07 lutego 2024

*104. Miażdżąca porażka

Sekundy zamieniały się w niekończący i przerażający ciąg. I nagle nie wiadomo skąd powietrze przeciął tajemniczy pocisk. Ten odbił kikōhę Buu. Wszechmogący został ocalony. Ale przez kogo? Z wrażenia nie byłam w stanie się podnieść.

— Kto to? — zawołał Gohan, rozglądając się w oszołomieniu.

Na horyzoncie pokazał się sam Tien Shinhan z dumnie łopoczącą jak na wietrze białą peleryną. Nie sądziłam, że jego widok wprawi mnie w taką radość. Okazał się ostatnią deską ratunku, kiedy my zawaliliśmy na całej linii. Jak to się stało, że nie wiedzieliśmy o jego istnieniu na tym opuszczonym padole?

— Nie wszystkich jednak zabił — rzekłam z ulgą. — Gdzieżeś się uchował, człowieku?

Mężczyzna wylądował niedaleko przez niego ocalonego. Wyglądało na to, że był w dobrej formie. Od razu było widać, iż trenował w górach, jak oznajmił Gohanowi jakiś czas temu, gdy ten informował go o nadchodzącym turnieju. Małego człowieczka jednak z nim nie było. Może i dobrze? O ile w ogóle żył.

— Nie sądziłem, że sobie dzieciaki nie radzicie! — zawołał, nie tracąc celu z oczu. — Co się tutaj dzieje?

Kąśliwa uwaga, a mimo to trafna. Ocalił nas przed najgorszym. Uśmiechnęłam się krzywo, powoli podnosząc się z gruzowiska. Gohan wyraził swój entuzjazm szerokim uśmiechem.

— To jest ten sam Buu, o którym tak wszędzie głośno? — zapytał, celując weń palcem. — Ostatnim razem, gdy go widziałem dzięki magii jego pana, był mały i gruby. Zmienił się i gdyby nie ta moc mógłbym pomyśleć, że to zupełnie ktoś inny. Ty Son Gohanie także się bardzo zmieniłeś.

Chociaż sporo go ominęło, to nie miał czego żałować, wszak nie wylądował w żołądku tego gumiastego tworu ojca Babidiego. Właśnie ocalił Dendego, to było najważniejsze. Jak w ogóle udało mu się przetrwać masakrę planety? Cieszyłam się, że postanowił się nie wychylać. Może i nie miał szans z tym potworem, ale zrobił coś, czego żadne z nas nie dało rady — uratował przed śmiercią opiekuna magicznych artefaktów, a przy tym naszą szansę na lepsze jutro.

— Kolejna płotka do wyeliminowania? — zarechotał Majin. — Nie wiem jakim cudem żyjesz, ale nie szkodzi, płotki zawsze będą płotkami. I ciebie załatwię.

Bez ostrzeżenia Buu wycelował różowym promieniem w trójokiego. Nie miał zamiaru mu odpuścić zniweczenia planu. Mężczyzna uskoczył, zaraz celując dłońmi na kształt trójkąta w naszego wroga. Kiedy był gotów, wystrzelił pocisk. Nic nie mógł wskórać tym czynem, ale widocznie potrzebował się o tym sam przekonać, albo zwyczajnie się odwdzięczyć. To nie była jego liga.

— Co chciałeś mi tym zrobić, miernoto? Nawet tego nie poczułem! — prychnął czerwonooki, a jego szaleńcza złość z każdą sekundą wzrastała. — Mam już was dość. Znudziła mi się ta idiotyczna zabawa. 

Nie widziałam jego twarzy. Stałam za nim parę metrów. Miny mężczyzn po przeciwnej stronie zdradzały, że nasz kłopot planuje coś wybuchowego. Zaraz uniósł ręce ku niebu, ładując w niej szybko rosnącą kikōhę. Majin nie żartował. Miał zamiar nas wysadzić, tu i teraz. Czy zatem mieliśmy jakąś szansę na przetrwanie? Był w ogóle sens uciekać? Już raz to zrobiliśmy. Niby ocaliliśmy siebie, ale wtedy nie planował zmieść wszystkiego w proch. Teraz nie próżnował. Rosnąca siła w dłoniach potwora stawała się tak potężna, że paraliżowała. Wszyscy jak zaklęci obserwowali różową morderczą kulę, zmuszeni do wsłuchiwania się w szaleńczy śmiech demona i szalejące wyładowania elektryczne. Cholera jasna! Dopiero co wyszliśmy z jednej opresji, a już za chwilę wpadliśmy w kolejną.

Żałowałam, że byłam tu, po drugiej stronie. Całkiem sama. Przesunęłam wzrok ku Saiyaninowi. Nasze spojrzenia nie miały nawet możliwości się spotkać. Buu zasłaniał mi widoczność. Teraz, jak chyba jeszcze nigdy, zapragnęłam ostatni raz ujrzeć jego twarz. Przeprosić za niedotrzymane słowo. Obiecałam, że nie pozwolę mu zginąć, a teraz mieliśmy pożegnać się z życiem. Na zawsze. A ja nie mogłam go nawet zobaczyć, czy dotknąć. Zacisnęłam powieki, żałując, że nie potrafię porozumiewać się za pomocą myśli. Ciężko westchnęłam, nie mogąc poradzić sobie z tym, co nadejdzie. Nie byłam gotowa na śmierć! Sekundy mijały jak szalone, pole rażenia rosło. Energia kreowana przez Buu paliła zmysły. Z ledwością utrzymywałam się na nogach. Jeszcze chwila i mogliśmy pożegnać się z tym światem.

Nagle wszystko zniknęło, a w oddali nastąpił wybuch. Nie widziałam nic i nie czułam tej porażającej energii. Chyba śmierć jednak nie bolała. Dotąd nie wiedziałam, jak to jest, ale najwidoczniej wyparowanie nie było takie złe. Mimo wszystko byłam przerażona. Wreszcie otworzyłam oczy i dopadło mnie zdumienie, gdy okazało się, że wciąż tkwię w tym samym miejscu, z tym samym bólem mięśni i zmęczeniem. Wszyscy tu stali poza Buu. On był... Przecięty na pół! To musiał być kienzan, technika Kuririna. Ale?

Jak na komendę rozejrzałam się, poszukując sprawcy zamieszania. Ktoś musiał przecież to zrobić! Nawet jeśli tym atakiem nie można było zlikwidować potwora, to zdecydowanie powstrzymać przed wysadzeniem planety. Na niebie unosił się Kenzuran ze wściekłą miną. Wrócił. W ostatnim momencie. Z tego wszystkiego o nim zapomniałam! Tym razem moja dusza ucieszyła się na jego widok, naprawdę. Ocalił nas, kiedy ja wcześniej pozbawiłam go przytomności. Bo byłym zła. Mimo wszystko nie zamierzałam komukolwiek mówić, że Saiyanin, który mnie doprowadzał do wścieklizny, sprawił, że na moment pomyślałam o nim w pozytywny sposób.

— Kim u diabła jesteś? — ryknął zdezorientowany demon.

Korzystając z okazji, przeskoczyłam paroma zwinnymi susami do niedobitków. Odnalazłam spojrzenie najdroższej mi osoby, uśmiechając się do niego nieśmiało. Cieszyłam się, że mogłam stanąć u jego boku po tym wszystkim. Zdecydowanie wolałabym wpaść w jego ramiona, ale to nie była odpowiednia chwila. Musiało mi wystarczyć spojrzenie, które także było pełne ulgi.

— To nie ma znaczenia, bo i tak zginiesz — rzekł z pewnością mężczyzna.

Nie tylko nic niewiedzący Hercules obserwował przybysza z ogromnym zaskoczeniem, Tien Shinhan i Gohan również. Wreszcie do mnie dotarło, że wojownicy mieli okazji się poznać. Wszystko tak szybko się ostatnio działo, a ja dodatkowo spędziłam pół roku w odosobnieniu, że wszystko mi się w głowie mieszało.

— Emmm... To jest Kenzuran, Saiyanin, który przybył z innej linii czasowej — wyszeptałam, usiłując ukryć zakłopotanie. — Długo kazałeś na siebie czekać, Kenzuranie.

— Saiyanin? — syn Gokū wytrzeszczył oczy, będąc w szoku.

— Przybysz z przyszłości? — Trójoki również nie krył zdumienia.

Ja jedynie wzruszyłam delikatnie ramionami, a na twarzy zawitała bliżej nieokreślona mina. Co miałam więcej teraz mówić? Nie było na to czasu! Sama tak naprawdę nie znałam tego mężczyzny. Dostaliśmy chyba ostatnią szansę na pokonanie tego potwora i to się w tej chwili liczyło, a nie kim i skąd przybył jakiś tam Saiyanin.

— No tak, wy go nie znacie. Trochę się wydarzyło od czasu turnieju — wtrącił Namekanin. — Pomagał nam w przygotowaniu chłopców do scalenia, a nawet polecił, byśmy wysłali Buu do innego wymiaru.

I ostatecznie ukartował moje porwanie ze strażnicy. Tego jednak nie zamierzałam mówić głośno. Innych zjadł na deser, a ja tylko fartem zostałam oszczędzona. Teraz liczyła się obecna sytuacja. Tylko czy nasz wybawca miał szansę równać się z tym potworem? 

Buu zdawał się nie być specjalnie przejęty pojawieniem się kolejnego przeciwnika. Czy to pewność siebie Gotenksa? Miałam taką nadzieję, bo wtedy mieliśmy jakąś szansę. Tylko mózg Piccolo mógł nam wszystko zniweczyć. Prawdopodobnie mieli podobne poziomy mocy. Trzeba było coś wykombinować, by szala przeciągnęła się na naszą stronę. I to jak najszybciej! Gdyby tylko Gohan miał szansę poznać taniec fuzyjny, ci dwaj mogliby się scalić, a tak nie było nawet cienia szansy.

Różowy wycelował w nowoprzybyłego, a ten bez problemu uniknął ataku, w międzyczasie aktywując trzecią formę. Zaraz stwór połączył się z odciętą dolną częścią ciała. Jeśli nie można było go zabić poprzez poćwiartowanie, jak mieliśmy niby tego dokonać? Spopielić każdą najmniejszą cząsteczkę? Tylko czy było to możliwe? Buu wielokrotnie się odradzał, nawet kiedy myśleliśmy, że już nic z niego nie zostało.

Saiyanin nie zamierzał się patyczkować i naprędce rozpoczął kumulację KI w obu dłoniach, które złączył uprzednio wyciągnąć przed siebie. Tymczasem stwór wisiał na niebie niewzruszony postawą atakującego go mężczyzny. Tak jakby wcale się go nie bał i nie wierzył w swą przegraną. Czekał, aż przybysz z przyszłości naładuje swoją energię, podśmiewując się niczym szaleniec. Oglądałam wszystko z zapartym tchem. Tyle się działo w ostatnich sekundach, że nie szło nadążyć. Jedno było pewne — za każdym razem Buu trzymał nas w szachu. Czy tym razem mogło być inaczej? Kenzuran już z nim walczył. Miał szansę, prawda? Nie tym samym, ale jednak. Musiałam w to wierzyć.

Mężczyzna wystrzelił potężny pocisk, a ziemia pod wpływem energii zadrżała. Trzecia forma naprawdę w jego wykonaniu była godna podziwu. Dzieciaki przy nim były jak drobne pryszcze. Majin od razu przyjął pozę do ataku i wyczekiwał. Gdy kikōha była na wyciągnięcie jego ręki, ciało wieloforemnego stwora przebiegły różowe neony i zaraz jak gdyby nigdy nic odbił pocisk za siebie. W oddali trzasnęło, a eksplozja była tak silna, że odłamki doleciały aż tutaj, do nas.

Kontratak był natychmiastowy. Buu najwyraźniej nie miał już ochoty na rozmowy. Po raz kolejny ktoś psuł jego zabawę. Naparzał Saiyanina z taką siłą, że wszędzie huczało. Z ledwością nadążaliśmy za ich walką. Co kilka sekund Kenzuran aktywował swoją aurę, by wzmocnić cios. W końcu miałam okazję zobaczyć go w akcji. Teraz gdy dostrzegałam, jak bardzo Buu był silny i wobec niego zaczynałam rozumieć, dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, by nikt nie dał się pochłonąć. Nawet ktoś, kto miał styczność z tym stworem, nie mógł się z nim mierzyć jak z błahostką. Zaczynałam zastanawiać się jakim cudem pokonali tę bestię u siebie.

W pewnym momencie przybysz wyrzucił z dłoni potężny podmuch, który wyrzucił przeciwnika w tył. Następnie ostrzelał stwora. Chciał go osłabić, czy jednak się z nim bawił? Miałam nadzieję, że to pierwsze. Kłęby dymu rosły w ekspresowym tempie. Stwór niestety nie dał się na to złapać i uciekł z bombardowanego miejsca ciesząc się przy tym jak dziecko. Tłukli się bez opamiętania. Nie dało się stwierdzić czy któregoś siła miażdżyła bardziej, ale wściekłość Kenzurana na pewno rosła. Czy myślał, że jest silniejszym, a teraz okazało się to nieprawdą? Wszystko mogło być możliwe. To nie był ten sam Buu, którego niegdyś usiłował powstrzymać. To samo spotkało Trunksa przy androidach.

Zaraz wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Demon zastygł w połowie ciosu, a następnie chwycił się za głowę. Coś się stało? Mężczyzna to wykorzystał i wystrzelił pocisk, tym samym odsuwając stwora od siebie. Za chwilę nasze utrapienie chwyciło się za głowę, jakby dostał napadu migreny. Szybko zlustrowałam Kenzurana, ale z tej odległości nie mogłam stwierdzić, jaką miał minę.

Różowy z trudem zatrzymał lot, pocąc się przy tym. Rozchorował się? Co to miało znaczyć? Wciąż trzymając się za głowę, wykrzykując krótkie przekleństwo, jak za dotknięciem różdżki się zmienił. Oczy mi się rozszerzyły z wrażenia. Kamizelka, którą dzierżył niczym Gotenks, przeistoczyła się w dobrze nam znany długi, biały płaszcz z szerokimi naramiennikami.

— Fuzja minęła! — krzyknęłam z entuzjazmem. — Przegrałeś, Buu! Ha, ha!

To był wspaniały znak. W końcu coś szło na naszą korzyść. Teraz wystarczyło zmieść stwora z powierzchni Ziemi, odnaleźć smocze artefakty i przywrócić świat do stanu sprzed turnieju. Wojownik z innego świata przybliżył się do swego przeciwnika, w tym samym czasie niwelując swoją transformację. Musiał zapewne się oszczędzać. Gokū tłumaczył mi, że ten stan był naprawdę wyczerpujący. Chociaż dzieciaki całkiem nieźle sobie w tej formie radziły. Możliwe, że tylko dzięki fuzji były w stanie dłużej kontrolować tę przemianę. Ja jedynie mogłam się domyślać, nie potrafiłam tego zrobić, co mnie bardzo irytowało.

— Nie pomyślałem o tym, że czas mi się skończył — Buu mruknął, jakby nic specjalnego się nie stało. — A mogłem wykończyć cię szybciej i skuteczniej. Teraz trochę to zajmie.

— Nie myśl sobie, że dam ci jakieś fory, potworze — odrzekł z powagą Kenzuran. — Czas się pożegnać. W tym stanie nie możesz się ze mną mierzyć.

Ogoniasty wyciągnął przed siebie dłoń, a po chwili zaczął jątrzyć się na niej niebiesko-biały promień światła. Wielkiego wybuchu nie mogłam z niczym pomylić, była to technika Vegety. Zacisnęłam pięści, przestępując kilka kroków w przód. Liczyłam na niego po raz pierwszy. Mieliśmy wreszcie szansę pokonać tego potwora. To musiało się udać. Dlaczego nie pozwoliłam mu wcześniej wziąć udziału w walce? 

— Nie schrzań tego — szepnęłam do siebie, zaciskając zęby.

W miarę jak KI powiększała się w dłoni Saiyanina, Buu ukształtował swoją. Szybko ją wystrzelił w zupełnie innym kierunku. Strzelał do nas!? Uskoczyłam w bok, obserwując Majina w razie, gdyby ponownie zamierzał atakować obserwatorów. Za chwilę zorientowałam się, że trafił łysego wojownika, który padł na skały jak kłoda. Zabił go. Ten skurczybyk grał nieczysto, z resztą jak zwykle. Czego ja oczekiwałam? Nigdy nie należało ufać w najmniejszym stopniu przeciwnikowi. Wielokrotnie nas przechytrzył i kolejny raz to czynił. Co w takim razie zamierzał? Dlaczego teraz postanowił zająć się słabszymi? Za moment usłyszałam za sobą krzyk, a wraz z nim na niebie szaleńczy śmiech. Nie wiedziałam, w którym kierunku spojrzeć najpierw. Później zorientowałam się, że to nie był tylko krzyk przerażonego Dendego z powodu śmierci trójokiego, ale i syna Chi-Chi. Odwróciłam się naprędce, a to, co ujrzałam, powaliło mnie na kolana. Dosłownie. Zabrakło mi tchu, gdy zrozumiałam, co widzę. Przeklęty Buu kolejny raz uciekł się do przebrzydłej sztuczki! Właśnie okalał odciętą od swego cielska gumą ciało Gohana. Widziałam tylko jego dolną część ciała. Tak beznadziejna sytuacja sprawiła, że zamarłam. Nie byłam w stanie wydobyć z siebie choćby dźwięku. Przecież... Walczyłam o niego, ratowałam skórę, podstawiałam się, a na koniec okazało się, że dopuściłam do najgorszego. Byłam tuż obok i nic nie zauważyłam! Nic nie zrobiłam, aby tego uniknąć. Dende również upadł, nie potrafiąc znieść naszego pogarszającego się położenia.

— Gohan... — wyszeptałam ze łzami w oczach. — Tylko nie ty...

DLACZEGO?! Nie dość, że powalił Tien Shinhana, to jeszcze zeżarł Son Gohana! Kto był następny? W oczach stanęły mi łzy. Chociaż chciałam walczyć, zrobić cokolwiek, to wiedziałam, że nie zdziałam nic. Próbowałam przy dzieciakach i nic to nie dało. Czy w takim razie musiałam go zabić? Nie chciałam go krzywdzić, nie potrafiłam. Nie byłam prawdziwą maszyną do zabijania. W tej chwili nawet żałowałam tego.

Kolejny raz go utraciłam. Tym razem wiedziałam, że umarł. Nawet jeśli żył w ciele tego padalca, to dla nas i tak był martwy. Żeby ocalić wszystkich z cielska parszywego Buu, musieliśmy go zabić, a to oznaczało, że wraz z nim Gohana, Gotena, Trunksa i Piccolo. Także stwierdzenie, iż w tej chwili Son Gohan umierał, było jak najbardziej zasadne.

Miałam ochotę położyć się i poddać. Cokolwiek robiliśmy, za każdym razem przeciwnik wygrywał. To był jakiś absurd! Zaczynałam wierzyć w to, że po prostu nie dało się pokonać tego parszywego zmiennokształtnego. Zawsze miał cholernego asa w rękawie. Nawet urobił Kenzurana, a przecież już raz z nim się mierzył, wiedział, do czego był zdolny.

To były sekundy: różowe cholerstwo w okamgnieniu złączyło się z Majinem. Kilka spektakularnych świateł, a zaraz ciało stwora się przekształciło. Wszystkim dobrze znaną białą pelerynę zastąpiła górna część GI, w jakie odziany był tego dnia Gohan.


Przetarłam zapłakane oczy. Nie, nie mogłam tego tak zostawić! Wciąż żyłam! Był tu także Wszechmogący. Nadal mieliśmy szansę wszystko naprawić. Prawda? Nie mogłam się mazać tylko dlatego, że straciłam ukochanego, który i tak nie wiedział, co do niego czułam. Musiałam wziąć się w garść. Nie byłam już smarkulą, którą trzeba było ratować, mogłam sama zadbać nie tylko o siebie, ale i o całą planetę. A może musiałam. Podniosłam się, gdy zaczęłam czuć przepełniającą mnie nienawiść. Żal jak szybko się pojawił, tak szybko opuścił me ciało. Podniosłam się powoli, czując, jak po ciele zaczynają przeskakiwać iskry. Miałam ochotę rozszarpać tego przeklętego potwora. Odebrał mi wszystko! Musiałam odzyskać wszystko, a by tego dokonać, trzeba było w pierwszej kolejności pozbyć się demona.

— Nie wybaczę ci tego przeklęty draniu — warknęłam cicho, prawdopodobnie nawet mnie nie usłyszał.

Zaciskając pięści, starałam się jeszcze nie wybuchnąć, chociaż wszystko we mnie krzyczało. Powstrzymywałam się, zaciskając dłonie tak mocno, że aż czułam ból. Wszechmogący i reszta stała zbyt blisko. Wzięłam powoli głęboki wdech, a me ciało od razu przebiegł dreszcz. Śmiech zwyrodnialca potęgował rozszalałe emocje.

— Odsuń się Dende — wycedziłam tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nawet na niego nie spojrzałam. — Zabierz stąd tego ziemianina. Będzie gorąco.

Powoli wzbiłam się ku niebu, słysząc w dole, jak opiekun Ziemian życzy mi powodzenia. Zaraz zrównałam się ze swym największym wrogiem. Mogłabym strzelać laserami z oczu, tak czułam, chociaż nigdy nie próbowałam nawet opanować tej techniki. Buu wisiał niewzruszenie, wciąż zachwycając się swoją nową mocą. Był znacznie potężniejszy, trzeba było to przyznać. Dla mnie to w tej chwili nie było istotne. Ten potwór nie miał prawa istnieć, a moim zadaniem było się do tego przyczynić.

— Co robisz Saro? — zawołał Saiyanin zza pleców Buu.

— Kenzuranie to teraz moja walka, póki żyję nie wtrącaj się. Jeśli chcesz być pomocny, zrób, co uważasz za słuszne, ale po mojej przegranej. Zresztą jesteś mi winien tę walkę.

Mężczyzna zdumiała moja przemowa. Myślał, że nie będę się wtrącać? Wydawało się, że zdążył już mnie w tym aspekcie dobrze poznać. Wielokrotnie przerywał mi i odciągał od tego typu sytuacji. Wreszcie nie mogłam się dać tak traktować. Nie z przepełniającą mnie rządzą niepohamowanej i dzikiej zemsty.

— Chyba nie mówisz poważnie?

— Dzięki za troskę, ale nacisnął mi na odcisk i muszę osobiście się z nim policzyć — odparłam bez cienia emocji. Patrzyłam w oczy demona. — Gohan był moim przyjacielem. Chyba rozumiesz?
 
— Umierając? Czy ty aby nie przesadzasz?

— Jestem dumną wojowniczką z królewskiego rodu, Saiyaninie! — warknęłam, zaciskając pięść. Niebezpieczne iskry zaszalały wokół niej. — Nie możesz mi tego odebrać. Nie będę stać bezczynnie, kiedy po kolei zabiera wszystkich!

Mężczyzna przytaknął bez słowa, unosząc ręce w geście kapitulacji oraz wzdychając przy tym ciężko. Jego krzywy uśmiech podpowiadał, iż prawdopodobnie doskonale rozumiał mój zapał do tej walki. Możliwe, że przechodził podobne doświadczenia w swoim, innym świecie. A może po prostu stwierdził, iż za dużo gadam? Teraz to już nie miało znaczenia.

W końcu nadeszła moja wielce upragniona chwila! Doczekałam się. To on odebrał mi wszystko. Przez tego stwora żałowałam decyzji, w której postanowiłam oddać się wirze walk turniejowych, zamiast skopać parę tyłków podobnych Majinowi. Jednak czy wtedy byłabym po tych wszystkich treningach? Czy wszystko potoczyłoby się tak samo? Może nawet podzieliłabym los brata? Wtedy, na początku. Szczerze, wolałam o tym w ten sposób nie myśleć, bo przecież nie miałam już na to najmniejszego wpływu, a każdorazowe zadręczanie się, co by było, gdyby dobijało najbardziej. U przybysza z równoległego świata wydarzenia miały niemal całkiem podobny przebieg. Przynajmniej on tak twierdził. Więc była i tu szansa na wygraną? Nareszcie mogłam stanąć twarzą w twarz z potężnym szubrawcem i w pełni sprawdzić swoje nowe umiejętności albo polec jako nic niewarta podróbka Saiyanina. Z nadmiaru mieszanych emocji aż nosiło mnie, by od razu eksplodować na najwyższych obrotach i dopaść tego, który rujnuje ten świat. Miałam zamiar posłać go prosto do piekła.

— Ty obrzydliwy potworze! — wrzasnęłam, strzelając w obrażanego palcem. — Zmierzysz się ze mną! To nie jest prośba!

— Nie mogę się doczekać, kiedy skręcę ci kark — odrzekł z szaleńczym błyskiem w oku. — Jestem gotowy cię zniszczyć, a potem całą tę głupią planetę! Nie masz płotko ze mną najmniejszych szans.

— Na to liczyłam — uśmiechnęłam się złowrogo.

Był niewzruszony, a nawet pewny, że oto kolejna przystawka pojawiła się na wyciągnięcie ręki. Ani myślałam zawitać w jego wnętrznościach! Prędzej wysadziłabym się w powietrze, nim bym na to pozwoliła. Musiałam tylko go zlikwidować albo aż. Byłam silniejsza od Vegety, więc miałam jakąś szansę, prawda? Zmrużyłam złowrogo oczy, przymierzając się do wstąpienia na najwyższy poziom super wojownika. Moje ciało już nie dawało rady się powstrzymywać. Nie chciałam dłużej tego robić.

— Walczmy.

Energia, którą z trudem utrzymywałam w ciele, eksplodowała. Ciało spowiły płomienne jęzory mieszające się niebezpiecznie z wyładowaniami elektrycznymi. A wszystko w akompaniamencie szaleńczego wrzasku. Powietrze stało się cięższe i zdecydowanie cieplejsze. Miałam zamiar dać upust swoim wszystkim emocjom. Każdej dałam prawo do głosu, zbyt wiele się ze sobą w tej chwili zmieszało, a ja nie miałam zamiaru popadać w obłęd, a całkowicie oddać się potyczce.

Ważne w tej chwili było to, iż moje marzenia w końcu były realne. Mogłam pomścić swojego brata i nic nie stało na przeszkodzie, by tego dokonać. Powodem numer dwa było wyżyć się na tym tworze, który przywdział sobie skórę Gohana. Zwłaszcza kiedy nasza relacja zaczynała zmierzać ku lepszemu. Odebrał mi szansę!

Spojrzałam głęboko w czarne ślepia i te diabolicznie czerwone tęczówki gumowatego potwora, a w nich dostrzegłam cholerną pewność siebie. Nie było tam jedynie żądzy zwycięstwa, ale i dobra rozrywka, nieposkromione instynkty małego dziecka, które musi mieć to, co tylko zechce. Oznaczało to, że jestem jego kolejną zabawką do podeptania, a następnie do zeżarcia. Jednego stwór nie wiedział na pewno; Jak wielką miałam determinację, pomijając fakt, że nienawidziłam przegrywać! Widać, była to rodzinna cecha.

— Pożegnaj się ze swoim życiem... — wycedziłam, spoglądając w te jego szkarłatne oczyska. Przyjęłam pozycję do ataku. — Twój koniec jest bliski!

Nie byłam pewna czy w ogóle go zgładzę, ale takie gadanie sprawiało, iż czułam się pewniej. Buu nic nie odpowiedział, tylko cicho, aczkolwiek szyderczo się zaśmiał. Mając go na wyciągnięcie ręki, wyobrażałam sobie, jak zgniatam jego gardło i pozbawiam życia. Nawet jeśli nigdy by go to nie zabiło, to miło było sobie coś takiego stworzyć we własnej głowie. Niestety nie był tubylcem o kruchym ciele, a nieokiełznaną masą czarodziejskiego pochodzenia. Nie mogłam liczyć na kolejny łut szczęścia.

Nie czekając na jakiś magiczny gong rozpoczynający walkę, zmaterializowałam się tuż kilka centymetrów nad wrogiem, choć dzieliło nas zaledwie kilka kroków. Zdzieliłam go pięścią w pysk, by następnie splecionymi dłońmi, przywalić mu w łeb posyłając z impetem w glebę. Pozostawił po sobie pokaźny krater. Ten, jak gdyby nigdy nic wzbił się z powrotem w powietrze, po czym zgrabnym ruchem strzepnął resztki ziemi z ramienia pomarańczowego kostiumu niegdyś należącego do syna Gokū. Jego mina mówiła, że będę żałować swojego ruchu, a to, co zrobiłam, było po prostu głupie i nic niewarte. Oznaczało to tylko jedno – żadnej zabawy!
Rzuciliśmy się na siebie, a po ekspresowej wymianie ciosów Buu niemal rozwalił mój nos o swoje kolano. Znowu. Wir walki opanował nasze ciała z całą swoją mocą i żadne nie chciało ani ustąpić, ani też okazać cienia słabości. Buu miał zamiar udowodnić, że nie ma sobie równych, że cały wszechświat należy tylko i wyłącznie do niego, a my jesteśmy jego urozmaiceniem. Miał w sobie ogromny zapał, jednak prym wiodła rozrywka. Mnie tam do śmiechu nie było ani trochę. Zacisnęłam obie pięści i ponownie natarłam na potwora, obierając strategię nokautu. Potrzebny był energetyczny cios, wszak zwykłe nie robiły na nim wrażenia. Waliłam go po łbie, brzuchu, rękach i nogach i za każdym razem, gdy cisnął w dół, wystrzeliwałam salwę pocisków, które niestety nie mogły go w stanie obecnym zabić. Spowolnić na szczęście tak. To zawsze coś.
Gdy otrząsnął się, w ciągu sekundy zrównał się ze mną i bez ostrzeżenia zaszarżował, przywalając swoim łbem w mój. Nie powiem, zabolało. Musiałam przyznać, że zobaczyłam gwiazdy, po czym sama pikowałam w stronę ziemi. Dostrzegałam jego ogromną potęgę, jakiej nie dzierżył przed wchłonięciem Gohana. Między tym, co było wcześniej… Cóż to była kolosalna przepaść. Miałam jednym słowem: przechlapane.
Wykaraskałam się z otworu w brunatnej skale, przywdziewając gorzki uśmiech. Czy miałam szansę przeskoczyć magiczną barierę? Nosiłam w sobie tę nadzieję, choć podczas treningu w niedostępnym już wymiarze Ducha i Czasu nie było mi dane tego dokonać. A może nie zauważyłam? W każdym razie mojej determinacji końca nie było i tylko to mnie napędzało. Skoro latorośle potrafiły osiągnąć ten nadnaturalny poziom, dlaczego nie ja? W niczym nie byłam od nich gorsza. Nawet mój drugi poziom był o wiele wyższy od ich trzeciej formy. Ja swoją przemianę doskonaliłam latami, a oni ot, tak wszystko przejęli w genach. Dużo także dało im scalenie. Taka niesprawiedliwość. Życie było niesprawiedliwe i ja doskonale o tym wiedziałam. Nawet za bardzo.
— Jeszcze mnie będziesz błagać o litość — sarknęłam do siebie. — Nie poddam się tak łatwo.
Pytanie, czy miałam w realną szansę? Otoczyłam się złocistą aurą, po czym kolejny raz ruszyłam na stwora. Okładałam go ponownie pięściami i nogami, a także wiązkami energii, a ten dzielnie się bronił, zgrabnie unikał pocisków, bądź je odbijał za siebie, nie bacząc na to, co tym razem rozwalą. Teren, na którym walczyliśmy, był już obrazem nędzy i rozpaczy. Gdzie okiem sięgnąć znajdowały się kratery i rowy po wybuchach KI oraz naszymi upadkami po powalających ciosach. Chcąc nie chcąc pojawił się przed moimi oczami obraz: Vegeta i Gokū przekręcali się w zaświatach z tego, jak daliśmy ciała w ostatnich godzinach. Byliśmy marnymi obrońcami.
Po półgodzinnej walce zaczynałam się męczyć, a przeciwnik wydawał się taki sam jak w chwili, gdy zaczynaliśmy. Przykro było stwierdzić, ale również doskwierał mi pusty żołądek, a wiadome było, że nie mogłam prosić Majina o przerwę na syty obiad! Skąd zresztą bym go teraz wzięła? Nawet przez chwilę zastanawiałam się, czy byłby w stanie przekształcić kupę kamieni choćby w czekoladowe ciastko? Potrafił czarować i nie miało dla niego znaczenia, jakich przedmiotów do tego używał. Widziałam, jak przemienił natrętną Chi-Chi w wielkie jajo.
Zrozumiałam, że jeszcze trochę, a zacznie się ściemniać, w końcu pełnia dnia musiała zacząć ustępować. Na tej planecie nie istniało już praktycznie życie człowieka, a ja byłam ostatnim Saiyaninem. Kenzuran się nie liczył, on był tylko gościem, chociaż nikt go nie zapraszał. Był także jeden Namekanin i nic niewart Ziemianin z wiecznie ujadającym psem. Wtedy doznałam olśnienia; Zawsze mogłam liczyć na uzdrowicielską moc Wszechmogącego, a to było już coś. Prawda? Pod warunkiem że Buu wcześniej go nie odstrzeli. Już raz przecież próbował.
Nie zastanawiając się nad specjalną taktyką, odskoczyłam daleko w tył, by zdążyć, skumulować w palcu wskazującym ogromną ilość śmiercionośnego pocisku. Tą techniką Freezer potrafił unicestwić każdego przeszkadzającego mu kosmitę, a także obrócić w proch planety. Niestety nie miałam nazbyt czasu, by uformować coś większego niż piłka do gry w ziemskiego kosza… Buu najwidoczniej nie chciał poznać smaku w miarę perfekcyjnej śmiercionośnej kikōhy. Wycelowałam w Majina, licząc na światełko w tunelu. Potrzebowałam wierzyć, że wyrządzę mu tym krzywdę, jakąkolwiek. Musiałam go wreszcie dosięgnąć!
Powstała potężna eksplozja, a tumany kurzu nie pozwalały określić, w jakim stanie był przeciwnik. Musiałam się wytężyć, aby mnie nie cofnęło. Dzięki namacalnej energii mogłam domyślić się, że albo nie zrobiło to na nim zbytnio wrażenia, albo skubany zrobił dobry unik. Gdzież tam dobry, doskonały! Rozzłościło mnie to.
— Cholera — mruknęłam posępnie. — W ten sposób go nie pokonam!
Nie zdążyłam nawet mrugnąć, gdy za moimi plecami pojawił się pogromca ziemian, wymierzając cios między łopatki swoim szpiczastym butem. Nie było szans uniknąć tego, za bardzo opuściłam gardę po wykonaniu ataku. Runęłam w dół niczym kometa i równie jak każda skończyłam w twardej ziemi w wielkim kraterze. Głośno wypuściłam powietrze z ust, przecierając twarz z pyłu. Nie mogłam ukrywać, że z każdą chwilą Buu działał mi coraz bardziej na nerwy. Równie irytujący był fakt, że byłam obserwowana przez Saiyanina z innej przestrzeni czasowej. Czułam jego ciężki wzrok kręcący nosem, zupełnie jak u Vegety, który uważał, iż jest w stanie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki obrócić przeciwnika w proch. A ja jedynie usiłowałam się przed nim popisać.
Warknęłam pod nosem, owinęłam ciasno ogon wokół talii, a następnie w mgnieniu oka znalazłam się przed twarzą różowoskórego i choć może trwało to ćwierć sekundy, dostrzegłam w jego oczach ten chytry błysk. Ten sam, który kazał mi myśleć, że jestem na przegranej pozycji, że nie mam się co mierzyć z nim, bo jest niemal jak bóg, a ja jestem tylko robaczkiem, który pozwala rozwinąć mu skrzydła; Zabawką, którą niebawem wyrzuci w kąt. Na samą myśl fala gorącej złości okalała moje ciało.
Wydarłam się, wydobywając z siebie kolejne pokłady energii. Ciało spowiła ponownie złocista aura, a wraz z nią wyładowania elektryczne. Tak bardzo chciałam pokonać tego brzydala! Tak ogromnie musiałam sobie i nie tylko, udowodnić, że byłam potężnym wojownikiem, którego należy się bać oraz szanować.
— Nie jestem twoim popychadłem — wycedziłam przez zęby, spoglądając na przeciwnika.
Buu uśmiechał się w swój obrzydliwy sposób, dokładnie tak, że za każdym razem przechodził przeze mnie dreszcz obrzydzenia, który musiałam powstrzymywać, choć, prawdę mówiąc i tak nie miałabym co zwrócić. Na samo wspomnienie o pustym żołądku poczułam, jak się kurczy. Wołał o choćby skromną kanapkę do schrupania.
— Może i zjadłeś wszystko, co było warte na tej planecie, ale mnie nie zeżresz — warknęłam, zaciskając obie pięści. — Prędzej zginę, niż ci na to pozwolę.
— Nie byłbym taki pewny — zarechotał złośliwie. — Twoi koledzy też tak uważali, a jednak spójrz, są ze mną. Zjednoczeni i niesamowicie silni. Pozwoliłem ci ze sobą walczyć, nie odwrotnie. A jeśli o tym mowa... Zaczynam być głodny.
— Nie myśl tylko o sobie, baranie! — odszczeknęłam, wciąż ściskając kłykcie. — Nie tylko ty jesteś tu bez obiadu!
I śniadania zresztą też... Czerwonooki spojrzał na mnie z zaskoczeniem, zupełnie jakby nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Nie było teraz pory, by rozmyślać nad jedzeniem, a im bardziej o tym myślałam, tym było gorzej.
Wystartowałam ku byłemu grubasowi z taką furią, że mogłabym się samej siebie wystraszyć. Okładałam go pięściami, co jakiś czas odskakując zgrabnie w tył i strzelając pociskami KI. Niestety wciąż niczego złego mu nie uczyniłam. Jego ciało było niczym powłoka tytanowa, a jednak zawierało w sobie tyle gumy, że bez problemu mógł odbijać nim wiele przedmiotów, a także wyginać, tak by uniknąć większości, jak nie wszystkich ciosów. Było to doprawdy frustrujące. Mimo to nie zamierzałam się poddawać. Moja vendetta nie dobiegła końca. A może jeszcze się nie rozpoczęła?
Czas nieubłaganie się wydłużał, siły malały, wkradało się zmęczenie oraz silna potrzeba konsumpcji czegokolwiek. Z każdą chwilą było coraz gorzej, a im więcej myślałam o niedogodnościach cielesnych, coraz trudniej było mi się skupić na walce. I pomyśleć, że wychodząc z sali treningowej, nie pomyślałam o porządnym posiłku. Później już wszystko tak szybko się działo, że nawet nie było szans napomknąć o tym. I nagle doskonale rozumiałam, jak czuł się Hercules, który przemierzał pustynię z psem, bojąc się, że niebawem umrze.
Na horyzoncie malowało się poszarzenie krajobrazu, które oczywiście miało niekorzystny wpływ na dalszy przebieg walki, zwłaszcza przy opadających siłach. Buu wciąż był w doskonałej formie, jakby niczego mu nie brakowało. Musiała być to zaleta posiadania w swoim ciele tylu wojowników. Z wcześniejszych moich obserwacji wynikało, że był w stanie się zmęczyć, zasapać, popełnić karygodny błąd, a teraz? Teraz to ja potrzebowałam sjesty… a może i senzu.
W końcu, gdy straciłam rachubę czasu, a każdy atak czy jego odparcie przeciągało się niemal w nieskończoność, dostałam potężną techniką w plecy, po czym padłam, jak mucha, tworząc przy tym kolejny krater, który niczym nie różnił się od swoich poprzedników. Z głośnym westchnieniem przewróciłam się na plecy, mając nadzieję, że się wykaraskam jakoś z tego, nim oberwę po raz kolejny. Jednakowoż nie było mi to dane – Buu nie próżnował i moim oczom ukazała się bogata salwa świetlistych, różowych kul zmierzających prosto na mnie. Nie dostałam ani sekundy na unik, nie było szansy podrapać się nawet po nosie! Jedyne co mogłam w tej sytuacji uczynić to przyjąć wszystko na klatę, dosłownie.
Gdzieś w oddali usłyszałam przeraźliwy pisk Wszechmogącego, który struchlał na widok tak widowiskowych poczynań Majina. Cóż, sama chciałabym móc oglądać to z nieco innej perspektywy. Zasłoniłam oczy obdrapaną ręką w nadziei, że nie zmiecie mnie z powierzchni ziemi i jeszcze zdążę skopać ten różowy zad. Musiałam przyznać, że gdybym miała mniej szczęścia, mogłabym wyjść z tego w dwóch kawałkach. Z trudem wykrzesałam z siebie tyle KI, by utworzyć barierę. Parszywiec się do tego świetnie przygotował! Energetyczna tarcza odparła część ataku, później pękła niczym zmrożone szkło. Ledwo dałam radę. Czułam jak wszystko mnie pali. Jego kikōha była naprawdę przerażająca, zwłaszcza że po tych z pozoru mizernych pocisków uraczył mnie czymś mocniejszym. To musiało być coś z arsenału Gohana.
Nim moje obite ciało zechciało podjąć współpracę z mózgiem, ten wylądował obok, przydeptując bardzo boleśnie moją rękę w połowie drogi od łokcia do dłoni. Wszystko wykonał z tym swoim znienawidzonym przeze mnie uśmieszkiem. Chciał dać mi do zrozumienia, że jestem nikim? Zdecydowanie tak. Nawet w tym położeniu nie miałam zamiaru się przed nim ugiąć. Wciąż byłam w grze!
— O ile pamięć mnie nie myli, obiecałaś jakąś nietuzinkową atrakcję — żachnął się niczym zbity szczeniak. — Czuję się oszukany. Jednakże z radością z tobą skończę. Nie możemy dłużej się bawić w kotka i myszkę.
Nie miałam siły się nawet zaśmiać. Stwór przytłoczył moją rękę mocniej do twardej ziemi. Zawyłam z bólu, choć wcale nie chciałam tego okazywać. Stało się to bezwarunkowo. Zamknęłam na moment oczy. Przez myśl przeszło mi, że gdyby przyszło mi jednak tu skonać, chciałabym posłuchać. Wczuć się w to, co najbardziej uwielbiał On; Otaczającą nas przyrodę. Nie mogłam usłyszeć szumu wody, szelestu liści i śpiewu ptaków. Do mych uszu dobiegł jednak inny ton — smutny wiatr przypominający o potężnym przeoraniu tej części Ziemi. Słyszałam nawet, jak piasek przesuwa się tuż obok moich uszu. W pewnym momencie pomyślałam, że to także jest głos natury. Uśmiechnęłam się pod nosem, jakbym czuła jego obecność. On nauczył mnie słuchać.
Z przyjemnych rozmyślań wyrwał mnie dźwięk zagłuszający naturę; To Buu zabrał głos. Upuściłam z przejęciem trochę powietrza. Zwykle starałam się nie zajmować głowy czymś, co nie było związane z walką. Tym razem było inaczej. Czy miało to związek, z tym że słabłam? Moja głowa miała już dość i mózg wyruszał w inne, odległe i przyjemniejsze miejsca? Tak całkowicie bez mojej zgody? Kaszlnęłam, na powrót otwierając oczy.
— Jeśli dasz mi szansę, obiecuje ci jazdę bez trzymanki! — jęknęłam, siląc się na żart. — Jeszcze z tobą nie skończyłam. Muszę... Muszę się tylko pozbierać.
Na te słowa rubasznie zarechotał, najprawdopodobniej uważając, iż postradałam resztę zmysłów. Możliwe, że właśnie tak było. Jednakowoż siły na riposty nie brakowało. Wtedy ni stąd, ni zowąd wyszczerzył diabelsko swoje ostre jak brzytwy, a zarazem zepsute zębiska, a chwilę po tym moje ciało przeszył niewyobrażalne piekący i łamiący ból. Oponent bardzo szybkim i silnym ruchem zmiażdżył obie kości: łokciową i promieniową. Wybuchł jeszcze silniejszym śmiechem, najwidoczniej napawając się moim cierpieniem. Wrzeszczałam tak głośno, jak dalece pozwalały na to moje płuca. I struny głosowe też. Marzyłam w tej sekundzie, by wstać i wymierzyć śmiercionośny cios, ale jedynie wydarzyło się to w mojej podświadomości. Złamał mi rękę! Łzy ciurkiem spłynęły policzkami.
Minęło tak wiele lat. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że częściowo wyparłam z pamięci wspomnienia niewoli. Pierwsze lata były bardzo bolesne. Łamanie kości i ich ponowne zrastanie się w komorze regeneracyjnej.  W ułamku sekundy poczułam się jak tamta mała dziewczynka, która jedynie chciała przeżyć. Przeżyć i odnaleźć jedyną istotę w całym wszechświecie, której na mnie kiedykolwiek zależało. Dziś sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Byłam praktycznie dorosła, a te wszystkie osoby odeszły i ode mnie zależało czy jeszcze kiedyś wrócą. Nie chciałam ich zawieść... Choć raz.
To był ten impuls. Nie mogłam ich zawieść. Utrata ręki była czymś okrutnym i niesamowicie bolesnym, jednak postanowiłam się nie poddawać. Użalanie się nad sobą niczego by mi nie dało, nie teraz. Buu jeszcze mnie nie pokonał. Do dyspozycji miałam jeszcze drugą kończynę i wolę walki. Byłam w katastroficznej sytuacji. Myśl o tym, że gdzieś tam był Dende, nabierała nowego blasku. Był jak światełko w tunelu. Mogłabym się z nim spotkać i zaleczyć rany wojenne, to napawało iskierką optymizmu.
Tyle wystarczyło, by wykrzesać z siebie pewne chęci. Musiałam tylko się podnieść, pozbierać do kupy i wrócić do gry, jak na elitarnego wojownika przystało! Tylko… Ten ból był tak niesamowicie paraliżujący, że nie potrafiłam poskładać myśli na dłużej. Do tego te łzy. Nie widziałam praktycznie na oczy.
Czy to tak winno się skończyć? Czy miałam szansę jeszcze zasięgnąć pomocy uzdrowiciela z Namek? Czy gdyby Wszechmogący zobaczył, że walczę i nie zamierzam się poddawać, próbowałby do mnie dotrzeć? Gdy tylko spróbowałam się podnieść, moja moc mnie niespodziewanie opuściła i na powrót stałam się najzwyklejszą Saiyanką. Ból stał się dotkliwszy. Było coraz gorzej. To nie fair! Woli walki nie mogłam utracić. Tylko ona mi została...
Weź się w garść, dziewczyno! Nie możesz się teraz poddawać! Jeszcze cię nie wykończył! Nie waż się użalać nad sobą! Do dzieła! WALCZ! Byłaś już w podobnych sytuacjach i zawsze przegrywałaś! Nie pozwól na to kolejny raz!
Parszywy typ stał nade mną niczym kat nad dobrą duszą. Naśmiewał się z mojego losu. Krzykaczka go jednak nie była w stanie pokonać. Czy to był jakiś rodzaj dziecięcej zabawy, czy może jednak cechował się wyrafinowaną bezwzględnością i postanowił wykończyć mnie bólem? Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, nie teraz kiedy w głowie odtwarzałam gadkę motywacyjną. Zebrałam resztkę sił, które plątały się z niemocą i... usiadłam. To był nie lada wyczyn, o czym świadczył ciężki oddech, nie wspominając o niecenzuralnych słowach, które temu towarzyszyły. Z wielkim trudem postawiłam stopę na podłożu i zdrową ręką wsparłam się na krwawiącym niegdyś kolanie. Rana nie zdążyła się jeszcze zasklepić, z resztą jak większość otarć. Wzięłam głęboki wdech, zacisnęłam szczękę tak, że ta zaczęła mnie boleć, a zęby zgrzytać. Z opuszczoną głową i gardłowym warkotem powoli poczęłam się podnosić. Obie nogi trzęsły się jak galarety, chcąc odmówić posłuszeństwa.
Słyszałam jak Buu się, ze mnie naśmiewa. Nie to jednak aktualnie miało znaczenie. Teraz nie walczyłam o swoje dobre imię, a o przetrwanie! W oddali dostrzegłam młodego Wszechmogącego, który zdawało się, obgryzał swoje szpony ze zdenerwowania, a tuż za nim Hercules dygotał niczym liść na wietrze.
— Nie złamiesz mnie — splunęłam krwią pod nogi.
— Zdaje się, że już to zrobiłem — zakpił z szerokim uśmiechem.
— Nie w tym rzecz — sapnęłam, ciężko oddychając. — Mojego ducha walki nie złamałeś, a ręka to tylko ręka.
— Czyżby? — W jego głosie wyczuwalna była cierpkość. — Jeśli jeszcze tego nie poczułaś, możemy zająć się kolejnymi kończynami. Pytanie, w którym momencie zaczniesz błagać mnie o śmierć.
Nie spodobało mi się to. Miałam palącą ochotę zerwać się do ataku, ale nie mogłam porywać się z motyką na słońce. Popełnianie tych samych kroków co starszy brat, było błędem. Nie taki był przecież cel. Jednak starając się oczyścić umysł, zebrałam prawdopodobnie ostatnie pokłady energii, by ponownie zalśnić złotem. Odrobinę pomogło mi to zmniejszyć odczuwalny ból w zwisającej, uszkodzonej kończynie, która nabrzmiewała. Może to źle, że nie doznałam otwartego złamania?
Mina Majina zdradzała nie tylko niezadowolenie, ale i zaskoczenie. Nie spodziewał się, że będę walczyć do końca? Nim jednak zdążyłam zaatakować go wszystkim, co posiadałam, złapał mnie swoją wielką łapą za gardło. Uniósł na wysokość swoich oczu, chyba by się napawać tą chwilą. Zakrztusiłam się własną śliną, zagryzając język. Poczułam metaliczny posmak krwi, której nie mogłam ani przełknąć, ani wypluć. 
— To koniec, poddaj się.
NIGDY, potworze!
Z każdą sekundą czerwona ciecz wypełniała usta, przez co traciłam oddech. Ze wszystkich sił walczyłam z różową dłonią przeciwnika, byleby mnie puścił, jednak im dłużej próbowałam się wyswobodzić, tym bardziej brakowało mi tchu. Jedną ręką i tak byłby z tego nie lada wyczyn. Kolejny raz opuściła mnie KI. Zacisnął łapę na gardle mocniej, a jego złowieszczy śmiech poniósł się echem.
Przed oczami pojawiały się plamy, chyba przestawałam postrzegać barwy. Słuch też zaczynał odmawiać posłuszeństwa, choć dzwonienie słyszałam dokładnie i gdzieś w oddali ciężko bijące serce, chyba należące do mnie. Po kolejnych łapczywych próbach pobrania tlenu mimowolnie uroniłam kolejne łzy. To były moje ostatnie chwile? Nie było żadnych szans na jakąkolwiek dodatkową próbę ratunku? Wypaliłam się ze wszelkiej energii. Buu mnie pokonał dzięki sile najważniejszej osoby w mym życiu. To było tak podstępne, a zarazem bolesne. Powinnam się cieszyć, że nie zamierzał mnie zjadać?
Nie chciałam się poddawać, ale naprawdę nie miałam sił utrzymać choćby ręki w górze. Zdrowa kończyna opadła wzdłuż ciała, a jedyne co mi pozostało to czekać na szybki koniec. Czekał na mnie tuż za rogiem. Uchyliłam powieki, jak tylko byłam w stanie, by w chwili śmierci zapamiętać jego twarz. Czy byłam gotowa na to, co miało rychło nadejść? Musiałam się pogodzić z tym, że przegrałam. Bez tlenu nie miałam nawet cienia szansy. Nie błam się odejść, a on musiał to koniecznie wiedzieć. Czy tak właśnie czuł się Vegeta, gdy postanowił poświęcić swoje życie? Wiedział, że zginie, umarł nie raz, a jednak to zrobił ponownie.
— Puść ją! — krzyknął ktoś z oddali.
Niestety nie byłam w stanie dostrzec tej osoby. Choć część mnie dziękowała za tę chwilę, jakże nadzwyczajną, to mimo wszystko byłam zła. Nie pozwolono mi dokończyć walki niezależnie od jej wyniku. Byłam gotowa na to! Moja prośba nie została uszanowana. Obawiałam się, że teraz gdy stwór został powstrzymany, zje mnie jak przekąskę. Nie byłam w stanie się przed tym uchronić. Nie mogłam nawet próbować wysadzić własnego ciała. Zastanawiałam się, czy nie był to Kenzuran. Umówiliśmy się na nie ingerowanie w walkę! Gdybym chciała pomocy... To i tak bym o nią nie prosiła...

Gdy zaskoczony Buu poluzował zacisk, odruchowo wzięłam rozpaczliwy haust powietrza, jednak wciąż wisiałam jak ulęgałka, czekając na ciąg dalszy, tej historii. Najprawdopodobniej nie zamierzał mnie uwolnić. Nic nie mogłam zrobić.

— Musisz ustawić się w kolejce — zaskrzeczał czerwonooki. — Nie przerywaj. Już prawie skończyłem. Później zajmę się wami.

— Obawiam się, że już skończyłeś — męski głos był stanowczy, a zarazem bardzo opanowany.

Demon zaśmiał się złowieszczo. Był pewien swojej wygranej. Bawiła go nasza desperacja. Z trudem łapałam oddech, krztusząc się w strasznych męczarniach. Oni sobie dyskutowali, a ja umierałam na ich oczach. Po co było to wszystko? Żałowałam, że poczynania Buu zostały przerwane. Byłoby już po wszystkim.

Mężczyzna nic nie mówiąc, zrównał się z Majinem. Chociaż byłam na wyczerpaniu, to czułam, jak zjawił się obok. Wykonał szybki ruch i najprawdopodobniej pozbawił go dłoni, zupełnie jakby jego własna była brzytwą. Upadłam na ziemie, krztusząc się krwią i nadmiarem powietrza. Prawdopodobnie miałam uszkodzoną tchawicę i za chwile i tak miałam umrzeć. Różowe palce wciąż okalały moje gardło, jednak nie trzymały mnie w tak żelaznym uścisku. Czując obrzydzenie do tej sytuacji, z uporem maniaka postanowiłam pozbyć się tej przeklętej kończyny. Jakimś cudem znalazłam w sobie na tyle energii, by oderwać to łapsko od siebie. Zakręciło mi się momentalnie w głowie. Zupełnie jakby moc mandarkery mnie otoczyła, zamieniając wszystko w cieniste mary. Padłam na twarz, niemal konając ze zmęczenia. To było ponad moje siły. Miałam już dość. Pozostało mi wyczekiwać. Tylko tego w tej chwili pragnęłam.

— W razie jakby ci się zachciało ją zjeść — usłyszałam dudnienie.

Wybawca stanął tuż obok, wystrzeliwując palący pocisk. Kimkolwiek był przewidział tę ewentualność, za co byłam mu wdzięczna. Nic gorszego nie mogłoby się już przytrafić. Przejęcie ciała było najgorszą z możliwości. Śmierć w tym wypadku była nader łaskawa. Po chwili poczułam ciepłą i dużą dłoń na ramieniu, a za chwilę dziwne zawirowania oraz mdłości. W głowie zakręciło się jeszcze mocniej. To było wszystko. Nie miałam już siły walczyć. Nie miałam energii, by wziąć choćby wdech. Czułam, jak spadam, chociaż wiedziałam, że leżę. A może już nic nie wiedziałam? Dłoń z ramienia nagle zniknęła. Uznałam to za sygnał. Tak właśnie musiał wyglądać koniec.

— Zaraz... lepiej. Wytrzymaj, proszę...

Zabrzęczało w mej głowie. Bardzo się zdziwiłam, gdy dosięgło mnie dziwne, przyjemne ciepło. Za chwilę ból zaczął maleć. W tym momencie poczułam, jak moja siła wraca, a zmiażdżona ręka przestaje być problemem, jak odłamki kości wracają na swoje miejsce. To uczucie było niesamowite, jednak wciąż gdzieś z tyłu widniało uczucie porażki oraz ulitowania się nade mną. Tego właśnie chciałam uniknąć. Przez chwilę bałam się otworzyć oczy. Nie wiedziałam, co mnie czeka, gdy już to uczynię. To tak jak z upadkiem delikatnego przedmiotu. Póki leżał, był cały, a jednocześnie zniszczony. Tak samo było ze mną. Mogłam być żywa, jak i martwa.

— Saro, jak się czujesz?

Dende? To było jak gong, jakbym dostała obuchem. Chyba zapomniałam oddychać. W momencie otworzyłam oczy łapczywie i głośno łapiąc haust powietrza. Cholera jasna! Nie umarłam! Zobaczyłam Namekanina klęczącego nade mną z zatroskaną miną. Po jego wyrazie twarzy mogłam wydedukować, że było ze mną tragicznie. Kilka sekund później uśmiechał się, szczerząc zęby. Zerwałam się do siadu, zanosząc się potężnym kaszlem. Odruchowo złapałam za krtań, na nowo ucząc się oddychać.

— Oddychaj powoli Saro — szepnął z troską. — Zaraz wszystko wróci do normy.

Musiałam zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Kto mnie właściwie ocalił? Na niebie dostrzegłam pomarańczowe gi. Nie było to obecne ubranie Buu. Mąż Chi-Chi powrócił? Ale... Wyraźnie czułam jego KI. Wzrok mnie nie mylił. Stał nieopodal Kenzurana, rozmawiali. W pewnym momencie wyciągnął coś z kieszeni, wymachując tym przed twarzą drugiego. Byli jednak za daleko, a przedmiot nazbyt mały, by z tej odległości dostrzec co takiego. Wytarłam zasychającą krew z ust i zerwałam się na równe nogi.

— Co on tu robi? — pisnęłam niedowierzająco. — Uciekł zza światów?

Spojrzałam na opiekuna Ziemi. On sam nie miał pojęcia, co się stało. Wzruszył ramionami, robiąc kwaśną minę. W sumie czy to miało jakieś znaczenie? Uchronił mnie przed niewyobrażalnym cierpieniem. Wiedząc, jak byłam bliska śmierci, szczerze mogłam przyznać, iż to był idiotyczny pomysł. Zrozumiałam, że wcale nie chciałam umierać. Nie tak.

Kenzuran przyjął tajemniczą rzecz, a następnie przyjrzał się jej uważnie. Co takiego zamierzali zrobić? Wciąż rozmawiali. Niewiedza mnie rozrywała. Nie mogłam się temu przyglądać. Zaraz przybysz skinął niemal nie zauważalnie głową, zaciskając obiekt w dłoni.

Wszechmogący zaś upadł na kolano, cicho dysząc i ocierając pot z czoła. Uzdrowienie mnie kosztowało go wiele energii. Prawie umarłam. Byłam mu wdzięczna, ale i przykro było patrzeć, jak poświęca w zamian siebie.

— Poradzisz sobie? — nie kryłam troski. Położyłam dłoń na jego ramieniu w oczekiwaniu na odpowiedź.

Zielonoskóry uśmiechnął się słabo. Jak zawsze nie myślał o sobie. Westchnęłam w nadziei, iż wkrótce się zregeneruje. Musiałam dołączyć do reszty i dowiedzieć się, jaki mieli plan. Wróciłam do gry i nie zamierzałam przyglądać się wszystkiemu z boku. Zrozumiałam, że tylko walcząc ramię w ramię, mieliśmy jakąś szansę. Buu już tyle razy nas wykiwał, że można było napisać o tym książkę. Bez względu na to, czy jeden drugiego ratował, za chwilę coś się działo.



Źródło obraz