Od zawsze wierzyłam w cuda.
Jednym z fenomenów było przeżyć na planecie, której nazwy nie znałam, gdzie omal nie zabił mnie Dodoria. Cudem także było nie zginąć z ręki Frezera czy jego armii najlepszych wojaków. A największym było odnaleźć swojego brata – Vegetę – żyjącego.
Mój jedyny krewny także teraz żył – to także wrzuciłam do worka swoich nieprawdopodobieństw.
Serce w klatce piersiowej łomotało jak szalone uniemożliwiając równomierny oddech. Chciałam pobiec do niego i wyściskać jak przed wiekami, a także zrugać za bezmyślność jakiej się dopuścił. Jednak sytuacja mi na to nie przyzwalała. Nie chciałam bowiem także stanąć pod ostrzałem wroga.
— Jakim prawem bronisz tego śmiecia?! – Warknął cyborg. – Zasłużył na śmierć, z resztą tak jak wy wszyscy!
— Nie będziesz decydować o naszym życiu! – Gohan trząsł się w gniewie. – Nie pozwolę ci zabijać! Wystarczająco już namąciłeś!
Potwór się roześmiał rubasznie. Po raz enty tego dnia. Wiedział, że ma przewagę nad nami. Nic mu nie groziło. Zupełnie nic. Zdawał się nigdy nie wątpić w swoją moc. Los do niego był wciąż uśmiechnięty nawet kiedy przegrywał ostatnim razem. Zawsze wychodził z opresji cało, w dodatku za każdym razem silniejszy. My zaś traciliśmy morale grupy w zastraszającym tempie.
— Tym razem pozbędę się was na zawsze! – Zagroził długim palcem Komórczak. – Będę najsilniejszą istotą we wszechświecie, tak jak planował doktor Gero.
— Wypchaj się! – Krzyknęłam zniesmaczona. – Powtarzasz się... Robi to się już nudne jak flaki z olejem.
Miałam już serdecznie dosyć tych pogróżek. Jego postać przyprawiała mnie o mdłości i bóle głowy. Wiecznie tylko nas wyzywał i straszył śmiercią i choć dwoje z nas zginęło wciąż byliśmy nie pokonani. Mieliśmy szansę i za nic nie chciałam jej zaprzepaścić. Choćby to miało kosztować mnie życie.
— Czas pokazać, gdzie jest twoje miejsce mała wywłoko. – I wtedy stwór spojrzał w moim kierunku.
W przeciągu chwili stał koło mnie. Pyk i był łypiąc na mnie swoim szaleńczym wzrokiem. Mój gniew był na tyle silny, że się nie przestraszyłam choć ciało podskoczyło w tamtej sekundzie raczej z zaskoczenia. Zmarszczyłam wściekle brwi stając tym samym do walki na spojrzenia. Za nic w świecie nie chciałam przegrać. Płonął we mnie ogień, a ten chciał kilka minut wcześniej zlikwidować ostatnią osobę, na której mi zależało. Nie było mowy o wybaczeniu.
— Mała, głupia dziewucho. – Wycedził szczerząc bielutkie, ostre zęby.
— Może i mała – odwarknęłam – ale głupi to ty jesteś!
Chwilę mi się przyglądał po czym uśmiechnął się szelmowsko całkowicie lekceważąc moje słowa jak i ich ton. Nienawidziłam takiego traktowania. Zacisnęłam pięści wyczekując jakiegoś ruchu. W tym czasie Kuririn stojący kawałek za mną cofnął się naście kroków chcąc zniknąć złu z oczu. Było to iście tchórzowskie. Aczkolwiek nie miałam powodów do zdziwienia – jego KI nie miała co konkurować z moją.
— Czy my się już przypadkiem nie spotkaliśmy? – zapytał – A tak, przed tym całym idiotycznym turniejem. Odwiedziłaś mnie tutaj, prawda?
Cała drżałam. Bynajmniej z powodu rozpoznania. Nienawidziłam go za to co robił mieszkańcom tej planety. Gardziłam nim tak samo jak Freezerem, przecież byli do siebie tak podobni, choć nie z wyglądu. Wstrętne kreatury chcące panować nad wszystkim i wszystkimi. Tylko by siali strach wokoło, oraz pustoszyli wszechświat.
Android uniósł lekko dłoń kumulując w niej energię, która po chwili przybrała bladożółty odcień. Patrzyłam w nią jak się powiększa zahipnotyzowana, nie do końca rozumiejąc co się działo. W głowie wirował świat cały nie pokazując niczego dobrego. Wszystko co złe stanęło mi przed oczami, zupełnie jakbym widziała to w tej KI.
— Twój czas nadszedł. – Wyszeptał.
Wielkimi oczyma wpatrywałam się w świetlisty pocisk zapominając, że zadedykowany był właśnie dla mnie. Jakbym zapomniała po co przybyłam.
— Zostaw ją! – Zawołał Son Gohan.
Właśnie zmierzał w naszym kierunku z groźną miną. Miał uszkodzoną lewą rękę, którą podtrzymywał w locie, obdarte doszczętnie ubranie i ciało brudne od kurzu i ziemi pokryte licznymi zasklepionymi już ranami.
— Nie waż się jej tknąć. – Syknął zasłaniając mnie. – To ja jestem twoim przeciwnikiem. Nie zapominaj o tym.
— Co to za różnica? – Wzruszył Komórczak ramionami przewracając przy tym oczami. – Zajmę się każdym bez wyjątku. O to się nie musisz zamartwiać.
Twór Gero odwrócił się wreszcie w jego stronę, a pocisk, który był zadedykowany dla mnie wyparował. Syn Son Gokū zaatakował androida bez ostrzeżenia kilkoma silniejszymi kopnięciami w korpus, po czym odskoczył daleko w tył zgrabnie układając pozycję zachęcającą przeciwnika do ataku. Zaczęła się walka, a ja wreszcie oprzytomniałam nie dowierzając swojej postawie. Chłopak Gokū niestety nie był już tak dobry jak wcześniej. Teraz gdyby popełnił choćby jeden maleńki błąd mógłby zapłacić za to swoim życiem. A wszystko to spowodowane tak błahymi czynami. Pobiegłam czym prędzej do Vegety, który leżał na ziemi ciężko oddychając. Gdy stanęłam przed jego obliczem, dostrzegłam jak drży. Z bezsilności czy z wściekłości?
— Vegeta... – Zawołałam zmartwiona kucając przy nim. – Jak się czujesz? Nic ci nie jest?
Książę otworzył zmęczone i przekrwione oczy. Był cały poturbowany, jakby tamta potyczka trwała kilka, kilkanaście godzin, a nie zaledwie ułamki minut. Mimo, iż złotowłosy zasłonił go swoim ciałem – oberwał już wcześniej. Nic dziwnego, przecież klony go wycieńczyły wcześniej i zdaje się nie przyjął magicznej fasoli tak jak ja. Tylko mnie nie była potrzebna, a jemu owszem. Westchnęłam ciężko kręcąc głową. To było takie typowe. Odpowiedzi żadnej nie otrzymałam.
— Możesz chodzić? – Zadałam kolejne pytanie pomagając mu przy tym wstać.
— Co z nim? – Usłyszałam jedynie chrapliwy głos.
Nie spodziewałam się po nim takiego pytania. To była troska czy czysta ciekawość w ocenie strat? Nie było potrzeby dopytywać o kogo chodziło. To było nadzwyczaj proste! Właśnie za Trunksa z przyszłości ryzykował życiem. Czyżby po raz pierwszy zobaczył śmierć osoby bliskiej i to go zgubiło? Nie wiedziałam tego. Nie zwierzał się ze swojej przeszłości ani z żadnych myśli.
— Nie żyje. – Mruknęłam posępnie zerkając na truchło w oddali.
Chwyciłam brata mocno w pasie po czym wzbiłam się w powietrze by przenieść go do reszty wojowników. Tam miał być bezpieczny, a przede wszystkim mógł otrzymać niezbędną do postawienia na nogi fasolkę. W tym momencie Komórczak wycelował potężną falą uderzeniową w Son Gohana. Była tak niewyobrażalnie silna, że musiał we własnej obronie utworzyć swoją inaczej ta by go zmiotła. Nie było szans jej odepchnąć. Ich siły się wzmagały. Raz jeden był górą, raz drugi. Ten, który by przegrał miał przed sobą tylko śmierć. Inaczej tego nie widziałam. Potężna energia skakała dookoła rzucając wyładowaniami na lewo i prawo wprawiając ziemię w drgania. Drobne odłamki kamieni i jałowej ziemi wirowały w powietrzu wróżąc nadchodzący wybuch. Nie było tutaj bezpiecznie.
— Uciekajcie stąd! – krzyknęłam – Muszę mu pomóc, inaczej zginie, a wraz z nim my wszyscy.
— Oszalałaś? – przeraził się Yamcha.
— Nie dasz sobie z nim rady, dziecko. – poparł przedmówcę Tenshin.
Puściłam tę uwagę mimo uszu. Żaden nie traktował mych słów poważnie. Czy na tej planecie każdy uważał mnie za szczeniaka?
— Oni mają rację — dodał Szatan ze zbolałą miną. — Zabije cię. Jeśli ci życie miłe zostań tutaj.
Spojrzałam na nich z obrzydzeniem. Jak oni śmieli nazywać siebie wojownikami? Przyszli tu po to, by tylko obejrzeć fajerwerki? Mieć pewność, że ktoś usunie problem? A może zobaczyć na własne oczy zagładę? Ja w przeciwieństwie do nich przybyłam walczyć o swoje życie i całego świata. Nie byłam tchórzem! Vegeta zaś analizował coś w swojej głowie, bo nie wyglądał jak reszta.
— I wy śmiecie mówić o sobie wojownicy? – Warknęłam zbulwersowana. – Nie wstyd wam? Żyjecie po to, by walczyć, a nie się mazgaić! Drżycie przed cyborgiem jak małe dzieci.
Każdy z osobna przybrał inną minę i kolor skóry, choć każda zawierała odrobinę wstydu i zaskoczenia. Z całej grupy tylko książę chciał cokolwiek ugrać, choć przegrał nie wyglądał na kogoś, kto miał zamiar się poddać.
— Nie chcecie pomóc, temu chłopcu? Jak możecie czekać na jego śmierć, kiedy jego ojciec oddał za was życie!? — sapnęłam roztrzęsiona.
Po prostu oniemieli. Złość we mnie kipiała. Nigdy nie stracili swojej planety, to nie wiedzieli, jak to jest nie mieć gdzie się podziać i tęsknić do niej, a w najgorszych snach przeżywać to od nowa. Zobaczyłam jak na twarzy Vegety maluje się uśmiech. Co to właściwie oznaczało?
— Masz moje poparcie, Saro. – Odezwał się spokojnie. – Jeśli twierdzisz, że jesteś w stanie pomóc temu smarkaczowi, idź. Tylko nie daj się zabić.
Na te słowa oczy mi zabłysły. Tego zdania właśnie potrzebowałam. Oparcia w kimś bliskim. Skinęłam do niego szeroko się uśmiechając. Nie planowałam zginąć, a wygrać.
— Chcesz wysłać ją na śmierć? – Obruszył się Nameczan – Ty też? To naturalna cecha Saiyan?
— Da radę. – Rzekł krótko. – Dzieciak Kakarotto dał sobie radę, czemu nie ona? Jest pieprzoną księżniczką Saiyan!
Kuririn mu przytaknął wspominając o tym jak pokonałam jego klona ratując mu skórę. Jednak słowa, których użył nie spodobały się niektórym słuchaczom, bo owa pieprzona nie była ich zdaniem odpowiednim słowem dla dziecka. Wiecznie im umykało, że w moim świecie już nim nie byłam, a taki wulgarny język w kosmosie był na porządku dziennym i zdążyłam do niego przywyknąć. Więcej mi nie było trzeba słuchać. Od tego najważniejszego otrzymałam błogosławieństwo. Odwróciłam się w kierunku walczących głośno wzdychając. Skoncentrowana zrobiłam dwa kroki w przód, a moje ciało spowiła biaława aura by kilka sekund później zdematerializować się tuż za seledynowookim Gohanem.
Miałam ściągnięte brwi, mocno napięte wszystkie mięśnie i szaleńczy uśmiech na twarzy. Czy więcej mi było trzeba? Ułożyłam dłonie tak by stykały się w nadgarstkach, po czym powoli skumulowałam w nich moc. Runda trzecia właśnie miała się rozpocząć i to z wielkim hukiem.
— Razem go zniszczymy. – Rzekłam, kiedy zaskoczony chłopak spojrzał na mnie. Skup się, bo jeszcze nigdy tego nie robiłam.
Son Gohan przytaknął, po czym wrócił wzrokiem na rywala, a następnie wyrzucił z siebie całą moc jaka mu pozostała. Także wydaliłam z siebie olbrzymie pokłady energii dokładając je do fali uderzeniowej sojusznika. Musiałam przyznać, że byłam zdenerwowana i to bardzo. Jednak, gdy okazało się, iż nasze KI pięknie współgrało zrobiłam parę kroków by zrównać się z nastolatkiem. Ten skinął na mnie raz jeszcze. Komórczak w chwilę potem znacznie osłabł. Nie miał z nami szans. Wiedziałam, że musiałam oddać całą duszę by zwrócić wolność ludzkości tylko musiałam ściągnąć z siebie tę niewidzialną blokadę.
— Przygotuj się na śmierć! – Wrzasnęłam przed siebie.
Było mało prawdopodobne, że cyborg mnie usłyszał w tym huku energetycznym mimo to miałam to w nosie. Może posiadał jakiś super słuch? Wyzbyłam z siebie kolejną dawkę KI przy akompaniamencie krzyków. Wszystko dookoła wirowało jakby świat miał zamiar skonać.
— Nie mam już siły. – Z bezradnością w oczach zawołał do mnie złotowłosy.
— Tylko mi się tu nie poddawaj! Zniszczymy go.
Syn Gokū zmarkotniał dając mi do zrozumienia, że jego pokłady energii się wyczerpywały i jeśli mamy zginąć to nadejdzie to już niebawem. Miał tylko jedną rękę zdolną do walki, wszak osłonił sobą mego brata. Zwyczajnie w świecie miał prawo się wypalić. To był znak. Musiałam naprawdę się postarać. Postawić wszystko na jedną kartę i wreszcie poznać swój limit. Dla tej właśnie chwili spędziłam pół roku w osamotnieniu.
Wydaliłam ze swojego ciała kolejną porcję energii nie szczędząc gardła. Zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki! Jednak… Przystopowałam na moment by Komórczak pomyślał, że ma przewagę. Chciałam go zaskoczyć. Mieć pewność, że zlikwiduję ten jego zasrany chip, który pozwalał mu odradzać się w nieskończoność. Zebrałam w sobie caluśką moc jaką tylko posiadałam. Przez moje ciało niespodziewanie przepłynęła fala gorąca. Ciepło, które wychodziło z wnętrza paliło żyły jakby zajmowało miejsce krwi i zdawało się, że zaraz nie wytrzymam i upadnę, a następnie spłonę żywcem. Zaczęłam wrzeszczeć w eter marząc by paść na kolana i zniknąć we wnętrzu chłodnej ziemi. Mimo okrutnego dyskomfortu nie zamierzałam się poddać. Nie, teraz gdy prawdopodobnie wszystko zależało ode mnie.
Gdzieś jakby z oddali słyszałam głos. Wołanie i co kilka słów powtarzające się imię. Moje imię. Z potwornym bólem postanowiłam się w niego wsłuchać mając cichutką nadzieję, że mnie ukoi. Czy traciłam zmysły? Podejrzewałam siebie o to jednak warto było spróbować.
— Saro! Nie walcz z tym! Zaakceptuj ten ból! – Dosłyszałam wreszcie. – Poddaj się tej mocy, proszę, zaufaj mi.
Przez chwilę biłam się z myślami czy aby na pewno uczynić to co usłyszałam. Jednak walka zaczynała mnie przerastać, a furia jaka usiłowała się wydostać z mego ciała przejmowała kontrolę, niemal opuściłam ręce i upadłam, gdy niespodziewanie dotarło do nie, że ów głos należał do Gohana. Usiłował przeprowadzić mnie przez szalejącą KI w ciele, tak bym nie musiała kapitulować. Skupiłam więc resztki rozsądku i zaczęłam wsłuchiwać się w kołatające serce w piersi. Stopniowo uderzenia zwalniały, nadając spokojny rytm. Wtedy odkryłam, że tamten ogień zaczął miło rozgrzewać. Przeszedł przez organizm dreszcz, nad wyraz przyjemny. Maleńkie iskry okalały moją aurę. Nie musiałam ich widzieć. Wyczuwałam jak skaczą po skórze, by po chwili przekształcić się w niewielkie wyładowania. Czułam, że moja moc rośnie, a było to niesamowite uczucie. Nigdy wcześniej niczego takiego nie przeżyłam!
Rozbłysło się jaskrawe światło. Odczuwałam jak ze mnie emanuje potężna energia. Son Gohan upadł na kolana głośno dysząc, po chwili padając całkiem na ziemię. Jego włosy przybrały naturalny, czarny kolor. Czyżby faktycznie pozbył się całej mocy? Nie było czasu na takie rozmyślania. Spojrzałam prosto w kierunku cyborga. Nie dane było mi go dostrzec w tych szalejących falach niebezpiecznej, KI która momentalnie osłabła po utracie sprzymierzeńca, jednak było wiadome, że na jego końcu stał on i siłował się ze mną tak samo licząc na wygraną. Teraz ode mnie zależało, czy zwyciężymy w tej wojnie i wrócimy do domu zaleczyć rany, najeść się do syta i wreszcie czystym paść w pościel i oddać się w ręce Morfeusza. Marzyłam o tym wszystkim już od dobrych kilku godzin.
Niebo zdążyło już całkiem pociemnieć. Kiedy to się stało? Umknęło mi widoczne, gdy walczyłam z samą sobą. Wzięłam głęboki wdech, do granic możliwości płuc, a w chwili wydechu wystrzeliłam wszystko co udało mi się zebrać w tamtym momencie.
Nastąpiła potężna eksplozja gdy żywiołowa energia pognała w zastraszającym tempie do celu. Musiałam się spieszyć, nie było czasu na błędy. Wzbiłam się naprędce wysoko ponad androida po czym wystrzeliłam sporą salwę pocisków by mieć tę pewność, że tym razem nie zostanie nic po tej kreaturze. Tumany kurzu, kamieni i odłamków ziemi spadały niczym meteory tworząc obraz nędzy i rozpaczy. To pustkowie jeszcze długo nie miało zapomnieć o czynach tu dokonanych. Wreszcie, gdy wszystko ucichło, a ja wylądowałam spoglądając w prawie gwieździste niebo koncentrując się na energii życiowej stwora zrozumiałam, że pozbyłam się jej na zawsze. Komórczaka już nie było pośród nas. W końcu zapanował pokój. Zadowolona z siebie westchnęłam ciężko rozluźniając każdy zbity mięsień. Moc, którą dzierżyłam gdzieś uszła. Odwróciłam się i przeszłam kilka kroków opadając na kolana tuż obok brata broni, który już zdążył nieco dojść do siebie.
— Zabiliśmy go. – Choć w duszy mi grało rzekłam z powagą.
— Ty to zrobiłaś. – Poprawił mnie Son Gohan. – Możesz być z siebie szalenie dumna.
— Nie żartuj… – Uśmiechnęłam się krzywo; nie przywykłam do pochlebstw. – Gdyby nie ty… To nic takiego!
— Ja jestem z ciebie cholernie dumny. – Wyszczerzył się. – Tylko nie mów mojej matce, że tak powiedziałem.
Zaczerwienił się, a ja się roześmiałam.
— Cholernie? Nic nie słyszałam. – Mrugnęłam łobuzersko.
Nasze radosne śmiechy rozniosły się po pustkowiu ogłaszając wszem i wobec, iż wreszcie nastała długo wyczekiwana harmonia. W oddali było słychać entuzjastyczne okrzyki mężczyzn zmierzających w pośpiechu ku nam. Dostrzegłam wśród nich i Vegetę. Ten w przeciwieństwie do reszty spoglądał ze srogą miną i wysoko podniesioną głową. Przez chwilę wpatrywał się we mnie jakby usiłował złamać mojego ducha, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Jedynie lekko się uśmiechnął. Na chwilę by znów przywdziać maskę obojętności.
— Jesteś prawdziwym kosmicznym wojownikiem. – Wypowiedział z dumą.
— Naprawdę to powiedziałeś?
Książę potaknął. Pomimo zimnej facjaty w oczach dostrzegałam chlubę. Nic lepszego nie mogłam już usłyszeć z ust jego. I faktycznie poczułam się doceniona, niemal urosłam w oczach o kilka stóp.
— To nie oznacza, że jesteś najlepsza. – Dodał pospiesznie. – Przed tobą jeszcze długa droga.
Wszyscy się roześmieliśmy. To był kres bólu i cierpienia. Komórczak odszedł na zawsze, a na Ziemi zapanował pokój.
— To niesamowite jak bardzo zmieniła cię sala treningowa. – Wtrącił Szatan. – Nigdy bym nie przypuszczał, że w pół roku osiągniesz stadium super wojownika.
— Super wojownika? – Zdziwiłam się. – Jak to?
— Przecież zamieniłaś się w niego podczas walki z Komórczakiem. – Wyjaśnił naprędce Nameczanin gestykulując zawzięcie.
— Wszyscy to widzieli. – Dorzucił Tenshin machając zawzięcie głową w górę i dół.
Spojrzałam wielkimi oczyma na Gohana, który serdecznie się uśmiechał leciutko, niemal niezauważalnie potakując.
— Czy to wtedy...? – Zamyśliłem się głośno.
— Tak. – Odpowiedział nim skończyłam pytać.
Przez moment wpatrywałam się w niego jak w obrazek nie wierząc własnym uszom. Ja? Super wojownik? Czułam tę ogromną moc, ale nie sądziłam, że… Nie spodziewałam się, iż mógłby to być taki palący wysiłek. Zawsze wydawało mi się, że w zupełnie inny sposób się to odbywało. W głowie kołatały się przeróżne myśli i pytania, na które chciałam jak najszybciej znać odpowiedzi.
Niesamowite.
Osiągnęłam swój cel.
Nie bez powodu mawiali, że otarcie się o śmierć nas wzmacniała. Ja wielokrotnie musiałam tego doznać po śmierci rodziców. To uczyniło mnie silną, tylko żniwa dość późno zostały zebrane. Jednak teraz nie miało to znaczenia. Byłam z siebie dumna. Zasłużyłam na to.
— Wracajmy do rajskiego pałacu. – Zaproponował Tenshin. – Mamy jeszcze dużo pracy.
Ostatni raz spojrzałam na gigantyczne pogorzelisko, uśmiechając się do siebie poczułam dużą dłoń na ramieniu, która należała do księcia Saiyan. Wymieniliśmy się spojrzeniami. Wreszcie mogliśmy wrócić do domu.
Tylko gdzie?