłam oparcie, chwyciłam je, najmocniej jak potrafiłam. By się podnieść do siadu, potrzebowałam ogromnego nakładu energii. Każdy wdech był bolesny, każde mrugnięcie sprawiało, że coraz trudniej było mi otworzyć oczy. Ale walczyłam i tylko to się liczyło. Wreszcie dźwignęłam się do oczekiwanej pozycji, opierając się twarzą na jednej z kończyn stolika. Czułam, jak ekspresowo opadam z sił. To, co uczyniłam i tak było niesamowitym aktem. Otworzyłam ponownie oczy i kolejny raz zobaczyłam te czarne smugi poruszające się w różnym tempie, jakby cały pokój znajdował się w innym miejscu. Czy była to sprawka ciążenia? Na pewno tej tajemniczej magii. A może już umarłam?
Nie boję się. Dam radę. Nie boję się. Dam radę.
Bałam się jak diabli! Byłam tu sama, z nieznaną siłą, która każdorazowo wbijała mnie w ziemię. Musiałam wziąć się w garść. Skoro do tej pory nie umarłam, to znaczyło, że mogę coś zrobić. Czy jeśli się podniosę, to odniosę zwycięstwo? Zdecydowanie tak! Ale czy w ogóle było to możliwe? Gorące powietrze, które wypełniało płuca, momentalnie zrobiło się lodowate. Nie tylko widziałam tańczące wokoło smugi, ale i własny oddech. Z wrażenia wypuściłam powietrze i ono również przemieniło się w parę. Przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Czułam, jak robi mi się diabelnie zimno. Jeżeli zaraz tego nie zdejmę, zamarznę! Spanikowana puściłam się odnogi, chcąc złapać kamień. Zachwiałam się i runęłam. Przed oczami miałam wspomnienie poprzednich upadków, bólu szczęki i innych kości twarzy. W ostatnim momencie wyciągnęłam dłonie do przodu, chroniąc głowę przed bolesnym uderzeniem. To na pewno mogłam zakwalifikować do zwycięstw. Kolejny miażdżący dreszcz. Szybki wdech tym razem okazał się palący. Z trudem utrzymywałam krzyk w ryzach. Odczuwałam tańczące płomienie we wnętrznościach. To było zdecydowanie gorsze od śmierci przez zamrożenie.
Jedynie, o czym w tej chwili marzyłam to dosięgnąć Mandarkery i cisnąć ją w kąt, a może nawet rozdeptać. To był szalenie niebezpieczny przedmiot i zaczynałam się obawiać, iż nie da się nauczyć z nim współpracować. To było ponad moje siły. Może byłam zbyt słaba i młoda, by tego dokonać. Dorosły facet oddał mi świecidełko, a ja usiłowałam być wielką wojowniczką? Ostatkiem sił udało mi się odpiąć artefakt, który wpadł w gęstwinę martwego zwierzęcia. Momentalnie mi ulżyło i dostrzegłam, że pokój przestał być tak dziwnie i diabolicznie mroczny. Smugi cieni, a może dymu, sama nie wiedziałam, zniknęły. Zamknęłam oczy, oddychając z ulgą. Zwykłe, powietrze było jak wybawienie. Serce z ogromną ulgą powoli wracało do normalnego rytmu. Tego zdecydowanie nie mogłam nazwać porażką. To był sukces, do którego w najbliższym czasie nie zamierzałam wracać. Moje mięśnie i kości potrzebowały naprawdę długiego odpoczynku.
Odniosłam wrażenie, jakby niedaleko stąd miał miejsce wybuch. Otworzyłam ciężkie powieki. Kręciło mi się w głowie i w sumie to każda część ciała dawała o sobie znać. Nie wiedziałam, ile czasu dochodziłam do siebie. Byłam tak przemęczona, jakbym wcale nie zapadła w sen, albo przynajmniej trwał maksymalnie godzinę. Szumiało w głowie, piszczało w uszach. Słyszałam naprawdę dziwne dźwięki. Wciąż było ciemno. Oznaczało to, że tym razem spałam krócej. Albo gorzej — przespałam dzień i nastała kolejna noc. Do mych uszu dotarły paniczne wrzaski. Kolejne wybuchy. Co się działo? Jakaś kolejna bitka wypitych wojaków?
Ociężale podniosłam się, usiłując nie zaliczyć kolejnej wywrotki. Już wystarczająco wszystko bolało. Znowu wybuchło coś nieopodal. Tym razem czułam, jak trzęsą się ściany. Przetarłam piekące oczy i spróbowałam w tych ciemnościach zrobić choćby krok. Potknęłam się o coś wystającego i przeleciałam jak długa. Jak to w ogóle było możliwe? Znałam ten pokój jak własny ogon, mogłam poruszać się z zamkniętymi oczami, a tu coś stanęło mi na drodze. To musiała być wina tych eksplozji.
Pozbierałam się i resztę pomieszczenia przebrnęłam na czworaka. Z każdą chwilą było coraz głośniej, huczniej i dziwniej. Co się tutaj właściwie działo? Nastąpiła niespodziewanie eksplozja, a drewniane okiennice dosłownie rozsadziło i wleciały wprost do środka. Krzyknęłam z przerażeniem. Nieprzyjemny prąd przebiegł po ciele. Cokolwiek się tam stało, oberwał mój pokój i miałam naprawdę dużo szczęścia, że nie stałam przy oknie. Wiadomo, że powinnam spać, ale to niczego nie zmieniało. Ktoś wysadził moją komnatę w powietrze!
Zaraz kilka kolejnych eksplozji, a za chwile dostrzegłam, jaskrawe światło za oknem. Cokolwiek to było sprawiło, że się zapatrzyłam. Oślepiło mnie, a za chwile wpadło coś z impetem, powalając mnie i rozwalając ścianę. Uderzyłam w coś głową i na moment mnie zamroczyło. Zakrztusiłam się pyłem unoszącym się dosłownie wszędzie. Coś, co kiedyś było biurkiem, zajęło się ogniem. Sytuacja robiła się nieciekawa. Chcąc się wygrzebać spod kamiennych bloków, poczułam pod palcami coś ciepłego i gdy tylko rozpoznałam w tym rękę, wrzasnęłam. Dopiero teraz do mnie dotarło, że był to Saiyanin. Szturchnęłam go kilkukrotnie, ale nie odpowiadał. Wreszcie zepchnęłam go ze swoich nóg. Był albo nieprzytomny, albo martwy. Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Na pewno martwy! Wszędzie świszczały pociski, eksplodowały, budynki się waliły, a wrzasków nie było końca. I usłyszałam to ze zdwojoną siłą, gdy przestało piszczeć w moich uszach.
Ogień rozprzestrzeniał się coraz bardziej. Musiałam się stąd wydostać! Nie miałam pojęcia co konkretnie robić. Jeżeli wybuchła tutaj jakaś wojna domowa to nie byłam przeszkolona. Nie potrafiłam latać ani się bronić. Jedno wiedziałam na pewno; W podziemiach był schron, Vegeta kiedyś mi go pokazał. Jeżeli tylko mogłabym się tam przedostać, byłabym bezpieczna, do czasu aż wszystko ucichnie.
[...] — Pamiętaj, że jeśli sama o siebie nie zadbasz, nikt tego nie zrobi — rzekł surowym tonem książę.
— Nie umiem latać, nie umiem walczyć — sapnęłam zawiedziona — Jak mam się bronić?
— Widzisz te drzwi? Zapamiętaj je dokładnie — wskazał palcem na licho wyglądające wrota z zakurzonym panelem biometrycznym. — Jeżeli kiedykolwiek poczujesz się zagrożona, tutaj możesz się schronić. Tylko nieliczni znają to miejsce. [...]
Gorące języki chwyciły się skóry i wtedy dostrzegłam na nim coś zielonego. Mandarkera! Nie mogłam pozwolić jej spłonąć. A jeśli nawet by to przetrwała, ja musiałam się ukryć. Najszybciej jak potrafiłam, przebrnęłam przez gruzowisko, a nie było to łatwe przez prochowiec, który wciąż miałam na sobie. Nie mogłam po prostu wsadzić ręki w płomienie. Szybko złapałam za połać peleryny i energicznymi ruchami przydusiłam ogień. Złapałam za gorący kamyk, kilkukrotnie przekładając go między palcami. Teraz mogłam stąd uciekać. Nim doszłam do wyjścia, ponownie zatrzęsły się posady. Z każdą chwilą byłam coraz bardziej przerażona. Dotarłam do drzwi, przykładając do nich twarz. Cokolwiek się działo, potrzebowałam chwili, nim opuszczę to pomieszczenie. Bałam się, co zobaczę za nimi. Tam mogło być wszystko.
— Ruszać się! — usłyszałam zza wrót. — Znaleźć mi wszystkich żywych Saiyan! Zabić!
Ogarnęła mnie panika, ale byłam tak sparaliżowana, że odebrało mi mowę. Z trzęsącym oddechem przylegałam do starych i wysłużonych drzwi zaklinając stare bóstwa by ci, którzy tędy przechodzili, ominęli mnie z daleka. Ledwo ze strachu trzymałam się na nogach. Dlaczego? Dlaczego to się działo? Gdy tylko szybkie kroki ustały policzyłam do pięciu, próbując sobie odtworzyć najkrótszą trasę do podziemi. Jeśli ucieknę, przeżyję. Jeśli przeżyje, Vegeta mnie odnajdzie.
Najciszej jak potrafiłam, zaczęłam otwierać jedyne możliwe dla mnie wyjście. W pewnym momencie zauważyłam, że przestałam oddychać. Jakby to w ogóle mógł sprawić, że zawiasy nie będą skrzypieć. Ta część była oświetlona płonącymi pochodniami. Mimo panującej w centrum miasta nowoczesności, ten budynek w pewnej części był pozostałościami, po starej cywilizacji. Ojciec mówił, że niegdyś była to twierdza władców Tsufuriańskich i jego ojciec, jako zdobywca postanowił ten budynek oszczędzić, na znak zwycięstwa. Reszta miasta była nowoczesna, pełna sztucznego szkła i metalu i palącej w oczy bieli. Tylko poza ścisłym centrum Saiyanie zamieszkiwali stare budownictwo bez elektryczności. Dwa światy — dwie kasty.
Moim oczom ukazały się kolosalne zniszczenia. Korytarz w pewnym sensie nie istniał! Po tej części zamczyska jak lubiłam mawiać, nie było wiele do oglądania. co rusz było rumowisko z martwymi ciałami. Idąc powoli korytarzem, przylegając do ścian, przesuwałam się ostrożnie, prawie na bezdechu i z oczami pełnych łez. Czegoś podobnego w życiu nie widziałam. Byłam tylko głupim dzieciakiem, który tak naprawdę śmierci jeszcze nie widział. Nie potrafiłam być dzielnym wojownikiem. Bawienie się magicznymi przedmiotami to jedno, ale oglądać krew, wnętrzności i zastygłe w okrzyku twarze... Musiałam zaciskać mocno szczęki z wysoko podniesioną głową, by nie zwrócić czegokolwiek. Chyba nawet kolacji nie zjadłam? Ziejące pustką oczy były najgorsze, a ja byłam zdana tylko na siebie. Nie miałam pojęcia czy braliśmy udział w jakimś konflikcie, ale jedyne czego byłam pewna to tego, że muszę jak najszybciej dotrzeć do katakumb. W tej sytuacji musiałam ukryć kamień. Zdjęłam but, by u jego czubka umieścić klejnot. Za nic nie mogłam go zgubić.
Zeszłam kilka kondygnacji. Momentami nie było łatwo. Zmuszona byłam się wspinać, opuszczać, a nawet przeskakiwać większe dziury. Czasem brakowało schodów, a zejść na dół musiałam. Gdybym była w pełni sił byłoby to o wiele łatwiejsze. Od kilku nocy katowałam swe ciało artefaktem, a teraz gdy przyszło mi ratować skórę, byłam wrakiem. Za każdym razem, gdy padałam na twarz, gdy bałam się, że mnie znajdą zaciskałam w dłoni swój talizman. Potrzebowałam siły i pewności siebie Vegety. Nagle do moich uszu wdarł się przeraźliwy dźwięk. To była kobieta. Byłam całkiem niedaleko.
Co się tam właściwie stało?
Biegłam ile sił, w tę samą stronę. Nie wiedziałam dlaczego, ale dźwięk wydał mi się dziwnie znajomy. Tak czy siak, musiałam pokonać tę trasę. Jeszcze dwie, może trzy kondygnacje i mogłam się ukryć. W momencie, gdy dotarłam do progu, wycofałam się pod ścianę. Ktokolwiek tam był, nie mogłam się ujawnić. Gartu powtarzał, że czasem trzeba poznać wroga, by go pokonać.
— Zapłacisz mi za to! — warknął męski głos. — Służyliśmy wielmożnemu Freezerowi tyle lat! Dlaczego?
— Jesteście tylko nic niewartymi gnidami! — zadrwił inny głos. — Ty i twoi nędzni ludzie jesteście skończeni! Lord Freezer zrezygnował z waszych usług.
Panicznie przerażona, a jednak wyjrzałam przez próg. Jeśli miałam ocaleć, to chciałam, chociaż wiedzieć kto nam to uczynił. Vegeta musiał to wiedzieć, gdyby wrócił. Nie dość wysoki mężczyzna stał nad ciałem chwilę wcześniej zamordowanej kobiety. Poległa kąpała się w powiększającej się czerwonej kałuży. Zamarłam. Nie wiedziałam, co robić, czy stać, czy może uciekać. Ale gdy tylko rozpoznałam w tych istotach swego ojca, nogi się pode mną ugięły. Zabitą musiała być moja matka.
— Nie sądzę małpo — odpowiedział mu zimnym tonem różowy i gruby mężczyzna.
Łzy zaczęły mi napływać do oczu i zaczynałam się trząść ze strachu. Zaraz dopadło mnie coś na kształt drgawek i z trudem łapałam każdy kolejny oddech. Jeżeli oni nie mieli szans z tym potworem, to już nic nie było do ratowania. Wiedziałam, że to ostatnia chwila, by uciec, ale paraliżujący strach mnie pokonał. Przylegałam do ściany, jakby ktoś mnie do niej przybił.
— Ty co tu robisz? — warknął głos zza pleców.
Przerażona niemal podskoczyłam. Obróciłam się blada jak ściana, a moim oczom ukazał się jeszcze bardziej obrzydliwy potwór. Nie znałam tego kosmity. Miałam ochotę płakać jak na zawołanie. I jednocześnie uciekać. Tylko co taka mała istota jak ja mogła zrobić? Stwór złapał mnie za materiał peleryny przy karku, nim zdążyłam wydusić z siebie choćby jeden dźwięk. Wprowadził do sali tronowej jak szczura. To wszystko było ponad moje siły. Zaczęłam krzyczeć jak oszalała, mając skromną nadzieję, że dryblas o czterech oczach mnie wypuści. Nic takiego się nie wydarzyło.
— Mamy tu szpiega — powiedział ten, co mnie trzymał.
Im bliżej znajdowaliśmy się kolczastego kosmity, tym bardziej zanosiłam się. Jego fioletowe usta wykrzywiły się w szalonym grymasie. W oczach ojca zobaczyłam niedowierzanie, a zaraz wściekłość. Nie wiedziałam, czy był zły na mnie, czy na tego potwora. Jedno było pewne, to spojrzenie znałam doskonale. Wielokrotnie mnie nim karcił za bycie nie tym, kogo oczekiwał.
— Czyje to szczenię? — zapytał kolczasty. — Twoje?
— Nie — skłamał, nawet nie wysilając się na pogardę, ona była naturalna. — Skąd mam wiedzieć kto to? Zdeklasowany gnojek jak większość nieelitarnych smarkaczy.
Na te słowa zamilkłam, a ogon opadł mi do ziemi. Ojciec właśnie się mnie oficjalnie wyparł. Nawet nie miał odwagi spojrzeć mi w twarz. Tyle razy od niego słyszałam to zdanie, ale dziś było najbardziej dotkliwe. Łzy same płynęły po policzkach. Ostatecznie musiałam się pogodzić z faktem, że dla tego Saiyanina byłam zupełnie obca. Chociaż serce mi pękło, a świat zawalił się ostatecznie, to cieszyłam się, że nie musiałam słuchać tego jeszcze od matki. Ona była już martwa.
— Nasza córka zmarła kilka miesięcy temu, nie udało jej się przeżyć poza inkubatorem. Od początku była skazana na porażkę — pospiesznie wymamrotał z trzęsącym się głosem. — Został nam tylko syn.
— Czyli nie przeszkadza ci to, że zabiję tego szczeniaka? — zapytał nie dość, że ozięble to iście diabolicznie.
— Nie — zacisnął wargi, niemal je zagryzając. - Mówiłem, że nie znam tego słabeusza.
Zamknęłam oczy. Wiedziałam, że to już mój koniec. Zamiast uciekać do katakumb, zajrzałam w te przeklęte wyważone drzwi. Teraz siedziałabym bezpiecznie pod ziemią, czekając na powrót jedynej istoty, dla której kiedykolwiek coś znaczyłam. Taka głupia...
— W takim razie zabij ją — rzekł krótko do swojego podwładnego. — Po wszystkim wracamy na statek. Wielmożny nas wzywa.
Czterookie monstrum rzuciło mną jak śmieciem. Nic się nie zadziało w ciągu kilku sekund, więc otworzyłam powieki. Upadłam kilka swoich długości od ojca, który się mnie wyrzekł. Patrzył na mnie tak dziwnym wzrokiem, że nie wiedziałam, czy się mnie brzydził, czy tylko udawał. Tej nocy to już w ogóle nie widział podstaw, by być ze mnie dumnym. Podciągnęłam się, by spojrzeć mu w twarz. By wiedział, że wszystko słyszałam i przyjmuję do wiadomości jego słowa. W tej chili nienawidziłam go z całego serca. Nie chciałam być jego córką. Wolałam zginąć niż nazwać się jego potomkiem. Klęczałam na umazanej krwią posadzce, świdrując ojca swoim spojrzeniem. Wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu. Chwyciłam dłonią swego największego skarbu, który dodawał mi sił w mroczne dni. Pierścień, który znajdował się pod poszarpaną tkaniną, był ostatnim dowodem na to, kim byłam. W tym momencie Vegeta III bardzo ostrożnie pokręcił przecząco głową. Tylko on wiedział, co kryło się pod odzieniem.
Ze strachem, trzęsącymi się nogami powstałam, patrząc na kata, najgroźniej jak potrafiłam. Choć raz chciałam, by mój ojciec zobaczył we mnie godną wojowniczkę. On mnie nie uznawał, ale wiedziałam, kim byłam. Jeśli zaraz miałam stracić życie, to tylko patrząc potworowi w twarz. Mój brat wielokrotnie powtarzał, że w chwili takiej jak ta trzeba być odważnym. Śmierć i tak kiedyś po na przyjdzie, a my jako dumni Saiyanie musimy patrzeć swym wrogom w gębę. Nasza determinacja będzie prześladować oprawców do końca swych dni. Pragnęłam być dumną, wojowniczą i elitarną Saiyanką. Godną swego tytułu.
— Nie boję się ciebie, potwoze — wyszeptałam, a głos mój zadrżał.
— Co proszę? — zadrwił grubas. — Będziesz mi tu bohaterskie scenki odprawiać?
— Nie boję się ciebie! — wykrzyczałam pewniej. — Zapamiętaj mnie, bo się nie boję śmielci.
Mężczyzna się roześmiał, jakbym opowiedziała wyśmienity dowcip. Dorośli nigdy nie brali dzieci na poważnie. W tym czasie ten drugi, który mnie nakrył, naładował blaster w swojej dłoni. Zacisnęłam usta w podkowę. Zamknęłam powieki i ze łzami wyczekiwałam swojego końca. Brat uczył mnie, że śmierć należy przyjąć godnie. Jako wielcy wojownicy nigdy nie znaliśmy dnia i godziny swego odejścia i musieliśmy być gotowi na wszystko. Nawet gdy niedane mi było stać się wojownikiem, to chciałam odejść jak jeden z nich. Płaczliwą dziewczynką nie mogłam być po wsze czasy. Pociągnęłam nosem, a następnie wytarłam twarz. Jeśli te typ miał mnie zapamiętać, to właśnie jako nieustraszoną.
— Zmieniłem zdanie — mruknął kolczasto. — Czcigodny Frezer z przyjemnością się taką waleczną suką zajmie. Będzie idealną przynętą dla Vegety, staruszku.
Wtedy po raz pierwszy dostrzegłam w oczach króla, coś innego niż pogardę. Nie miałam pojęcia, o czym myślał. Jednocześnie chciałam, a z drugiej nie. To on mnie zostawił, to on się mnie wyparł. To on mną gardził. Sama siebie ocaliłam. Ja i lekcje brata. Byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie. Może nawet jakimś cudem udałoby mi się uciec i schować pod ziemią? Tego nie wiedziałam. Byłam jedynie świadoma tego, iż zaraz na własne oczy spotkam ich pana, naszego oprawcę. Tyrana i oszusta. Latami pracowaliśmy pod jego obcasem. Znosiliśmy wszelkie obelgi, traktowaliśmy z szacunkiem, a on nas zdradził. Byli i tacy, co podziwiali jego siłę, hojność i terminową wypłatę. Nikt nie podejrzewał, że to wszystko pozory. Nasza wieloletnia umowa z dnia na dzień wygasła i to bez ostrzeżenia. Z każdą sekundą nienawidziłam go coraz mocniej.
Wyprowadzono mnie z budynku, a następnie przetransportowano do olbrzymiego statku wiszącego nad naszym miastem. Robił kolosalne wrażenie. Nigdy dotąd nie widziałam tak wielkich rozmiarów pojazdu kosmicznego. Nasze kapsuły były malutkie i maksymalnie mieściły się w nich dwie osoby.
Do jednego z pomieszczeń na statku zostałam wrzucona jak śmieć. Uderzyłam głową w posadzkę, a przed oczami zatańczyły gwiazdy. Skuliłam się, przysłaniając za długim materiałem. Potrzebowałam zniknąć. Tak bardzo się bałam. Nie chciałam spotkać Changelinga. Nigdy żadnego nie widziałam na żywo, a ten, który zgotował nam ten los, był nieprawdopodobnie okrutnym. Po jakimś czasie zorientowałam się, że nie byłam tu sama. Słyszałam kilka szepczących głosów.
— Hej, smyku żyjesz? — usłyszałam znajomy głos.
Odsłoniłam oczy, by odszyfrować innego więźnia. Był to Natto, syn Nappy, który wyruszył na Ziemie z Vegetą. Chłopak miał może z szesnaście lat. Był ostatnim potomkiem swego ojca. Jedyny dzieciak z wyższych sfer, który mi nie dokuczał. Jego widok sprawił, że łzy samoistnie zalały me oczy. Pociągnęłam nosem, powoli podnosząc się do siadu.
— Jestem... Nikim – zaszlochałam przepełniona tak wieloma odczuciami.
Odsłoniłam głowę, a następnie przetarłam brudną i mokrą twarz. Nie potrafiłam przestać ronić łez. Wszyscy patrzyli na mnie w milczeniu, a ja dostrzegłam, iż była nas tu zaledwie garstka. Same dzieciaki, najlepsze, wschodzące gwiazdy. Oni zapewne tak samo, jak ja postawili się żołdakom i tylko to uchroniło ich przed śmiercią. Nie widziałam tu nikogo dorosłego, a ja byłam najmłodsza. Czworo chłopców, jedna dziewczyna i ja.
— Ty przecież jesteś...
— Nie jestem — wybełkotałam, wchodząc mu w słowo. — Sam klól Vegeta to powiedział. Ona umalła.
Sięgnęłam do rzemyka na szyi, a następnie energicznym ruchem zerwałam go. To była ostatnia rzecz, która identyfikowała mnie. Spojrzałam szklistym wzrokiem na amulet. Miałam ochotę cisnąć nim w kąt, ale nie potrafiłam. Tylko dzięki temu mogłam w przyszłości udowodnić, że żyję. O ile w ogóle było to możliwe. Natto położył dłoń na mym ramieniu. Tak bardzo tego potrzebowałam. To był ostatni raz, kiedy mogłam powiedzieć o sobie Sara, córka Vegety III.
Zakazana
OdpowiedzUsuń1 października 2008 o 3:50 PM
Wow zaskakujące. Twarda laska, zawsze wiedziałam, że jest twardaa ^^.Sie porobiło. Mam nadzieję, że da sobie radę. Ta pamiątka z imieniem brata, faktycznie słodka, ale podoba mi się. On ją uratuję, taką mam nadzieję!
carola667@vp.pl
OdpowiedzUsuń7 października 2008 o 5:24 PM
Trochę dziwne, że nie usłyszała żadnych wrzasków. W sumie ja te nie wiele słyszę, jak śpię, ale wrzaski i krzyki chyba by mnie obudziły:P Pozdrawiam. Afra.
Heidi xD
OdpowiedzUsuń8 października 2008 o 2:47 PM
hej;** No, no. Muszę Ci powiedzieć, że STRASZNIE mi się podobał ten rozdział. Jest Genialny!! Żal mi jej, straciła matkę… to smutne. Po mimo tego. Sara jest niesamowcie odważna i wytrwała… Chcialabym mieć chociaż połowę tego co ona. Mam nadzieję, ze poradzi sobie w udawaniu chłopca… no i musi odnależć brata. Czekam z niecierpliwością na ciag dalszy ;**[>heidi-torres<]
angelika935@amorki.pl
OdpowiedzUsuń3 lutego 2010 o 6:12 PM
Rozdział jest ekstra. Biedactwo, straciła rodzinę, ale na pewno uda jej się pomścić swój lud.
Son Poki
OdpowiedzUsuń13 sierpnia 2012 o 10:25 AM
Ta historia zaczyna być coraz bardziej podobna do mojej. xd Chyba też sobie założę blog… A co do fabuły… Normalnie miałam łzy w oczach! Brawo!
Hej,
OdpowiedzUsuńwspaniale, twarda z niej dziewczyna, ale teraz się porobiło...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
A to dopiero początek! xD
UsuńHej,
OdpowiedzUsuńtrochę jednak dłużej mi to zajęło, ale no cóż tak bywa...
ale twarda z niej dziewczyna, poradzi sobie na pewno...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
A no trochę czasu. Zdazylam zmienić nawet 1 część bo mi się nie podobała, z reszta nadal tak jest... Muszę kiedyś w końcu przysiąsc nad nią poważnie...
UsuńTak, twarda a to dopiero początek. Będzie ciężko ;)
Również pozdrawiam
Przygnębiający rozdział, ale nieunikniony :( szkoda, że taka mała dziewczynka musiała to przeżyć, pewnie bardzo ją zabolały słowa ojca, ale wydaje mi się, że specjalnie tak powiedział, żeby ją chronić i żeby miała większe szanse na przeżycie.
OdpowiedzUsuń