21 kwietnia 2024

*106. Najsilniejszy pod słońcem?

Muzyka

— Vegeta! Szybko! Dawaj tej przeklęty kolczyk!

Sekundy mijały, wróg był coraz bliżej, a my tkwiliśmy w tym samym miejscu. Na samą myśl co będzie później, drżałam. Książę nie mógł działać na korzyść Majina! Samo wspomnienie o tym było niedorzeczne. On go uśmiercił. Dlaczego zatem przeszkodził mi w scaleniu, którego sam za nic nie chciał wykonać?

— Vegeta!! Rusz się, do cholery! Albo siłą wyrwę ci go z ręki! — wrzasnęłam w panice. —  On zabił wszystkich! Wiesz, że nie spotkamy ich po śmierci? Gokū mówił, że tylko zasłużeni wojownicy zachowają ciało. Bulma nie jest wojownikiem! Trunksa, Gotena, Gohana też tam nie będzie! Ich zjadł ten cholerny potwór! Nie mogę pozwolić ci przestać istnieć i nie chcę umierać, wiedząc, że nie zrobiłam nic, by zapobiec temu, co nadejdzie!

— Nie.

Nie? Tylko tyle miał mi do powiedzenia? Ciche, stanowcze nie? Ja tu się uzewnętrzniam, wywalam wszystkie argumenty na tacę, a on rzuca krótkim i zdecydowanym NIE!? Zamurowało mnie. Chwilę trwało nim mój stan zmienił się; W końcu się zapowietrzyłam. Potrzebowałam obmyślić w głowie ekspresowy plan działania. Facet musiał upaść na głowę albo ją stracić po śmierci. Nie upoważniało go jednak to do manipulacji. Kiedyś jeszcze mógłby to zrobić, teraz nie miał nade mną żadnej władzy. Z sekundy na sekundę moja złość rosła. Nie tak miało być! Nie z własnym bratem miałam walczyć!

— Nie mogę ci na to pozwolić. Ja już umarłem i nie mam nic do stracenia poza tobą. Nie mogę przystać na takie poświęcenie, mimo iż to naprawdę zdumiewające — mówił z ogromną determinacją. — Żyj i choć raz bądź naprawdę szczęśliwa. Spełnij swoje marzenia, siostro.

Zacisnął w dłoni artefakt, patrząc mi w oczy. Zatkało mnie po raz kolejny. Nie wiedziałam, co powiedzieć i czy w ogóle powinnam była się odzywać. Jego słowa były wzruszające, ale... Jakkolwiek pięknie je ubrał, nie mogłam zmienić swojego zdania. Świat należało ratować. Bez względu czy mojemu bratu się to podobało, czy nie.

— Nie zniósłbym twojego scalenia się z tym błaznem — burknął, przewracając oczami. — Nie ma mowy!

Buu był niemal na wyciągnięcie ręki. Tworzył naprędce sporych rozmiarów pocisk. To mnie otrząsnęło. Doskoczyłam do brata, łapiąc go za dłoń, w której ukrywał najcenniejszą rzecz jaka pozostała, poza Smoczymi Kulami na Ziemi. Zacisnął ją pewniej. Rozdrażniło mnie to jeszcze mocniej niż uprzednio. Naprawdę musiałam z nim walczyć, by przeżyć? Na co więc te jego wszystkie zmyślne słowa, jeśli w tej chwili prowadził nas ku zagładzie?!

— Vegeta!! — wrzasnęłam, z roztrzęsieniem usiłując wyrwać przedmiot sporu.

— Które ucho? — w jego głosie wreszcie pojawił się strach. — Na które ucho?

— Na prawe! Co cię to zresztą obchodzi! Sama je założę! Nie potrzebuję pomocy! — jęknęłam, wciąż walcząc z silnie zaciśniętą pięścią. — ODDAWAJ!

Vegeta VI odepchnął mnie, kręcąc przy tym głową, wołając „Nadal nic nie rozumiesz!”. Z desperacją przyłożył palce do swego ucha, walcząc z trzęsącymi dłońmi, by zacisnąć błyskotkę na płatku narządu słuchu. Oniemiała, z otwartą buzią oglądałam to wszystko na bezdechu. On...

— Vegeta...

Więc od początku chodziło o to? Chciał się ze mną zamienić miejscami? Nie mógł tego od razu powiedzieć? Czy jednak podjął tę decyzję w ostatnim momencie? Byłam w stanie pogodzić się z ich permanentnym scaleniem. Nie znałam za dobrze Gokū, ale mogłam go mieć i za brata, wiedząc, że mój z krwi w jego ciele był bezpieczny. Był też ojcem najważniejszej dla mnie istoty. Czy właśnie o tym mówił książę, gdy nakazał być mi szczęśliwą? Domyśliłam się, że wiedział. On w przeciwieństwie do mnie już wcześniej zrozumiał pojęcie miłości. Bulma go nauczyła, pokazała mu, że Saiyanie potrafią. Ja nie dostrzegłam, kiedy to się stało. Zawsze zbyt zajęta.

Syn Vegety III nie zamierzał traktować swego rywala jako siostrę. Jego poświęcenie sprawiło, że łzy same napłynęły do oczu. Dopiero co dosadnie wyperswadował nam, jak bardzo nie zamierza żyć w jednym ciele z kimś, kto go nie potraktował poważnie, a teraz heroicznie założył kolczyk, chroniąc przed wszystkimi swą znacznie młodszą siostrę, którą w tym świecie mogli uznać, za jego córkę.

Rozbłysło się dziwne zielone światło. Gdyby nie fakt, że mój kamień bezpiecznie leżał w skrytce, mogłabym pomyśleć, że próbowałam spojrzeć przez niego w słońce. Vegetę momentalnie jakaś dziwna siła pociągnęła w tył, a ja odruchowo chciałam złapać go za rękę. Nie zdążyłam. Bezwiednie staranował Majina. Było widać, że nie kontrolował tego. Zaraz moim oczom ukazał się Gokū, który tak samo, jak książę mknął w nieznanym mu kierunku. Wtedy zorientowałam się, że jakaś siła ciągnęła ich ku sobie. Kolczyki magicznie przyciągały ich. Gdy zderzyli się torsami, oślepiło mnie całkowicie. Musiałam zasłonić powieki. Cokolwiek miało się zaraz wydarzyć, mogło spotkać mnie.

Z przerażeniem, a zarazem z fascynacją oczekiwałam efektów, o których wspominał ojciec Gohana. Jak tylko palący blask zelżał, usłyszałam zadowolony okrzyk. Czy było już po wszystkim? Uniosłam powieki, a moim oczom ukazała się zupełnie nowa istota. Emanował szalenie niebywałą energią, która powalała na kolana, a jednocześnie przyciągała do siebie. Czy gdybym była to ja nasza moc, byłaby jeszcze znakomitsza? To musiało pozostać tajemnicą.

Mężczyzna fryzurą przypominał Vegetę, choć opadające na czoło kosmyki zdradzały w tym wszystkim istnienie Gokū. Miał na sobie rękawice i buty księcia. Kombinezon zmienił barwy na granatowe, takie, jakie nosił mój brat. Koszulka pod spotem dotąd w kolorze ciemnego nieba teraz była w odcieniu płomiennej pomarańczy. Większość wskazywała na to, że to właśnie Vegeta przejął większą kontrolę nad fuzją. Czy zatem także dysponowałam szansą, by zostać pionierką? Książę nie był najsilniejszy. Miałam się już nigdy nie dowiedzieć. Kwintesencją całego przedstawienia były magiczne kolczyki Potara, które radośnie dyndały pod płatkami uszu. Naprawdę, wspaniały wynalazek.

Delikwent od razu rozpoczął rozgrzewkę, wymierzając szalenie szybkie ciosy ku niewidzialnemu przeciwnikowi. Oglądałam wszystko z zahipnotyzowaniem. Wreszcie mieliśmy namacalną szansę pokonać demona. A jeśli o niego chodziło, to także musiał dostrzec tę potęgę. Zaraz zniwelował swój różowy pocisk, także obserwując nowy fuzyjny cud. Gotenks przy nim mógł schować się w buty!

Podziwiałam jego szalenie doskonałe ruchy w milczeniu, a jednak z burzą myśli w głowie. Niesamowity gość, niesamowity artefakt. Brakowało mi słów, by wyrazić podziw. Pragnęłam zobaczyć go w akcji, tu i teraz, z nadzieją, że nasza udręka właśnie dobiegała końca.

— Niebywałe! Nie sądziłem, że aż tak się wzmocnię! — odezwał się scalony. — Tą cudowną mocą rozgromię wszystko.

Słysząc tę pewność siebie, zacisnęłam obie pięści z nieukrywaną radością. Zapragnęłam piszczeć jak kilkulatka. Nareszcie! Mogliśmy posłać tego przeklętego drania do piekła. Moje serce mimo utraty brata się mocno radowało. Umarł, a teraz mógł żyć za sprawą magii i ciała Son Gokū. Ten cały Enma nie mógł go wyczyścić i poddać reinkarnacji. Bulma i Chi-Chi musiały zaakceptować ten stan. Poświęcili się, by po wszystkim mogły wrócić do swego ziemskiego padołu. Ofiarność siebie to największa forma odwagi.

Vegeta i Gokū wyszli naprzeciw złu. Nawiązali kontakt wzrokowy, a następnie podmuchem KI rozcięli twarz potwora. Niby nic, ale robiło wrażenie. Zrobił to czystą, nieskumulowaną energią! Zapragnęłam zobaczyć ich walkę w tym momencie, ale nie mogłam nikogo popędzać. Musieli nauczyć się być jednością. Nie wiedziałam, jak było w istocie, ale zgadywałam, że nie łatwo być dwiema osobami w jednym, zwłaszcza tak odmiennych, jak tamci dwaj.

Buu zasklepił swoją twarz, po czym się roześmiał. Starał się nie dawać ponieść emocjom i ukrywał przerażenie? Nie mogło być inaczej. Tylko głupiec uznałby tych dwoje za słabeuszy! A jednak usiłował zachować zimną krew. Rzucał hasełkami z rękawa, bawiąc przy tym nowego wojownika. A może tym zagraniem usiłował siebie podnieść na duchu? Stwierdzenie, iż dobrze zrobił, pozwalając scalić się mężczyznom, by mógł pozbyć się dwóch problemów naraz, dokładnie tak brzmiało. Zwłaszcza że jeszcze chwilę temu mnie nie dopuszczał do tego procederu.

Majin zaatakował z rozmachem, jednak fuzja wyszła z tego tanecznym krokiem. Zdążył nawet przywalić mu butem w twarz! Buu runął, aczkolwiek zgrabnie się pozbierał i ostatecznie nie rozbił o podłoże, a wzleciał ku przeciwnikowi. Kilka szybkich ciosów i za chwilę to różowy prowadził albo Saiyanin chciał go tylko wrobić. Mężczyźnie nie brakowało sił, więc logiczne było, że Majin mu nie szkodzi. Chociaż z daleka wyglądało, jakby dostawał porządne wciry. Tym razem on wbił w ziemię rywala potężnym kopniakiem. Fuzja wpadła w skały, powodując niemały wybuch. Gdy tylko opadł kurz, uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic. Bawił się. Testował swe ciało. Nastąpiła kolejna wymiana ciosów, prawdopodobnie Buu pochwycił przynętę, jakoby był silniejszym w tej potyczce. Złapał Saiyanina za nogę swą przeklętą kończyną na głowie, następnie kilkukrotnie przeciągnął go po niebie, kończąc rzutem w podłoże. To jednak nie był koniec — Buu stworzył neonową, różową kulę naprędce wystrzeliwując ją w cel. Potężna eksplozja sprawiła, że wszystko wokoło się zawaliło.

— Jak tak dalej pójdzie, z Ziemi zostanie tylko sito — mruknęłam.

Vegeto-Gokū niepotrzebnie przeciągał tę scenę. Zgadywałam, iż to cechy mego brata tutaj dominowały. Kipiał on potężną wiarą we własne siły. Zupełnie jakby zapomniał, że jeszcze chwilę temu poważnie oberwał i nie miał szans konkurować z monstrum. Jego ego było wręcz namacalne.

W spektakularny sposób rozniósł w pył gruzowisko; Złocisty blask najpierw delikatnie szukał ujścia między głazami, kończąc na pokaźnej rozwałce. Czy wreszcie miała rozpocząć się prawdziwa walka? Liczyłam na to.

— Miejmy nadzieję, że wezmą się do pracy, czas nagli — Dosłownie znikąd pojawił się za mną Kenzuran. — Są mocarni, ale jeszcze nie wygrali. Buu to wbrew pozorom potężny i niezrównoważony przeciwnik. Nie należy go lekceważyć.

Nie musiał mi tego tłumaczyć. Na własnej skórze się o tym przekonałam. Bywały chwile, w których człowiek myślał, iż jest na wygranej pozycji, a zaraz coś się działo i szale się przestawiały. I tak mieliśmy sporo szczęścia, że dotrwaliśmy do finału. Miałam nadzieję, iż tak właśnie było i nic niespodziewanego się już nie wydarzy. Nawet nie chciałam o nic pytać podróżnika w czasie, z obawy, że wykracze. Nie wszystko musiało się przecież wydarzyć.

Tak jak przypuszczałam, całe przedstawienie było tylko rozgrzewką. Mężczyzna oficjalnie się przyznał do tego, a Majin mu zawtórował. Nim zdążyłam mrugnąć, Saiyanin zmienił swoje położenie, zupełnie zaskakując stwora. Pewne ruchy i precyzja były mega oszałamiające. Szkoda, że inni nie mogli tego zobaczyć. Bili się mocno i zawzięcie. Im pewniejszy był Saiyanin, tym bardziej irytował się różowy demon. Praca nóg, mięśni, pociski energetyczne, wszystko wypadało doskonale. Zalały przeciwnika, zamieniały ciało w sito. Niestety było to niewystarczalne. Buu szybko się regenerował. Obawiałam się, że tylko całkowite wypalenie było w stanie go unicestwić. Przynajmniej nie posiadał przeklętego chipa, jak to było w przypadku Komórczaka.

W pewnym momencie zdawać się mogło, że godziny przeciwnika są policzone, mężczyzna czymś bardzo mocno rozwścieczył pochłaniacza ciastek. Majin w momencie podwoił swoją moc, otaczając ciało różową aurą, którą dopełniały wyładowania elektrycznie w tych samych kolorach. Powietrze dosłownie zgęstniało. Ziemia zareagowała wstrząsami na to przedstawienie, a zbiornik wodny tuż obok zaczął szaleć. Oślepiające światło zmusiło mnie do przesłonięcia twarzy.

Muzyka

— Chyba się zaczęło!

— Mówiłem.

Czułam powalające wibracje. Cokolwiek się działo, nie miało wnosić niczego dobrego. Buu skończył się bawić. Gdy palące światło ustało, dostrzegłam nad głową stwora ogromną i przerażającą sferę, z przeszywającymi gromami. Zupełnie jak tą, którą chciał nas pozabijać, gdy jeszcze tworzyliśmy większą ekipę. Wtedy pojawił się Kenzuran, teraz obawiałam się, że nikt nie przybędzie nam niespodziewanie na ratunek. Jeśli Saiyanin, którego nie wiedziałam, jak teraz nazywać nie podoła, byliśmy zgubieni. Nie mogłam jednak spisywać nas na straty. Ten mężczyzna jeszcze nie pokazał wszystkiego! Tym razem skoncentrowana energia była dużo większa. Co ja plotłam? Kolosalna różnica! Pod jej wpływem niebo pociemniało. 

— Nie możemy przegrać... — jęknęłam do siebie. — Odbij to lub w jakiś sposób zniweluj.

— Jeśli to monstrum dosięgnie Ziemi, możemy zapomnieć o dalszej walce — dodał Kenzuran jak zwykle z czarnym humorem.

— Co ty nie powiesz?  — sarknęłam, marszcząc brwi.

Nasz wojownik stał nad brzegiem wody, nie tracąc kontaktu wzrokowego z nadchodzącą przeciwnością. Niestety nasza odległość i dźwięk emanujący ze świetlistej kuli uniemożliwiał nam podsłuchiwanie rozmowy. Z postawy mogłam jedynie wywnioskować, że nawet w obliczu takiego zagrożenia nie brał sytuacji na poważnie. To była ta przeklęta domena Vegety. Póki nie przegrywał, nie widział zagrożenia. Zawsze był pewny, że ze wszystkiego da się wyjść cało. Tylko raz tego nie zrobił — przed wybuchem.

Buu szaleńczo się roześmiał. Tego nie dało się nie rozpoznać, nawet w tak hałaśliwej sytuacji. Albo był tak donośny, albo znienawidzony przeze mnie. Zaraz potem przedstawienie się zaczęło. Potężna fala rozpętała wichurę, a potężna sfera runęła ku ziemi w wierze, że zaraz obróci wszystko w proch.

Z duszą na ramieniu, zlana lodowatym potem zacisnęłam pięści, strosząc przy tym ogon. Ta chwila była tak przeładowana strachem, że poczułam zawroty głowy. Chyba jeszcze nigdy się tak nie bałam, a wiele razy stałam w podobnym obliczu. To było najgorsze z możliwych. Czułam, jak osuwam się w tył, w chwili, gdy tylko przesłoniłam sobie twarz, chcąc ją uchronić przed drobnymi kamieniami, jakie tańczyły z falującym napięciem.

Wojownik przechwycił KI, a ja w momencie poczułam ulgę. To wystarczyło, bym uwierzyła w możliwe zwycięstwo tej rundy. Zwiększył swoją energię, która niebezpiecznie zawirowała wokół tego, co działo się dookoła. Jakież było we mnie zdumienie, kiedy ruszył do przodu, by za chwilę pobiec, wciąż ją odpychając nie tylko od podłoża, ale i siebie. Cały popis zakończył się wykopaniem mega sfery w niebo. Oczy dosłownie wyszły mi na wierzch. To był zdumiewający widok. Buu niestety nią nie oberwał, a szkoda. Na pewno by tego nie przeżył. Kula była zbyt wielka i nazbyt wolna by nie dało się jej wyminąć. Najważniejsze jednak było to, że się udało. Wciąż byliśmy żywi. Pocisk, który wydostał się z naszej orbity, w coś walnął, a siła jego eksplozji mimo odległości była wciąż powalająca. Z nadmiaru wrażeń nogi się pode mną ostatecznie ugięły.

Ledwo wszystko ucichło, a fuzja od razu przeniosła się do rywala pełna wyładowań KI wokół ciała. Kilka chwil i pokazał nam kolejny etap tej rozgrywki — przemienił się w super wojownika, tym samym miażdżąc moje wyobrażenia o potędze. Teraz miało się dopiero zacząć starcie na śmierć bądź przetrwanie. Odruchowo przyłożyłam dłoń do pierścienia, dodając sobie tym samym otuchy. Byliśmy w dobrych rękach? Oby. Ufałam im, a jednocześnie obawiałam się, że któryś coś odwali i nasza szansa przefrunie obok i najgorsze, że będziemy na to bezradnie patrzeć.

— Zademonstruj, co potrafisz Vegetto — Kenzuran z entuzjazmem zacisnął pięści.

— Vegetto? — powtórzyłam, nie kryjąc zdumienia. — Tak siebie nazwał?

— Yyyy... No... Tego... Przynajmniej w moim świecie — wyraźnie się speszył. — Wiesz, połączenie Vegety i Kakarotta.

— Aha.

Miało to jakiś sens. Przynajmniej mogłam ich sobie jakoś nazwać w głowie, póki sami się nie przedstawili. Chociaż do tej pory mówienie o konkretnym wojowniku, w chwili, gdy dominowały w nich konkretne zachowania, nie było głupie. Podniosłam się z ziemi, wyczekując starcia.

Walczący po prawdopodobnie krótkiej wymianie zdań przeszli do rzeczy. Saiyanin wyminął parę ciosów zupełnie niezauważalnie. Stało się to tak szybko, a ja byłam zbyt daleko. Niby mogłabym podlecieć bliżej, ale przy takiej sile rażenia wolałam być na tę chwilę tylko biernym obserwatorem. Wciąż czułam smak porażki. Nie miałam ochoty w najbliższym czasie wracać do tamtych chwil. Buu jakkolwiek usiłował dosięgnąć mężczyzny, tak zdawało się to małoprawdopodobne. Wreszcie wycofał się, by wystrzelić jedną małą, ale całkiem dobrze skonstruowaną sferę, którą rzucił w swojego wroga. Vegetto spektakularnie w ostatniej chwili wykonał obrót, a następnie odbił pocisk jak zwykłą piłeczkę. Majin wykonał sprytny unik — schował swoją głowę w gumowe ciało, zupełnie jakby się skrócił. To z tego powodu był zawsze o krok przed nami. Nim jednak zdołał zauważyć, co się dzieje, oberwał butem w szpiczasty nos.

— Po co oni ze sobą dyskutują? — burknęłam pod nosem, widząc, jak kolejny raz przerywają walkę.

Mój towarzysz nie odpowiedział, nawet na mnie nie spojrzał, a przynajmniej kontem oka nie byłam w  stanie tego się dopatrzyć.  Ułamek sekundy i po zbędnej wymianie zdań napastnikiem stał się demon. Saiyanin oberwał w brzuch, gdy się złożył, kolejny cios otrzymał w plecy. Runął jak meteor prosto w wodę. Buu nie zamierzał czekać i wystrzelił salwę palących pocisków, a okolicę rozświetliło żarzące się różowe światło. Chwilę zajęło, nim ostrzał się zakończył. Długo nie musieliśmy czekać na odpowiedź — tafla wody rozświetliła się, a następnie powstał kolosalny snop. Vegetto wyszedł z tego bez szwanku. Zaraz wycelował wyprostowaną ręką w natręta, kumulując ogromne pokłady energii.

— Czy to... — szepnęłam zdumiona, zakryłam usta dłonią.

To było to. Technika Vegety. Niebieski promień pomknął na demona. Fala była tak potężna, że ostatecznie została posłana w niebo. Po wszystkim na nieboskłonie można było zobaczyć rozczłonkowane kawałki Buu. Idealny moment, by wypalić to cholerstwo, jednak wojownik czekał. Nie podobała mi się ta decyzja. Przybyszowi także, gdyż mruknął coś pod nosem. W tym czasie gumiasty się pozbierał do kupy. Musiał się bardzo zdenerwować swoim poprzednim stanem, gdyż zaczął wypuszczać z otworów na głowie tumany białej pary, która w kilka chwil przesłoniła widoczność. Był to jakiś sposób, ale wątpiłam w jego działanie. Coś takiego nie mogłoby przeszkodzić Gokū w walce. Może i nie widziałam większości walk z jego udziałem, ale wystarczająco się nasłuchałam, by wiedzieć, jakim był znamienitym wojownikiem, jeśli chodziło o zmysły. W końcu to on poskromił Freezera na Namek! Najstraszniejszego potwora w kosmosie. Nie bez powodu Vitanijczycy nazywali go Straszliwym. I także on nauczył mnie jak wyczuwać KI.

— Te jego parszywe zagrywki — skomentował Saiyanin. — Nie ważne, z jakiego świata pochodzi, Buu zawsze będzie tym samym cwanym potworem.

— Nic im nie zrobi, wiem to.

— Ja też, ale liczy się sam fakt. Przy tym demonie trzeba mieć głowę dookoła oczu — pouczył mnie. — Nie znasz jego pierwotnej formy. Tutaj hamują go cechy wielu osób, które znasz. Czysty Buu jest najgorszym z najgorszych.

Nie musiał tego głośno mówić. Wiedziałam o tym. Przechytrzył nas już kilkukrotnie. Gdyby nie to, już dawno siedziałby w piekielnym więzieniu, a my moglibyśmy cieszyć się naszym życiem. Ja mogłabym wreszcie zacząć żyć. Miałam cel i pragnęłam, by się spełnił, a przynajmniej chciałam spróbować. Druga sprawa, nie chciałam poznawać tego pierwszego monstra.

Tak jak przypuszczałam. Fuzja pokazała, jak walczyć we mgle. Wypchnął go poza kłęby pary, a chwilę później ją zniwelował. Dawny sługa Badibidiego, czy jak mu tam było, runął w podłoże, powiększając już wcześniej istniejący krater. Podminowany jednak nie miał zamiaru odpoczywać. Jak rakieta poskładał się do kupy i ponowił atak.

— Kiedyś skończą się bawić? — zapytałam, nie patrząc w stronę Kenzurana. — Rozumiem, że są cholernie szybcy i w ogóle zajebiści, ale te przepychanki powoli robią się nudne. Kiedy zaczną walkę na poważnie?

— Daj im chwilę, nim się nacieszą — mruknął posępnie, krzyżując ręce na piersi. — Nie tylko ciebie nuży to przedstawienie. Niebawem muszę kontynuować podróż, a tu wciąż losy Ziemi nie są znane.

Spojrzałam na niego z zaciekawieniem. Liczył na to, że nasza wojna o przetrwanie zakończy się w ciągu kilku godzin, jeszcze dziś? Gdzieś tam pokonali go ostatecznie i tylko oni wiedzieli, ile im to zajęło i jakim kosztem. Niemal rwałam się, by zadać pytanie, a z drugiej obawiałam się znać jakąś przyszłość. Wystarczająco byłam obarczona wiedzą przyszłości, z którą często nie próbowałam walczyć.

— Skoro jesteś tak zajęty, to po co tu tkwisz? Leć tam, gdzie miałeś lecieć, nim pomyliłeś wszechświaty — burknęłam kąśliwie. — Nikt cię tu na siłę nie trzyma.

— A ty czemu nie zostawiłaś innych, gdy podróżowałaś w czasie?

Prychnęłam na jego uwagę. Rozumiałam wszystko, ale nie musiał niepotrzebnie marudzić, że gdzieś mu się spieszy, a mimo to tkwi w tym miejscu. Ja planowałam, działałam i poruszałam się na przód. Pokonałam Changelinga, zaplanowałam śmierć reszty rodziny i wykończyłam Siły specjalne. Nie czekałam, aż uczyni to ktoś inny. Tak samo było później. Chciałam naprawić swoje poczynania; Vitanijczycy przejęli Ziemię, ponieważ nie zostali zgładzeni przez Mroźnych Demonów. Byłam im to winna.

Kolejna wymiana zdań, kolejne ataki z zaskoczenia i ponowny lot ku gruzowisku — Buu ostatnimi chwilami nie miał szczęścia. Vegetto brał go jak dzieciaka. Ewidentnie chciał go poniżyć, tylko nie rozumiałam po co. Miał wykończyć tego przeklętego demona i sprowadzić resztę z powrotem na ten świat. A on w najlepsze się bawił. Kto był tego prowodyrem? Vegeta? Najprawdopodobniej. Uwielbiał chwalić się swoimi nowymi osiągnięciami bez pomyślunku, że ktoś jednak może trzymać asa w rękawie. Wielokrotnie się na tym potknął, a mimo to wciąż był niesamowicie nieostrożny.

Zniecierpliwiony Saiyanin utworzył w palcach świetlisty promień, którym następnie wyciągnął poturbowanego stwora z kupy kamieni, a następnie uniósł ku niebu, by zrównać go ze sobą. Znowu rozmawiali, a ja jedynie mogłam zgadywać o czym. Irytowała mnie ta niewiedza! Strach jednak był potężniejszy. Nie miałam już szans z tym stworem. Nie, póki więził w ciele wojowników.

— Nie wiesz przypadkiem, o czym rozmawiają? — zapytałam z duszą na ramieniu.

— Nie, skąd? — mruknął. — Jeśli chcesz wiedzieć, powinnaś znaleźć się bliżej. Mnie nie było z Vegetto podczas większości walki z Buu.

— Nie ma mowy! Życie mi miłe! Jeszcze nie teraz — mruknęłam, pochmurniejąc. — A co takiego robiłeś, gdy oni ratowali świat?

W tym czasie Buu postanowił obrócić się, wciąż będąc więźniem promienia, a następnie wyślizgnął się z niego jak rozpuszczona guma. Kolejny raz doprowadził się do porządku, tym razem jeszcze silniej rozjuszony. Po jego ciele przebiegły wyładowania elektryczne, a KI wyraźnie wzrosła. Nie wyglądało to dobrze. Podmuchem odepchnął fuzję, a za chwilę niebo pociemniało. Majin był tak rozdrażniony, że wokoło pękały skały, woda falowała. Jego moc była namacalna z każdą sekundą coraz intensywniej. Pogoda diametralnie się zmieniła. Czarne chmury otoczyły nas, co jakiś czas puszczając ku ziemi świetlisty grom. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam w wydaniu demona. Wrzeszczał jak szalony, jakby popuścił wszelkie hamulce. Znałam to uczucie doskonale, także obawiałam się, że tym razem nie będzie tak kolorowo i naprawdę Buu nas rozgromi. Kilka sekund, a atmosfera tak się zagęściła, że dosłownie chmury zaczęły odpadać, a w ich miejsce pojawiły się świetliste, neonowe, lazurowe plamy. Czegoś podobnego w życiu nie widziałam. Wyglądało to majestatycznie, ale to, co działo się na Ziemi, mówiło, iż jest potwornie źle.

— Co się tu u diabła dzieje?! — krzyknęłam, przesłaniając twarz.

— Bu się wściekł i to nie na żarty — wyjaśnił Saiyanin, także kryjąc się przed szalejącą pogodą. — Nie mam pojęcia, co się dzieje. Mówiłem ci, że nie byłem z nimi. Walczyłem z innym cholerstwem, które zaatakowało Ziemię.

— Co?!  — zasłoniłam całkowicie twarz, kucając przy tym.
 
Odłamy skał szalały jak przy tornadzie. Niebo drżało tak samo, jak ziemia. Buu wydobywał z siebie kolosalne pokłady energii, z ciała uciekały szalejące wyładowania. Czyste szaleństwo.

Co takiego zatrzymało Kenzurana gdzieś indziej? Kilka chwil później przypomniałam sobie, że mieli jeszcze jeden problem, jakąś czarownicę czy coś, która ich od dłuższego czasu terroryzowała. W pewnym momencie zaczynałam kierować się jego podpowiedziami, mając na uwadze, że już tu był, a teraz zrzucił mnie ze stołka. Właśnie pojawił się problem, którego on nie znał, nie wiedział, jak temu zaradzić, ani co tak naprawdę się działo. Byliśmy zdani na Vegetto, który stał i przyglądał się wszystkiemu. W skupieniu czy nie nieważne nie reagował. Z sekundy na sekundę robiło się niebezpieczniej, jakby zaraz ten świat miał przestać istnieć. I to wszystko za sprawą Buu?

Wojownik otrząsnął się i wystartował. Nie był jednak w stanie dosięgnąć rozjuszonego stwora, który utworzył wokół siebie mocarną barierę. Pięść Saiyanina nie była w stanie się przebić. Musiałam mu pomóc, choć odrobinę. Buu musiał opuścić gardę. Pospiesznie transformowałam się na najwyższy poziom, a następnie popędziłam na wroga. Z bezpiecznej odległości rozpostarłam ręce i skumulowałam w obu dłoniach ogromne pociski, wciąż obserwując sytuację. Chwilę później tuż obok pojawił się Kenzuran. I on wykonał podobną operację.

— Teraz! Rozwalmy tę barierę! — krzyknęłam, łącząc ze sobą dwie sfery.

Siła uderzenia była tak potężna, że odbiła się i na nas. Jeszcze mocniejszy podmuch cofnął nas o kilkanaście centymetrów, ale to nas nie powstrzymało. W chwili, gdy bańka prysnęła, zaprzestaliśmy ataku, a fuzja dosięgła wroga i wymierzyła strzała prosto w twarz. W momencie wszystko ucichło, a Buu wpadł do akwenu. Odetchnęłam z ulgą. I wtedy zrozumiałam, że to wszystko było spowodowane rozjuszeniem Majina. Kiedy ktoś go obrażał, wyzywał od głupców i traktował go tak, ten wpadał w niepohamowany gniew. Zrobił sobie ze mnie tarczę, gdy go obraziłam. Wtedy po raz pierwszy straciliśmy szansę na wygraną. Buu chcąc stać się bardziej inteligentny, wchłonął Piccolo. Kiedy go obraziłam po raz kolejny, o mało mnie nie zabił. Pod żadnym pozorem nie mogliśmy doprowadzać go do tego stanu.

— Nie podjudzajcie go tak więcej! — krzyknęłam częściowo do brata. — Buu jest nieobliczalny, gdy się z niego drwi!

— Zauważyłem — wzruszył ramionami, mówiąc podwójnym głosem.

Po raz pierwszy zamieniliśmy ze sobą zdanie. Było to trochę dziwne uczucie. Stąd mocniej dostrzegałam jego pewność siebie. Spojrzenie, wyraz twarzy, postura. Tak jakbym stanęła przed zupełnie obcą osobą.

— Co to właściwie było? — zażądałam odpowiedzi.

— Wydaje mi się, że Buu przełamał barierę międzywymiarową. Gdybyśmy go nie powstrzymali, wciągnąłby cały świat.

— Tym bardziej traktujcie go poważnie! Wystarczająco mamy przechlapane — założyłam ręce na piersi. — Możecie wziąć się do prawdziwej walki? Jesteście w stanie go załatwić?

— Zwracaj się do mnie Vegetto — rzekł sucho. — Nie ma już Vegety i Kakarotta.

Przewróciłam oczami. Jakby to było w ogóle ważne. Dla mnie nadal pozostawali dwoma odrębnymi bytami, tylko magicznie połączonymi. Nawet teraz potrafili zachowywać się jak jeden albo drugi. W tym czasie przybysz uświadomił nas, że Majin wyłonił się z wody i to całkiem zmieszany. Najprawdopodobniej ten szał był tak potężny, że nie miał nad tym kontroli. Nie pamiętał, co przed chwilą się wydarzyło. Dla nas zdecydowanie na plus. Nie mogliśmy ponownie do tego dopuścić. Nikt z nas nie miał takiej mocy, by z tym wojować.

— Było blisko! Masz naprawdę niesamowitą moc — zawołał fuzyjny wojownik do oszołomionego przeciwnika. — Musisz jednak użyć jej na mnie. Przecież miałeś udowodnić mi, jaki jesteś potężny. Jak to było? Najpotężniejszy we wszechświecie?

Rozjuszony tymi słowami Buu wyszczerzył kły.

— Co ja ci przed chwilą tłukłam do głowy imbecylu! — warknęłam, dając kuksańca w ramię swemu przedmówcy. — Przestań go obrażać i zachowywać się jak szczeniak! Weź się do roboty!

Kenzuran nic nie mówiąc, tylko przytaknął. Mina Vegetto mówiła sama za siebie — nie podobało mu się, że zwracałam mu uwagę. Taki już był mój Vegeta. Nie zamierzałam go głaskać, kiedy sam prowokował demona do najgorszych rzeczy. Który z nich nie rozumiał powagi sytuacji? Kogo należało zrugać za skrajną nieodpowiedzialność? Na tym świecie nie pozostał już nikt poza nami, Wszechmogącym, błaznem zwanym Herculesem i możliwe, że niskorosłym Chaoz'em. Skoro Tien Shinhan przeżył atak ze strażnicy, była szansa, że i on przetrwał.

— Zrobimy wam miejsce, ale przestańcie się zgrywać, bo zacznę wątpić w waszą fuzję.

Po tych słowach usunęliśmy się z pola bitwy. Szukając odpowiedniego miejsca, zszokował mnie fakt obecności gapiów. Nie dostrzegałam ich, ale wyraźnie wyczuwałam. Do tej pory nie zwróciłam na to uwagi. Potężne moce przesłaniały mi widoczność słabszych sygnatur. To musiał być Dende z tym cholernym Ziemianinem. Nie chcąc zdradzić ich kryjówki, obrałam przeciwną stronę, a przybysz podążył za mną.

— Gdzieś tam się kryje Wszechmogący, oddalmy się. Z drugiej strony też będzie dobry widok na walkę.

Nie zdarzyliśmy dolecieć do celu, a już walka się rozpoczęła. Buu w potyczce wręcz nie miał szans z Saiyaninem. Bez względu jak szybko i zaciekle celował. Vegetto kolejny raz pokazał mu, jaka dzieli ich przepaść, kiedy ten nie używa swoich demonicznych mocy. Kilka kopnięć, rozciągnięć i pocisk KI w rozciągniętego Majina sprawił, że ten w złości owinął się wokół jego ciała. Stwór nie uczył się jednak na błędach albo tracił panowanie nad zmysłami. Kilkukrotnie pokazaliśmy mu, że w ten sposób nas nie ograniczy. Tak też się stało w tym przypadku — Vegetto ekspresją swej energii rozsadził różowe ciało. W jego ręku pozostał jedynie kikut pochodzący z głowy.

Miniaturowe cząsteczki po raz kolejny rozproszone po nieboskłonie zaczęły się scalać. Znowu mu na to pozwolili. Następnie oddali mu ostatnią część ciała. Jakie było moje zdumienie, gdy w locie wysadzili kikut. Chcieli pokazać Buu, co mogą uczynić z jego organizmem? Miałam nadzieję, że to był ostatni raz, kiedy pozwolił się mu zregenerować. Już zbyt wiele czasu zmarnowali.

Nie minęła chwila, a demon postanowił swego szczęścia z duchami kamikaze. Białawe podobizny Buu na komendę ruszyły niczym wiatr. Prześcigały się, dążąc do celu, a gdy ten niespodziewanie zmienił swoje położenie, stanęły jak posągi. Vegetto od razu przeszedł do rzeczy. Stworzył w każdym ze swych palców odrębną sferę. Dokładnie pięć duchów otrzymało precyzyjny cios, tym samym wybuchając, jak przystało na ki-bomby. Naprawdę sądził, że coś takiego powstrzyma tak potężnego woja?

Tak, zdecydowanie musiał tak myśleć, gdyż ponownie zaprezentował tę samą technikę. Tym razem wystawił do gry dziesięć duszków. Nawet postawa Vegetto zdradzała zażenowanie. Który szanujący się wojownik dałby się pokonać jakiemuś podlotkowi, który nigdy nie stoczył prawdziwej bitwy? Na pewno nie on.

Ku naszemu zdumieniu te stworki były inne. Utworzyły w swych niekształtnych łapach pociski w stylu Gokū. Nawet on się tego nie spodziewał. Zdumiony postanowił uciec przed wybuchem, ale duchy były sprytniejsze — ich bladoniebieskie ki były naprowadzane i goniły złotowłosego niczym wściekłe osy. Kiedy zniknął w wąwozie, rozpoczęły się wybuchy.

— To na pewno go nie trafiło, jest za dobry w te klocki — stwierdziłam.

— To oczywiste. Stąd te pokraki nie są w stanie precyzyjnie sterować pociskami.

Cieszyło mnie, że się zgadzaliśmy w tej kwestii. Choć raz. Tę niecodzienną zgodę przerwał potężny wybuch. Ziemia zatrzęsła się niebezpiecznie, a z miejsca eksplozji wydobywały się tumany kurzu oraz czarny dym. Na samą myśl dotknęła mnie dziwna trwoga, choć wcale do tej pory nie martwiłam się o wojowników. Tylko sytuacja z rozdarciem wymiarów napawała mnie strachem. Skąd zatem to uczucie?

— Spójrz! — zawołał Kenzuran, wskazując na niebo.

Niczym bóg słońca pojawił się na niebie, wystrzeliwując świetlistą kulę, którą dosłownie wysadził łeb tego obrzydliwca. To było spektakularne. Przynajmniej na chwilę, nim kolejny raz różowe kawałki na powrót stały się częścią ciała. Kolejny raz pokazał, że Buu nie jest jego wyzwaniem, pod warunkiem że nie wpada w niepohamowaną złość i nie otwiera innych wymiarów. Vegetto unikał ataków, jakby Majin był początkujący, a ciosy zadawał z taką precyzję, że aż huczało. Kolejny raz potyczka zakończyła się rozmową. Stawało się to irytujące. 

— Czy oni wreszcie skończą te dziecięce przechwałki? — burknęłam, głośno wzdychając. — Jak ich zmusić do wzięcia wszystkiego na poważnie? Nikomu nie muszą udowadniać swojej potęgi!

— Wiem o tym. Niestety, ale fuzja dwóch odmiennych charakterów potrafi być psotna — wzruszył ramionami, ręce miał splecione na torsie. — Liczmy na to, że się jakoś ogarną, a jeśli nie będzie trzeba trzymać rękę na pulsie.

— Oczywiście, że trzeba! — rzuciłam szybko. — Ci dwaj są zupełnie niekompetentni w ratowaniu świata jako jedność!

Mężczyzna zaśmiał się pod nosem. Nie wiedziałam, czy dlatego, iż nie miałam racji, czy jednak było jej dużo. Jednego byłam pewna, za każdym razem, gdy zapominali, o co walczyli, musiałam im o tym przypomnieć. Swoim zachowaniem mogli zepsuć wszystko! Potężna siła uderzyła im do głowy.

— To oczywiste! Jestem najpotężniejszy na świecie!— nagle rozległ się donośny krzyk Majina. — Nie ma szans, żebym przegrał!
Saiyanin wisiał na niebie niewzruszenie. Opierał na swych biodrach zaciśnięte pięści. Zgadywałam, że podśmiewywał się w duchu ze słów, rzuconych w eter. Na każdym kroku pokazywał, swoją moc, a doskonale wiedziałam, że jeszcze nic nam nie zaprezentował. To Buu pocił się nad tą potyczką i ewidentnie nie miał planu jak to wszystko rozegrać. Miałam nadzieję, że tak pozostanie, a ci dwaj wreszcie się ogarną.


Im bardziej Buu wykrzykiwał bałwochwalcze fanaberie, tym działo się dziwniej. I tak też się zrobiło, gdy stanęli twarzą w twarz. Majin Buu rechotał co z niego za mocarz, a Vegetto najwyraźniej nie miał zamiaru wyprowadzać go z błędu. Przynajmniej, póki nie wymierzy mu cios. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. Wysłuchiwał tych nadętych bzdur w całkowitej ciszy. Przynajmniej z mojego punktu widzenia tak to wyglądało.

Z kikuta różowego stwora wyłoniło się elektryzujące neonowe światło, które  otoczyło całe ciało ostatniej gwiazdy na planecie. Nie tylko jego zszokowała, mnie spiorunowało i z ledwością trzymałam się na nogach. Jak... Jak? Jak to się mogło stać?! Opadłam ciężko na kolana, z trudem łapiąc wdech. To przecież nie mogła być prawda. Najpotężniejszy z wojowników na świecie dał przerobić się na... czekoladkę? Byliśmy skończeni.



14 marca 2024

*105. Kolczyki Potara

 Z dedykacją dla Tytus_de_Zoo


— Dende! O czym rozmawiają! — krzyknęłam w napięciu. — Twój namekański słuch sięga tak daleko? 

Dzieciak struchlał, a następnie się oblał fioletem. Chyba nawet się speszył. Jego mina była bardzo trudna do odgadnięcia. Wyskoczyłam z tym tak nagle, że musiałam go pewno przestraszyć. 

— Dendeee! — ponagliłam go. Obawiałam się, że jeśli zaraz do nich ruszę niczego się nie dowiem, a czas naglił. 

Kenzuran lubił tworzyć tajemniczą aurę wokół siebie i zgadywałam, że jedyną osobą, jakiej miał zamiar powiedzieć coś więcej, był właśnie Gokū. To o niego pytał, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Co prawda o kilka innych osób, o których nigdy nie słyszałam też, ale o niego przede wszystkim. Byłam pewna, że jeśli tylko dołączę, ich rozmowa zostanie przerwana. 

— Rozmawiają o fuzji, ale Kenzuran się nie zgodził. — wyszeptał zmieszany Wszechmogący. Najwidoczniej nie lubił podsłuchiwać przyjaciół. 

— Co? Dlaczego? — zdumiało mnie to bardzo. — Mają idealne warunki, by to zrobić, mają wielką szansę pokonać tego potwora! Nie może... 

— Nie wiem — wzruszył ramionami. — Sam nie rozumiem.  

Musiałam zatem nakłonić tego Saiyanina do zmiany zdania. Jeśli nie chciał nam pomóc, po co został? Jeżeli zamierzał być tylko i wyłącznie obserwatorem nie miał prawa nakłaniać mnie do swojej prywatnej misji. Mieliśmy nikłe szanse na zwycięstwo, a on mając możliwość połączyć siły z naszym najpotężniejszym wojownikiem, dawał nam nadzieję. Może i nikłą, ale kto jak kto, on to doskonale powinien był wiedzieć. Chyba że nie zamierzał? W takim razie, po co były te wszystkie kroki? Pilnował własnego tyłka? Mógł przecież po prostu przeskoczyć do siebie i o nas zapomnieć. 

— Jeśli myślicie, że pozwolę wam się scalić, jesteście w błędzie — zagrzmiał Buu. — Nie ze mną te numery.

Skoro tak powiedział, znaczyło, że uniemożliwi im taniec. Nawet gdyby Kenzuran zmienił zdanie, czerwonooki był kluczową przeszkodą. Czas było ich wesprzeć w tym przedsięwzięciu i to szybko. Odzyskując siły, mogłam choć przez chwilę zająć się demonem. Odtworzenie kroków przecież nie zajmowało dużo czasu, nawet nie zdążyłabym się spocić. O ile przeciwnik nie planował od razu przejść do rzeczy. 

Nie mogłam niczego nie uczynić. Miałam szansę spłacić swój dług wobec Gokū, a on w tej chwili potrzebował wsparcia. Oni we dwójkę mogliby pokonać natręta, a później w razie konieczności przywrócić mnie do życia wraz z resztą. Fuzja była naszą jedyną nadzieją. 

Nie zdążyłam zerwać się do lotu, a Buu mnie uprzedził. Nie rzucał słów na wiatr. Gnał jak huragan. Najprawdopodobniej ku Son Gokū, ale kto wie? Może planował rozgromić ich obu na raz. Był zdolny chyba do wszystkiego. Nim jednak dosięgnął przeciwników, ojciec Gohana przyłożył dwa palce do czoła. I zniknął. Odruchowo rozejrzałam się po okolicy, zastanawiając się, jaki wykona ruch, jednak nic się nie wydarzyło. Chwilę później i Kenzuran użył błyskawicznej transmisji. 

O co chodziło? Co to był za plan? Może jednak postanowili się scalić gdzieś dalej? Majin nie potrafił się teleportować, więc był na spalonej pozycji. Ja także, bo za wszelką cenę nie mogłam niczego przegapić. 

Nagle zrozumiałam, co się wydarzyło. Oczy w momencie zaszły łzami. Dosłownie zabrakło mi tchu. Nie miałam pojęcia co się tutaj właściwie działo. Za dużo tego było w przeciągu jednego dnia, ale jednego byłam pewna, nie mogłam zwlekać. Musiałam jak najszybciej podążyć za resztą. To było tak niewiarygodne, że aż zaczynałam się zastanawiać czy aby na pewno nie umarłam. Jak inaczej wytłumaczyć te wszystkie cudowne powroty? Może już dawno temu zjadł mnie Buu, a teraz śniłam o tym wszystkim? Obłęd. 

Twór czarnoksiężnika nie entuzjazmując się niewiarygodnymi scenami, musiał namierzyć wojowników, gdyż w momencie popędził jak szalony. Uszczypnęłam się w rękę po kilku sekundach transu. Otoczyłam ciało energią i wystartowałam niczym torpeda. Trzeba było dogonić potwora. Musiałam przekonać się na własne oczy czy to, co czułam, było autentyczne. 

Nie było czasu informować Wszechmogącego o planach. Zresztą im bardziej oddalał się potwór od niego, tym większą szansę miał na przeżycie. Był nam potrzebny. Lepiej by było, gdyby trzymał się z boku, w ukryciu, z wyciszoną KI. Póki sami nie wiedzieliśmy, że żył, był bezpieczniejszy. 

Buu leciał kilkanaście metrów przede mną. Z trudem mogłam go dogonić, ale przynajmniej wisiałam mu na ogonie. Lepiej tak, niż wcale. Im byliśmy bliżej celu, tym szybciej poruszał się uciekinier, a może i myśliwy. Z oddali widziałam, jak tworzy w ręce świetlistą kulę. Zdecydowanie nie miał zamiaru z nimi rozmawiać. Wystrzelił. Nastąpiła eksplozja, dzięki której na moment pociemniało niebo. Wojownicy powzięli kontratak. Za chwilę poczułam szalenie wzrastającą energię. To był on. Nawet na krańcu świata bym go rozpoznała.

Naprawdę tam był! Zupełnie jakby nic się nie stało. W oczach stanęły mi ponownie łzy. Warga drżała, a serce waliło jak szalone. Może umarł kilka dni temu, ale dla mnie minęło pół roku. Czułam, że zaraz się rozpłaczę. Istne szaleństwo. Sytuacja jednak wymagała ode mnie pełnego skupienia. Dopiero co niemal podzieliłam los brata. Nie mogłam się teraz rozklejać. Przetarłam naprędce oczy, pociągając nosem.

Kontynuowałam podróż. Moc Buu wzrosła, a jej uwolnienie spowodowało potężny podmuch. Na moment przystopowałam, zasłaniając się przed tym. Nie mogłam się cofnąć. Musiałam wiedzieć się, co się działo. Podburzali tego stwora? A może wręcz odwrotnie? Już prawie byłam na miejscu, gdy książę wybuchł. Czy właśnie kupował czas, by tamci mogli się ze sobą połączyć? Za chwilę dostrzegłam salwę pocisków. Uniknęłam wszystkich, ale jeden drobny błąd mógł kosztować mnie zranieniem. Vegeta naprawdę był wściekły. Czy chciał się odegrać na swoim nieudanym poświęceniu? Nie miał przecież najmniejszej szansy na zwycięstwo w pojedynkę. Kikōhy jak na komendę ruszyły w stronę wroga. Kolejny raz musiałam uważać, by nie oberwać. Przeklęłam głośno. Czy ten Saiyanin postradał zmysły? Buu utworzył barierę, zupełnie nie przejmując się techniką zwaną makūhōidan. Zupełnym zaskoczeniem był fakt, że gumiasty postanowił tarczą odbić wszystkie sfery, które kolejno wybuchały na dotąd nieuszkodzonym zalesionym terenie. Szatan z niego był okrutny! Musiałam przyspieszyć, a jednocześnie ustrzec się przed wszystkimi, które kolejny raz leciały ku mnie. Wyglądało to jak deszcz meteorytów.

Vegeta naparzał przeciwnika nie tylko z zawrotną prędkością, ale i wściekłością. Czy miało to związek, z tym że nie udało mu się wysadzić go tam wtedy? Możliwe. Reszta wojowników wisiała w powietrzu z niemrawymi minami. Może nie doszli do porozumienia? A może nie mieli na to czasu. W końcu Buu zaatakował, jak tylko się pojawił. Vegeta najprawdopodobniej mnie nie zauważył albo nie miał zamiaru i liczyła się tylko zemsta.

Pojawiłam się niemal w krzyżowym ogniu walki. Każdy z Saiyan był na pierwszym pułapie. Tylko mój brat poszedł o krok dalej. Niestety druga forma nie robiła na Majinie żadnego wrażenia. Powinien był to wiedzieć, stracił życie, będąc na najwyższym możliwym dla siebie poziome, który dopiero co zdołał ujarzmić. Teraz wszystko było dużo trudniejsze niż w chwili jego śmierci. A jednak nie dawał za wygraną. Okładał wroga ciosami szybkimi jak wiatr. Nie zniechęcał się bolesnymi uderzeniami ani tym, że w ułamku kilku sekund skończył w skale. Braku woli walki nie można było mu zarzucić.

Książę zaraz ponownie rzucił się w wir walki. Nie zamierzał odpuścić. Z okrzykiem furiata okładał pięściami różowego potwora. Buu z uśmiechem na twarzy wyprzedzał każdy jego cios. Uderzenie w twarz, kopniak w brzuch i ostatecznie odstrzelenie Saiyanina. Pokonany wpadł z impetem w Kenzurana, który złapał go w ostatniej chwili, by oboje nie skończyli gdzieś wbici w skały.

— Nie wiem jak to możliwe. Mnożycie się jak mrówki — burknął Majin w lekkim niezadowoleniu. — Vegeta, tak? Już raz ciebie pokonałem i zrobię to ponownie. Nic się nie zmieniłeś, ja za to bardzo się zmieniłem.

Odruchowo zacisnęłam pięści. Spojrzałam na księcia w nadziei, że za chwilę nasze spojrzenia się spotkają. On jednak był skupiony na przeciwniku. Nie był silniejszy, w ogóle się nie zmienił, co od razu zauważył różowy. Jedynie ta aureola nad głową, której o dziwo Gokū tym razem nie miał. Zaledwie teraz to zauważyłam. 

— Jak... Jakim cudem nie masz tego błyszczącego cholerstwa nad głową? — wyrwało mi się, a wtedy wszystkie oczy skierowały się ku mnie. 

W końcu i brat na mnie spojrzał. Na sekundę, ale jednak. Może widziałam jego drobny uśmiech, a może tylko wydarzyło się to w mej głowie. Gokū zaśmiał się, spoglądając odruchowo w miejsce, w którym ostatnio była widziana oznaka jego śmierci. Podrapał się po głowie. W tym czasie z ostrożna wyminęłam naszego wroga, by znaleźć się bliżej pobratymców.

— Widzisz, pewien stary Bóg Światów podarował mi swoje życie. — odrzekł z dziwną lekkością. Jakby oddawanie swego życia było czymś naturalnym. — Zrobił to, bym pokonał Buu. 

Zrobiłam wielkie oczy. Kolejny raz słyszałam o starym bóstwie. Sprezentował Gohanowi moc, a temu tutaj swój żywot – najcenniejsze co było na świecie. Musiał być nadzwyczajnym Shinianinem. Son Gokū obiecywał przed odejściem, że postara się odszukać swego syna i najwidoczniej dotarł aż do tego całego Królestwa Bogów Światów, o którym wspominał niedawno Gohan. Mieliśmy wielkie szczęście, że ktoś w ogóle zechciał się przysłużyć tej sprawie. Dotąd byliśmy zawsze skazani tylko na siebie. 

— Państwo wybaczą, że przerywam, ale czas nagli — upomniał się różowy stwór. — Śmierć nie lubi czekać, a wy ją od dłuższego czasu próbujecie przechytrzyć.

Od razu przeszedł do rzeczy. Rozgromił towarzystwo jedną pięścią. Saiyańscy wojownicy rozproszyli się, a ja musiałam ten fakt wykorzystać, by znaleźć się jak najbliżej Vegety. Cokolwiek by się nie wydarzyło, powinnam była mieć go na oku, był martwy, a martwi drugi raz nie umierali, mogli przestać istnieć. Byłam zobligowana zastąpić mu tarczę, to jedyny sposób, by przetrwać. Miałam świadomość potęgi Buu, a to przerażało najbardziej. Gdybym straciła brata na zawsze... Nie, nie mogłam nawet sobie tego wyobrazić. To było ponad moje siły. Nic takiego nie wchodziło w grę. Wolałam zginąć, z nadzieją, że jakimś cudem zachowam ciało, by resztę swej beznadziejnej egzystencji spędzić u boku ważnej osoby.

Dosięgnęłam księcia, szybko łapiąc go za ramię, odciągając bardziej w tył. Stwór w tym czasie zaciekle atakował syna Bardocka, który odpierał ataki, najlepiej jak potrafił. Brat odruchowo chciał się obronić, lecz gdy tylko spostrzegł mą twarz, opuścił gardę. Uśmiechnęłam się z dużą niezdarnością względem sytuacji. Nie mógł mieć mi tego za złe, byłam jego młodszą siostrą.

— Trzymasz się? — zaskoczył mnie pytaniem. — Mizernie wyglądasz.

Spojrzałam na siebie odruchowo. Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że moje spodenki były mocno poszarpane, rękawice dziurawe i dobrze wyświechtane, a napierśnik pęknięty. Jakoś... Jakoś się trzymałam.

— A ty jak na trupa całkiem dobrze się prezentujesz — zripostowałam kąśliwie, pozbywając się zniszczonych rękawic, uważając przy tym na bransoletkę.

Książę przewrócił oczami, a następnie się uśmiechnął półgębkiem. Bardzo brakowało mi tego. W sumie to nikt poza mną, Bulmą i Gokū nie potrafił go rozbawić w ten sposób. Zwłaszcza kiedy coś ściśle dotyczyło jego samego. Innych traktował z pogardą.

— Macie jakiś plan? Jak tak dalej pójdzie, wszyscy podzielimy twój los — burknęłam zdenerwowana. Widmo bolesnej przegranej wciąż krążyło po mej głowie, a powtarzać tego nie chciałam. — Buu trzyma nas w szachu od dłuższego czasu.

— Dlatego tu jestem — odburknął ironicznie książę. — Ten wielkolud Enma nie wymazał mnie tylko dlatego, że na Ziemi grasuje wielki, różowy balon, z którym nikt sobie nie radzi.

Zaraz jakby znikąd pojawił się przed nami Majin. Vegeta szybko zablokował pięść, zasłaniając mnie. Migiem przeszli do kolejnej wymiany ciosów. Zszokowana prawie nie zarejestrowałam tego zdarzenia.

— Wy-ma-zał? — wydukałam, czując zimny pot na plecach.

Nie wiedziałam, co przez chwilę robić. Mój brat miał być usunięty przez jakiegoś wielkoluda? Gdybym zginęła i jakimś trafem mogła pozostać sobą, zostałabym skazana na wieczną samotność. Wszyscy zjedzeni przez potwora do Zaświatów nigdy by nie trafili. W momencie zrobiło mi się słabo. Wszystko działo się tak szybko. Raz mieliśmy farta innym razem nie, ale jednak wciąż tu byliśmy i walczyliśmy. Tylko czy można było wiecznie oszukiwać los? Za którymś razem wszystko mogło się skończyć. Nawet sługa Babidiego to zauważył. Obawiałam się, że nasza dobra passa dobiegała końca. A jednak chciałam nacieszyć się tą chwilą i kolejny raz dać z siebie wszystko.

Dołączyłam do grona złotowłosych wojowników, pozwalając lśniącym językom otoczyć swe ciało. Musiałam mieć się na baczności. Cokolwiek Buu szykował, konieczne było pełne skupienie. Odnalazłam wzrokiem przybysza z innego świata, ale był zbyt zajęty ostrzałem, a jednocześnie konwersacją z ojcem Gohana, by zwrócić na mnie uwagę. Zdawali się bardzo nerwowi. Trzech facetów nie potrafiło dojść do porozumienia? A podobno to ja byłam tą trudną. Zgrabnym unikiem przeniosłam się do ojca swego przyjaciela. Chciałam poznać jego punkt widzenia. Może miałam jakąś szansę coś wskórać? Ja byłam jak najbardziej za tą całą fuzją.

— Jaki masz plan, Gokū? Powiedz! Nie chcę kolejny raz spojrzeć śmierci w oczy! Nie mogę też znowu patrzeć, jak on umiera. 

Mężczyzna uraczył mnie ciepłym spojrzeniem. Złapał też w momencie za rękę, a następnie pociągnął ku sobie. Tuż obok przeleciała jedna ze świetlistych kul. Wydusiłam zdumione „dzięki”,  odwracając się od razu w tamtą stronę. Za chwilę Buu przechwycił mojego brata unieruchomiając jego ręce, docisnął je do torsu. Ten przeklęty drań świetnie się bawił. Nasze niezorganizowanie się działało na jego korzyść. Dlaczego w takiej chwili Saiyanie nie potrafili dojść do jednomyślności? Może sama powinnam była coś z tym zrobić?

— Muszę się scalić z twoim bratem, ale on się nie chce zgodzić — rzekł wreszcie ze smutkiem pomieszanym z desperacją.

— Dlaczego z nim? Przecież Kenzuran zna kroki, z nim możesz to zrobić. Poza tym jest silniejszy od Vegety — nie kryłam niezrozumienia. — Dlaczego on się zatem nie zgadza? Wiem o tym, bo Dende was podsłuchał, na mój rozkaz. 

— Ponieważ nie chcę użyć techniki Metamorian, a specjalnych kolczyków, które podarował mi stary Bóg Światów.

— I? — zupełnie nie rozumiałam, o czym mówił.

Jakie zaś kolczyki? I dlaczego żaden z Saiyan nie godził się na taką fuzję? Czy zatem mój brat dobrze postępował, nie chcąc tego zrobić? Czy w tym wszystkim było coś jeszcze, o czym nie miałam świadomości? Od braku informacji i nadmiaru sprzecznych myśli zawirował świat przed oczami.

— Pozwalają na scalenie się w ogóle niepodobnych do siebie istot. Nie są tak restrykcyjne, jak taniec fuzyjny — wyjaśnił naprędce. — Każdy może to zrobić! Nie ma podziału na rasę czy płeć.

W tym czasie starałam się obserwować poczynania księcia, który wciąż tkwił w żelaznym uścisku przeciwnika. Dostrzegłam, że był, w coraz gorszym stanie i to w całkiem krótkim czasie. Jego i obecnego Buu dzieliła naprawdę wielka przepaść. Wściekłam się, widząc jak go rani. Ciało me spowiła świetlista aura. Gokū zrobił dosłownie to samo. Ruszyłam na wielkoluda z okrzykiem, a następnie uderzyłam go pięścią w policzek, a chwilę po tym mój dotychczasowy rozmówca złapał stwora za długaśną i problematyczną końcówkę na głowie, tym samym odciągając go od saiyańskiego wojownika.

W ekspresowym tempie pochwyciłam brata w okolicy łokcia, odciągając od  zagrożenia. Nie było sensu marnować energię na bezsensowne przepychanki. W ten sposób nie mieliśmy szansy nawet zadrasnąć Majina i ja to doskonale wiedziałam. Przypłaciłam niemal życiem za swą wściekłą brawurę. W dodatku zmusiłam podróżnika czasu do nieinterweniowania. Durna duma dawała o sobie wtedy znać zbyt mocno i została boleśnie podeptana. Nie chciałam, by Vegeta VI skończył w ten sam sposób. Ponownie, tym razem ostatecznie.

Buu z uśmiechem na twarzy kolejny raz poinformował nas, że nie mamy z nim szansy. Było to cholernie irytujące, a jednak prawdziwe.

— Vegeta! Na co ty do cholery czekasz? — fuknęłam. — Czasu nie mamy, a ty się bawisz! Musisz natychmiast scalić się z Gokū!

— Po moim trupie! — wrzasnął, jakbym zmuszała go do najgorszego, zatkało mnie. — Wolę zostać wymazany niż połączyć się z tym przeklętym oszustem!

Samo wspomnienie o fuzji sprawiło, jakby rozmowa była nie na miejscu i była upadlająca. Nie tylko mnie zaskoczyła odpowiedź mężczyzny. Kenzuran ciężko westchnął, kręcąc przy tym głową. W świecie bez Sary również się nie zgodził na połączenie?

— Vegeta... — jęknął z żalem obrażany wojownik.

W tym czasie Buu się nieco oddalił, znajdując sobie najprawdopodobniej idealne miejsce do obserwacji teatrzyku, jakie się rozpoczęło. Teraz i ja ciężko wypuściłam powietrze z ust.

— Vegeta, to nie czas na takie rzeczy — Gokū próbował przemówić mu do rozsądku. — Jeśli nic zaraz nie zrobimy wszystko będzie skończone.

— Jak mógłbym się z kimś takim połączyć?! Upokorzyłeś mnie! — książę kontynuował tyradę. — Prosiłem cię tylko o uczciwą walkę! A ty co zrobiłeś? Ukryłeś przede mną kolejną przemianę! Dałeś się pokonać jak dziecko!

Zdumiona spojrzałam na ojca dwóch półsaiyan. Wyglądał jak zbity szczeniaczek, opuszczając bezwładnie ręce, nieco się przy tym pochylając do przodu. Przypomniała mi się scena, w której owładnięty złem Vegeta sprzątnął trzy czwarte widowni, byleby dostać walkę z Gokū. Syn Bardocka oddał swoją wygraną? Naprawdę? Jaki miał w tym cel, jeśli w tamtej chwili mój brat był zagrożeniem? I jeszcze się przyczynił do obudzenia przeklętego Buu.

— To nie tak, Vegeta... — usiłował się tłumaczyć. — Mega wojownik zużywa naprawdę dużo energii, nie chciałem...

— Gówno mnie to obchodzi! — wydarł się książę, nie pozwalając dokończyć tamtemu zdania. Wymierzył weń palcem jak z broni. — Zrobiłeś ze mnie durnia!

Kipiał nienawiścią. Może gdzieś tam miał rację i jego duma została podeptana. Nie wygrał uczciwie, choć z pozoru tak mogło wyglądać. On jednak nie wiedział wszystkiego. Ja teraz dostrzegałam, dlaczego wtedy Gokū nie pochwalił się swoją nową umiejętnością. Wtedy może i bym nie zrozumiała, ale mając swoją wiedzę... Gdyby poszedł na całość, odszedłby znacznie szybciej z tego świata.


Nie mogłam tego tak zostawić. Nasze szanse malały z minuty na minutę, a oni jak dzieci nie mogli dojść do porozumienia. Duma, przeklęta cecha, którą znałam aż za dobrze... Musiałam wkroczyć i wcisnąć kij w mrowisko.

— Pieprzyć to! W nosie mam wasze sprzeczki!  — krzyknęłam z rozdrażnieniem. — Skoro ani Vegeta, ani Kenzuran nie chcą, ja się scalę z tobą Gokū.

Nastała cisza. Nawet Buu przestał rechotać. Nie pojmowałam, co ich tak szokowało. Żaden nie miał zamiaru ratować świata, a ja po raz pierwszy bardzo, ale to bardzo tego potrzebowałam. Pragnęłam wrócić do swojego jakże nudnego życia na Ziemi. Kakarotto był w potrzebie. Musiał za wszelką cenę się wzmocnić i chciałam mu to umożliwić.

— Chyba nie mówisz poważnie... — wydukał właściciel artefaktów.

— Jestem śmiertelnie poważna! — biła ode mnie determinacja, zacisnęłam pięść w locie na jej znak. — Sam mówiłeś, że nie ma tu żadnych ograniczeń. Rozwalimy go raz-dwa i wszystko wróci do normy.

Oczy mężczyzny pociemniały. Spojrzał z przestrachem na Vegetę, potem na mnie i znowu na Vegetę. O co chodziło? Pospiesznie odnalazłam spojrzenie Kenzurana, który już raz mierzył się z tym stworem. I on wydawał się nader blady. Czy powiedziałam coś zatem nie tak?

— No bo nie ma... — wydukał cicho. — Staruszek, który mi je dał, scalił się ze starą wiedźmą. Jako że był silniejszy, to pozostał sobą. Nauczył się magicznych sztuczek od niej. Można powiedzieć, że przestała istnieć.

— Mnie tam wszystko jedno czy będę to ja z twoim głosem w środku, czy odwrotnie — burknęłam, przypominając sobie fuzję dzieciaków. — To ma w ogóle jakieś znacznie? Będziesz silniejszy i pokonasz Buu, tylko o to chodzi. Zresztą jestem silniejsza od Vegety. Na co więc czekamy?

Saiyanin nerwowo podrapał się po głowie. Zdawało się, że było coś jeszcze, o czym nie wspomniał. A może chodziło o księcia? Vegeta nie miał prawa za mnie decydować. W przeciwieństwie do niego zrozumiałam, że dać się po prostu zabić nie sprawi, iż wszystko wróci do normy. Nie o poświęcenie się tu rozchodziło.

— Bardzo dziękuję ci za propozycję, ale nie mogę się zgodzić, Saro — ciężko westchnął, wciąż zaciskając kolczyk w dłoni. — Scalenie jest permanentne.

— Permanentne? — powtórzyłam cicho.

— To znaczy...

— Cholera! Wiem, co to znaczy! — fuknęłam wielce oburzona.

W momencie pobladłam. Nie chciałam się łączyć z ojcem Gohana na stałe. Oznaczało to, że już nigdy, przenigdy nie będę w stanie wyznać swych uczuć. Gokū również nie będzie mógł tego zrobić. Nie pozwolę mu. Jednak czy to było teraz istotne? Chciałam żyć, ale przede wszystkim pragnęłam tego dla innych. Przez te lata przywiązałam się do naprawdę wielu osób. Tam, po drugiej stronie mieliśmy marne szanse, by się spotkać ponownie. Nie mogłam myśleć jedynie o sobie. Do tej pory zawsze to robiłam. Byłam tylko ja. Teraz wszystko się zmieniło. Upuściłam nieco powietrza z płuc.

— Jestem gotowa poświęcić swoje życie dla innych — wyznałam po dłuższej przerwie. — Choć raz zrobię, co zrobić należy.

Syn Bardocka zrobił wielkie oczy. Czy właśnie zaskoczyłam go swoją decyzją? Jak widać. Sama byłam zdumiona, ale właśnie teraz, jak nigdy byłam pewna tego, co czynię. Jeszcze nigdy nie stałam ponad sobą i swoimi potrzebami. Wszystko odeszło na bok. Chciałam być w tej chwili prawdziwą bohaterką, jaką zawsze był Gohan. Całkowicie bezinteresownie pomagał innym. Nie liczyło się, co powiedzą inni i czy nie rezygnuje z samego siebie; Obcy zawsze byli ważniejsi, liczyła się potrzeba czynienia dobra, ratowania tych, którzy sami zrobić tego nie mogą. I może w tej chwili postradałam rozum... Tym bardziej potrzebowałam zrobić to jak najszybciej. Nim zmienię zdanie.

— Tyś chyba na łeb upadła! — książę nie chciał zaakceptować tej decyzji.

— Możliwe, kto wie? — wzruszyłam ramionami. — Nie interesuje mnie twoje zdanie.

Saiyanin warknął na tę uwagę. Miałam to w nosie. Z takim podejściem mógł wcale nie wracać. Za chwilę tuż nad jego głową przeleciała kula KI, którą bez problemu uniknęłam. Buu miał dość naszych rozmów. Postanowił zaatakować. Z rozczapierzonych palców wystrzeliwał pociski, jakby chciał rozgonić całe towarzystwo. Albo się do tego nie przyłożył, albo było nas za dużo. Stwór wyminął nas jak torpeda, zaraz jednak zawrócił z kolejną porcją niezliczonej ilości kikōh. Musieliśmy uciekać w popłochu, jeśli nie chcieliśmy oberwać.

Skały się waliły, a nasz wróg zaciekle atakował coraz to ciekawszymi pociskami. Kule, okręgi, dyski... Co jeszcze miał w zanadrzu? Cokolwiek to było, rozjuszyliśmy go, a może wręcz przeciwnie? Zanudziliśmy swoją niekończącą się kłótnią? Kikōhy wybuchały jedna po drugiej, a każdy z nas usiłował nie znaleźć się w polu rażenia. Gokū wraz z Kenzuranem wystrzelili swoje pociski w odpowiedzi na atak. Niestety nie byli w stanie odeprzeć wszystkiego. Musieli uciekać.

Nastąpiła potężna eksplozja. Ziemia drżała, a Majin śmiał się jak szalony. Książę znalazł się w moim zasięgu, co postanowiłam wykorzystać. Kilkoma zwinnymi susami znalazłam się obok, mając zamiar dokończyć rozmowę. Chciałam, by wiedział, dlaczego to robię. Mimo wszystko nie mógł mieć mi tego za złe. Chciałam wiedzieć, że się na to w jakimś stopniu godzi, nawet jeśli jeszcze kilka chwil temu krzyczałam, że nie interesuje mnie jego zdanie. Miałam w końcu przestać istnieć.

—  Gokū uratował mi życie! Chcę pomóc, a to jedyne rozwiązanie! Gdyby nie on nie mielibyśmy szans ze sobą teraz rozmawiać. Jesteś cholernie niesprawiedliwy! — wykrzyczałam bratu w twarz. — Nie wiesz, co się działo, gdy się wysadziłeś! Ile poświęcił dla tamtych smarkaczy, zmarnował swoją energię i wraz z tym przepustkę w świecie żywych! Ocalił nie tylko twoje dziecko, ale i smoczy radar, a także tę przeklętą stolicę, którą nazwaliśmy domem.

Wykrzykując to wszystko, wróciły bolesne wspomnienia, odczucia; Gniew, strach, rozpacz, brak kontroli nad czymkolwiek. Słowa próbowały stanąć w gardle, ale milczeć nie mogłam. Łzy stanęły w mych oczach, ale jak szybko się pojawiły, tak szybko usiłowałam je ukryć. Teraz chodziło o coś więcej niż własny komfort. Zresztą nigdy nie było dobrze, dlaczego więc miałam oczekiwać, że będę miała wszystko, o czym śniłam? Nauczyłam się ostatnio, że życie należało brać takim, jakie było, bo nie można było dostać tego, czego pragnęliśmy najbardziej. Takie rzeczy nie były osiągalne, a jeśli tak, to za okrutną cenę. Może moją decyzję kiedyś też czekała nagroda?

Książę milczał jak zaklęty. Nie wiedziałam, jak miałam odczytać jego twarz. Był zły czy przerażony? A może zupełnie co innego chodziło po jego głowie? Dla mnie w tej chwili liczyło się to, by pojął tok mojego rozumowania, nawet jeśli jego zdaniem byłam w błędzie. On już się poświęcił i nic nam z tego nie przyszło, tym razem ja miałam swoją szansę i widziałam w niej światełko.

— Już dość się napatrzyłam, jak po kolei wszyscy przechodzicie w niebyt — wyrzuciłam z siebie, prawie się łamiąc. — Mam dość! Rozumiesz?! Straciłam wszystko! Ponownie!

— Mam to gdzieś — warknął, jakby nic sobie z tego nie robił.

Nie ruszało go, że po prostu przestaniemy istnieć? Że ta słowna potyczka prowadzi nas ku zagładzie? Najważniejsze było to, że jego duma została upokorzona? Zacisnęłam szczękę, będąc jednocześnie wściekłą i załamaną.

— Wstyd mi za ciebie, bracie — wyznałam cicho. — Śmierć Bulmy i Trunksa najwidoczniej nic dla ciebie nie znaczą.

Po raz pierwszy spojrzał na mnie z przestrachem. Czy do tej pory był pewien, że żyją? Gdzie on się uchował w tych zaświatach, skoro wiedział o przemianie Gokū, a o tym, iż jego rodzina odeszła w niebyt już nie?

— Dobrze słyszałeś. Buu zamienił Bulmę w czekoladę! Trunksa wchłonął i teraz korzysta z jego mocy! Ja także miałam podzielić ich los. Kenzuran mnie uchronili przed tym...

Dość już tych sentymentów. Nie chciał słuchać? Nie musiał. Miałam plany i nie mogłam z nich teraz rezygnować. Choćby właśnie dla jego najbliższych. Również i moją rodzinę. Odepchnęłam jedną ze skał, która stała mi na drodze, a następnie kilkoma susami dosięgnęłam swego celu. Son Gokū był obdrapany, ponownie w swoim normalnym wyglądzie. Musiał porządnie oberwać w tym deszczu pocisków.

— Uratujmy ich, proszę! — wyszeptałam do Saiyanina, gdy zjawiłam się tuż przed nim. — Nasz czas już się skończył.

Patrzyłam mu głęboko w oczy, uprzednio łapiąc za poły pomarańczowego kombinezonu. Tylko on był w stanie to zrozumieć. Nikt inny nie widział tak wiele śmierci bliskich. Dostał szansę ocalić świat i musiałam mu w tym pomóc. Wybawił mnie, a teraz mogłam się odwdzięczyć, ratując całą resztę. To była nasza ostatnia szansa. Zbyt długo zwodziliśmy los, by otrzymać jeszcze jakąkolwiek szansę.

Mężczyzna z poważną miną przytaknął mi, a następnie w milczeniu wyciągnął dłoń z artefaktem ku mnie. Maleńki owalny, złoty klejnot błyszczał w powoli schodzącemu ku horyzontowi słońcu. Uniosłam swą zaciśniętą pięść na znak, iż czas zająć się potworem, a następnie otworzyłam ją pozwalając wojownikowi złożyć na niej błyskotkę. W przeciwieństwie do Mandarkery nie emanował energią. Aż dziwnym było wierzyć, iż potrafił połączyć dwa życia w jedno. Za chwilę miałam się o tym przekonać.

— Słuchaj mnie bardzo uważnie. Przyczep swój kolczyk w przeciwne ucho niż ja, czyli do prawego — wskazał palcem — bardzo ważne jest też, byś zachowała swoją naturalną postać. Świat ci tego nie zapomni. Kiedy będziesz gotowa, zejdź z przemiany.

Zanotowałam tę uwagę, biorąc ostatni wdech przed odejściem. Przytaknęłam mu bez słowa. To był ten moment, w którym poczułam się, chociaż odrobinę ważna. Choć na chwilę. Byłam przerażona tym, co nadejdzie, a jednak zdawałam sobie sprawę, iż było to jedyne wyjście. Nie pozostało nam już kompletnie nic. Saiyanie nie zamierzali pomagać. O ile Kenzurana byłam w stanie zrozumieć, miał swoją misję i nie mógł utknąć z Kakarottem w jednym ciele na zawsze i to w zupełnie obcym świecie, to Vegety już nie. Zawsze uważałam, że miał go za swego przyjaciela. Może i rywalizowali, ale ostatecznie to on pokazał mu, że nie musi więcej być tym draniem z kosmosu, którego wykreowały Changelingowe bestie.

Wyczułam zagrożenie, a mina Gokū to potwierdziła. Buu nie tylko wystrzelił ogromnych rozmiarów pocisk, ale i mknął ku nam. Zacisnęłam kolczyk w pięści na tyle delikatnie by go nie uszkodzić, a zarazem tak mocno by go nie stracić.

Potwór nie zamierzał nam umożliwić scalenia. Wykrzykiwał to z taką zaciekłością, jakby stwierdził, że możemy mu zagrozić. Tym bardziej byłam przekonana do słuszności swej decyzji. Uskoczyłam, pospiesznie ukrywając artefakt pod górną częścią pancerza. Nie mając zamiaru się dać kolejny raz zmiażdżyć, wskoczyłam na najwyższe obroty. Jak tylko Majin znalazł się plecami do mnie, skumulowałam szkarłatny pocisk i wycelowałam.

— Przydajcie się na coś! — warknęłam, spoglądając na opieszałych Saiyan. — Zajmijcie tego cholernego natręta!

Unioslam ręce ku niebu, kolejny raz formując KI. Miałam zamiar odsunąć intruza jak najdalej od siebie. Mieliśmy niedokończone porachunki, więc jak nic obrał sobie mnie za cel. Zwłaszcza kiedy postanowiłam połączyć siły z wieloletnim rywalem brata, najjaśniejszego obrońcę tej planety.

Wystrzeliłam. Pospiesznie odnalazłam wzrokiem Gokū, a następnie kiwnęłam głową gdzieś za siebie. Miałam nadzieję, że odczyta moją wiadomość. Musiałam ulotnić się nieco w tył, a on za pomocą szybkiej transmisji miałby do mnie dołączyć.

Jak zaplanowałam, tak też uczyniłam. Oddaliłam się od zebranych w momencie, gdy nastąpiła eksplozja. Ktoś zaczął ostrzeliwać miejsce, w którym ostatnio był widziany stwór. Wreszcie mężczyźni zaczęli robić to, co do nich należało. Nim jednak uzyskałam satysfakcjonującą odległość, usłyszałam krzyk:

— Saro, uważaj! Tuż za tobą!


Nie miałam pojęcia, do kogo należał, to nie było teraz istotne. Odwróciłam się, a moim oczom ukazały się różowe pociski, które jak na komendę usiłowały mnie dosięgnąć. Nie powiem, zaskoczyły mnie. Nie było momentu na ucieczkę. Wzmocniłam organizm, jak dalece pozwalał czas, a następnie podmuchem KI wyrzuconym z ciała odbiłam śmiercionośne kule. Ani myślałam o rezygnacji. Buu się wystraszył. Najwyraźniej potrafił liczyć i choć niejednokrotnie przedstawiał się jako niedościgniony, nie godził się na nasz plan. Zwinął się w kłębek i gnał jak na złamanie karku prosto na mnie. Już widziałam tę technikę; Zniszczył nią pałac Dendego. Będąc gotowa, wyczekiwałam odpowiedniego momentu. Nie miałam zamiaru robić za podrzędną kulę do kręgli. Gdy tylko pojawił się kilkanaście sekund przede mną, wyciągnęłam przed siebie ręce, by powstrzymać go. Byłam zdumiona siłą, z jaką natarł. Nie mogłam utrzymać pozycji i nieco osunęłam się w tył. Odsunął się i rzucił się ku mnie ponownie. I znowu i raz jeszcze. Co on chciał zrobić?

Walił we mnie jak w mur, który trzeba rozwalić, by przedrzeć się, w głąb budowli. Za każdym razem czynił to z większą siłą. Chociaż byłam w kiepskiej pozycji, to w głębi się radowałam. Buu w końcu się nas obawiał. Ostatni raz było tak, gdy pojawił się Gohan, potem brał, wszystko jak leci, bo spodobało mu się terroryzowanie nas i sam fakt, iż ubolewamy podczas utraty przyjaciół i rodziny. Zdążył już nas dobrze poznać, a wchłonięci mu w tym pomagali. Byłam przyjaciółką Son Gohana i to był zapewne jeden z powodów, dla których tak zaciekle ze mną walczył. Czerpał satysfakcję z tego.

Kolejne cofnięcie i kolejny atak. Tym razem siła była tak potężna, że poczułam płomienie na dłoniach. Odruchowo je cofnęłam, to był błąd. Sama nie wiedziałam, jak to się stało. Powinnam była wytrzymać to za wszelką cenę. Stało się jednak inaczej. Buu uderzył we mnie z impetem, posyłając w suche, ziemiste podłoże. Wpadłam w nie z tak dużą siłą, że chwilę zajęło mi wygramolenie się. Nawet tego nie zdążyłam uczynić, a już nad sobą widziałam drania z perfidnym uśmiechem.

— Podobno panie przodem! — zarechotał, wymierzając siarczysty kopniak w mą twarz.

Mało brakowało, a ukręciłby mi łeb! Na samą myśl się wściekłam. Tak niewiele dzieliło mnie od fuzji... Musiałam coś uczynić, by mnie wreszcie zostawił. Miał do wyboru także innych, a jednak upatrzył sobie mnie. Tak... Krzykaczka... W tej chwili żałowałam, że byłam tak porywczą nastolatką.

Majin pojawił się nade mną kolejny dziś raz. W oczach stanęło mi zupełnie niedawne wspomnienie porażki. W momencie uświadomiłam sobie, że straciłam formę. Gokū jednak wspominał, iż to bardzo ważny element przemiany. Czy to była zatem ta chwila? Jeśli kolczyki miały bezkresny zasięg, to mogłam to zaraz uczynić, o ile ten przeklęty stwór mi w tym nie przeszkodzi. O ile go miały. Nikt nie powiedział, z jak daleka można z nich korzystać.

— Coś mi ta scena przypomina — rzekł z powagą Buu. — Tobie też, czy może masz problemy z pamięcią?

A to gnida! Nie miałam żadnych!

— Spierdalaj! — warknęłam, szczerząc kły.

Do tej pory czułam w głowie ból zmiażdżonej kości, która cudem nie przebiła skóry, ból pękniętej krtani i śmierć w oczach. Nie byłam ani ślepa, ani też obojętna na minione wydarzenia, nawet jeśli Dende magicznie je usunął.

Majin Buu rubasznie się zaśmiał, kolejny raz pokazując światu, że ma nad wszystkim władzę. Sytuacja jednak była zgoła inna. Nie byłam zmasakrowana, a on nie mógł przewidzieć w pełni mojego kolejnego ruchu. Jeszcze nie przegrałam!

Usiłując coś wskórać za pomocą nóg i sprężystego ruchu przypominającego łuk powstałam, stając oko w oko z przeciwnikiem. Przywdziałam jego maskę — pewność siebie przede wszystkim.

— Bez względu na wynik i tak kiedyś spotkamy się w piekle — wycedziłam. — Mam nadzieję, że nie będę musiała długo na ciebie czekać. Nie jesteś wirtuozem walki, a zwykłym głupkiem, któremu udało się zdobyć nieco wiedzy o nas.

Musiałam mocno urazić go swoją wypowiedzią, gdyż w pośpiechu owinął mą szyję swoją górną kończyną, którą nie tak dawno wchłonął Gohana. Urazić go było znacznie łatwiej niż księcia Saiyan. Nie lubił, gdy z niego drwiono. Uniósł mnie na wysokość swych oczu. Był wściekły. Nie czekał na żadną reakcję. Począł okładać mój brzuch niczym wór treningowy. Po raz kolejny byłam w potrzasku. W tej chwili nie potrafiłam skupić się na energii drzemiącej w głębi, by się uwolnić. Każdorazowo pięść trafiająca w moje ciało odbierała mi dech, powodowała potworny ból, a także sprawiała, że na moment zapominałam oddychać.

Wytrzymaj, wytrzymaj, wytrzymaj... Zaciśnij powieki, weź wdech między ciosami, o ile zdołasz i nie poddawaj się. Masz misję! Gokū na ciebie liczy! Świat... nawet on, chociaż nigdy nie poprosi...

Kolejny cios i kolejny. Po nich nastąpiła zmiana, oberwałam w twarz z taką mocą, że gumowata narośl na głowie demona straciła chwyt, a ja zupełnie oszołomiona wylądowałam gdzieś w gruzowisku skalnym. Potwornie rozbolała mnie od tego głowa. Dostałam takich zawrotów, że nie byłam w stanie się wykaraskać z tego. Cały świat wirował.

— Żyjesz? — zadzwoniło w mych uszach.

Przed oczami miałam nicość tańczącą z kolorowymi fluidami. Cokolwiek się działo, nie miałam świadomości czy upłynęła minuta, godzina, a może i doba. Buu skutecznie pozbawił mnie orientacji. W głowie wciąż krążył helikopter. Może to oznaczało, że tylko na moment utraciłam świadomość?

— Vegeta? — wyszeptałam w amoku.

Ktoś pochwycił mnie za rękę, w okolicy ramienia i silnym szarpnięciem wyciągnął z gruzowiska. Miałam zamknięte oczy i zupełnie rozstrojone zmysły. Nie byłam pewna czy powinnam dziękować. To zawsze mógł być Buu. On uwielbiał pastwić się nad ofiarą, a ja zdążyłam mu tego dnia kilkukrotnie nadepnąć na odcisk. Właśnie zdałam sobie sprawę, że wciąż był ten sam dzień, w którym wyszłam z komnaty wysoko nad chmurami. To była druga najdłuższa doba w tym tygodniu (pomijając pół roku we wcześniej wspomnianym miejscu). Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że te sześć miesięcy było błahostką. Samotność, strata bliskich i użalanie się nad sobą mimo rozciągnięcia w czasie było niczym w porównaniu z cholernie intensywnym i nieprzewidywalnym jednym dniem. Pierwszym był ten rozpoczynający turniej; było trochę sensacji, masa emocji, szalona wersja księcia, a później poznanie Kenzurana i tego cholernego potwora. Czy miało to związek z Majinem, który potrafił się rozciągać bez żadnych limitów? Chyba postradałam zmysły.

Uderzenie z otwartej dłoni przywróciło mnie na Ziemię. Po rozwarciu oczu zrozumiałam, że demonowi dalece było do księcia Kosmicznych Wojowników. Moje przypuszczenia okazały się trafne.

— Wzięłam cię za kogoś innego — spróbowałam zażartować. — W ogóle nie jesteście do siebie podobni, chociaż więzisz w sobie jego syna.

Postanowiłam go jakoś zagadać. Może któryś z tu obecnych Saiyan spróbowałoby mnie odbić. Jeżeli zależało im na pokonaniu stwora winni umożliwić mi scalenie. Na razie byłam skazana jedynie na siebie. Głupi uśmiech, a już różowy krzywił się, patrząc w moje oczy. Odrzucił mnie przed siebie, mój tył i obserwował, jak upadam. Zakrztusiłam się śliną. Bawiło go, iż byłam względem niego słaba. A jeszcze kiedyś mogłam z nim konkurować. Na pewno wtedy, kiedy mój brat postanowił się zabić. Gdybym wówczas mu nie pozwoliła na to... Czy moglibyśmy ramię w ramię powstrzymać to zło? Możliwe, że tak właśnie było. Schrzaniłam to już tamtego dnia.

Osuwając się na bok, dostrzegłam, że nadnaturalna Potara wypadła spod kombinezonu. W momencie struchlałam. Cokolwiek miało się wydarzyć, on nie mógł tego zobaczyć. To była nasza ostatnia nadzieja. Sparaliżowana nie byłam w stanie poruszyć choćby palcem. Spoglądałam na błyskotkę wielkimi ślepiami, jakby ta w magiczny sposób miała powrócić, tam skąd się wydostała. Buu wciąż był daleko. Przełknęłam ślinę, prosząc w duchu jedynego znanego mi opiekuna Ziemi o szansę. Musiałam sięgnąć świecidełka i jak najszybciej zaczepić go na płatek ucha. Niby tak niewiele, a jednak nie należało to do łatwych zadań.

Wyciągnęłam dłoń w nadziei, że długość ręki będzie wystarczająca. Niestety okazało się inaczej. Byłam zmuszona jak najszybciej dostać się do artefaktu. Obawiałam się, że złośliwy Buu mógłby go wykorzystać przeciwko nam. Gokū swój nosił na uchu. Co by się stało, gdyby Majin postanowił taki wpiąć w swoje? Jako ten silniejszy pochłonąłby wojownika, a nas czekałaby ostateczna zagłada. W najlepszym wypadku szybka. Możliwe, że wolałby wszystko przygotować w iście brutalny sposób i nim by nas ukatrupił, w pierwszej kolejności zamęczyłby, a my błagalibyśmy go o szybką śmierć. Uwielbiał walczyć, tak samo, jak Saiyanie. Różnica polegała na tym, że on był po prostu szalony i wszystko brał za świetną zabawę.

Musiałam osunąć się nieco by dosięgnąć kolczyka. Buu był zbyt blisko, więc nie było czasu na gierki. Rzuciłam się na świecidełko, wbijając sobie w biodro ostry kamień. Nie powstrzymało mnie to jednak przed złapaniem przedmiotu. W ułamku sekundy przed oczami dostrzegłam błysk — pocisk eksplodował mi niemal na twarzy. W ostatniej chwili skuliłam się w sobie zmuszona przyjąć kikōhę na siebie.

Nastąpił kolejny szalony ostrzał, a mnie pozostało liczyć na łut szczęścia, którego mogłam się już nie doczekać. Mój limit musiał się wyczerpać wraz z przeżyciem. Pękająca pod stopami ziemia zatrząsała się niebezpiecznie, utraciłam równowagę. Kurczowo zacisnęłam pięści, mocno przyciągając ręce do klatki piersiowej; Za nic nie mogłam stracić artefaktu. Szczelnie owinęłam w talii ogon. Szlag by tego Buu!

Starając się utrzymać nie tylko nogi, ale i resztki godności przesuwałam się do przodu w nadziei, że wykaraskam się z rumowiska, a ono nie stanie się moim grobowcem. Pociski świszczały, eksplozjom nie było końca. Jeżeli postanowili powstrzymać Majina, dlaczego nie poczekali, aż zejdę z terytorium ostrzału?! Banda imbecyli napakowana testosteronem!

Oberwałam w ramię zza pleców. Pod naciskiem uderzenia upadłam na kolano, a chwilę po tym ziemia się pode mną zarwała. Odbić się nie mogłam, ale lewitować już tak. Nieco zdezorientowana, a jednocześnie wściekła wzbiłam się, próbując przy tym ogarnąć wzrokiem teren. Nim rozeznałam się, kto z kim się tłucze w tym szaleństwie, oberwałam czymś twardym w plecy i potylicę, aż zaparło mi dech. Runęłam. Tak. Zdecydowanie passa mnie opuściła.

Coś walnęło w ziemię zaraz po mnie. Odkaszlnęłam, wygrzebując się z zapadliska. W tej chwili zorientowałam się, że Potara przepadła. Pobladłam, a w głowie mi zaszumiało. Dlaczego?! Dlaczego miałam takiego cholernego pecha?! Od razu padłam na kolana, gorączkowo przeszukując najbliższe otoczenie. On gdzieś tutaj musiał być. W panice zaczęłam szeptać do siebie, iż jak go nie znajdę, to zeświruje. Przecież miałam go w rękach!

W powietrzu nadal trwała walka. W tej chwili nie interesowało mnie kto z kim, byleby jak najdłużej to trwało i zęby nikt nie próbował celować w moją stronę. Musiałam odnaleźć ten przedmiot jak najszybciej.

— Tego szukasz? — usłyszałam cichy głos.

Struchlałam. W głowie kołatała mi myśl, by jak najszybciej spojrzeć, a zarazem obawiałam się tego. Nie rozpoznałam głosu i, prawdę mówiąc, mógł być to każdy i nie koniecznie z magicznym kolczykiem. Wreszcie odważyłam się unieść głowę, a gdy przed oczami zabłyszczał zloty kamień, zamarłam. Szlag! Przełknęłam ślinę, a następnie wstałam. Byłam zdumiona tym, że to Vegeta trzymał świecidełko. Miał gniewną minę, w dodatku był mocno pokiereszowany.

— O matko, to ty... — wyszeptałam z ulgą.

Wyciągnęłam dłoń z nadzieją, że od razu przekaże mi shiniańską biżuterię. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. Wciąż stał ze swoją srogą miną i wyciągniętą ręką. Co on wyprawiał? Chyba nie zamierzał przeszkodzić mi w fuzji z Gokū?

— Oddaj mi to, Vegeta — rzekłam najsurowiej, jak potrafiłam. — To nie jest zabawne.

Milczał. Wpatrywał się we mnie z szaloną intensywnością. Jego sroga mina zdradzała niezadowolenie. Co tak naprawdę chodziło mu po głowie? Świat się walił, a on tylko wszystko utrudniał!

— Cholera jasna, Vegeta! Oddaj mi ten kolczyk! — warknęłam. — Nie ty będziesz decydował o mnie. Postanowiłam ratować świat, ciebie i twoją rodzinę! To moja sprawa z kim się połączę. Zaakceptuj to, bo zdania nie zmienię.

Mężczyzna prychnął, odwracając głowę. Jak zawsze się obrażał, kiedy było nie tak, jak sobie zaplanował. Nie wiedziałam, czego oczekiwał, przylatując tu z zaświatów, ale miałam to w nosie. W przeciwieństwie do niego, choć raz nie chciałam myśleć tylko o sobie, a on chciał mi to odebrać. Nie miał nade mną takiej władzy, bym mu uległa. Za chwilę jego spojrzenie wróciło i kolejny raz obejrzał przedmiot, a następnie spojrzał mi w oczy.  Miał kamienną twarz.

— Jesteś pewna?

— Jak tego, że tu stoję — odrzekłam szybko i stanowczo.

Wystawiłam rękę jeszcze bardziej na znak, że czas już na mnie. Uśmiechnęłam się do brata. Nie mógł zapamiętać mnie jako ponuraka. Nikt do tej decyzji mnie nie namawiał ani nie zmuszał. Pragnęłam zrozumienia z jego strony. Chciałam, by żył, by był, by miał rodzinę, której mnie w życiu bardzo zabrakło. By był lepszym ojcem niż ten, którego my mieliśmy. By Trunks miał ojca; Ten z przyszłości musiał się wychować bez staruszka.

Całkiem niedaleko nastąpiła eksplozja, ziemia się zatrzęsła, a tumany kurzu wzbiły się ku niebu. Z tego wszystkiego wynurzył się najgroźniejszy potwór wszech czasów. Leciał w zawrotnym tempie ku nam. Oznaczało to, że nie zamierzał odpuszczać. Serce zaczęło walić mi jak szalone, obawiałam się już najgorszego.

— Vegeta! Szybko! Dawaj tej przeklęty kolczyk!



07 lutego 2024

*104. Miażdżąca porażka

Sekundy zamieniały się w niekończący i przerażający ciąg. I nagle nie wiadomo skąd powietrze przeciął tajemniczy pocisk. Ten odbił kikōhę Buu. Wszechmogący został ocalony. Ale przez kogo? Z wrażenia nie byłam w stanie się podnieść.

— Kto to? — zawołał Gohan, rozglądając się w oszołomieniu.

Na horyzoncie pokazał się sam Tien Shinhan z dumnie łopoczącą jak na wietrze białą peleryną. Nie sądziłam, że jego widok wprawi mnie w taką radość. Okazał się ostatnią deską ratunku, kiedy my zawaliliśmy na całej linii. Jak to się stało, że nie wiedzieliśmy o jego istnieniu na tym opuszczonym padole?

— Nie wszystkich jednak zabił — rzekłam z ulgą. — Gdzieżeś się uchował, człowieku?

Mężczyzna wylądował niedaleko przez niego ocalonego. Wyglądało na to, że był w dobrej formie. Od razu było widać, iż trenował w górach, jak oznajmił Gohanowi jakiś czas temu, gdy ten informował go o nadchodzącym turnieju. Małego człowieczka jednak z nim nie było. Może i dobrze? O ile w ogóle żył.

— Nie sądziłem, że sobie dzieciaki nie radzicie! — zawołał, nie tracąc celu z oczu. — Co się tutaj dzieje?

Kąśliwa uwaga, a mimo to trafna. Ocalił nas przed najgorszym. Uśmiechnęłam się krzywo, powoli podnosząc się z gruzowiska. Gohan wyraził swój entuzjazm szerokim uśmiechem.

— To jest ten sam Buu, o którym tak wszędzie głośno? — zapytał, celując weń palcem. — Ostatnim razem, gdy go widziałem dzięki magii jego pana, był mały i gruby. Zmienił się i gdyby nie ta moc mógłbym pomyśleć, że to zupełnie ktoś inny. Ty Son Gohanie także się bardzo zmieniłeś.

Chociaż sporo go ominęło, to nie miał czego żałować, wszak nie wylądował w żołądku tego gumiastego tworu ojca Babidiego. Właśnie ocalił Dendego, to było najważniejsze. Jak w ogóle udało mu się przetrwać masakrę planety? Cieszyłam się, że postanowił się nie wychylać. Może i nie miał szans z tym potworem, ale zrobił coś, czego żadne z nas nie dało rady — uratował przed śmiercią opiekuna magicznych artefaktów, a przy tym naszą szansę na lepsze jutro.

— Kolejna płotka do wyeliminowania? — zarechotał Majin. — Nie wiem jakim cudem żyjesz, ale nie szkodzi, płotki zawsze będą płotkami. I ciebie załatwię.

Bez ostrzeżenia Buu wycelował różowym promieniem w trójokiego. Nie miał zamiaru mu odpuścić zniweczenia planu. Mężczyzna uskoczył, zaraz celując dłońmi na kształt trójkąta w naszego wroga. Kiedy był gotów, wystrzelił pocisk. Nic nie mógł wskórać tym czynem, ale widocznie potrzebował się o tym sam przekonać, albo zwyczajnie się odwdzięczyć. To nie była jego liga.

— Co chciałeś mi tym zrobić, miernoto? Nawet tego nie poczułem! — prychnął czerwonooki, a jego szaleńcza złość z każdą sekundą wzrastała. — Mam już was dość. Znudziła mi się ta idiotyczna zabawa. 

Nie widziałam jego twarzy. Stałam za nim parę metrów. Miny mężczyzn po przeciwnej stronie zdradzały, że nasz kłopot planuje coś wybuchowego. Zaraz uniósł ręce ku niebu, ładując w niej szybko rosnącą kikōhę. Majin nie żartował. Miał zamiar nas wysadzić, tu i teraz. Czy zatem mieliśmy jakąś szansę na przetrwanie? Był w ogóle sens uciekać? Już raz to zrobiliśmy. Niby ocaliliśmy siebie, ale wtedy nie planował zmieść wszystkiego w proch. Teraz nie próżnował. Rosnąca siła w dłoniach potwora stawała się tak potężna, że paraliżowała. Wszyscy jak zaklęci obserwowali różową morderczą kulę, zmuszeni do wsłuchiwania się w szaleńczy śmiech demona i szalejące wyładowania elektryczne. Cholera jasna! Dopiero co wyszliśmy z jednej opresji, a już za chwilę wpadliśmy w kolejną.

Żałowałam, że byłam tu, po drugiej stronie. Całkiem sama. Przesunęłam wzrok ku Saiyaninowi. Nasze spojrzenia nie miały nawet możliwości się spotkać. Buu zasłaniał mi widoczność. Teraz, jak chyba jeszcze nigdy, zapragnęłam ostatni raz ujrzeć jego twarz. Przeprosić za niedotrzymane słowo. Obiecałam, że nie pozwolę mu zginąć, a teraz mieliśmy pożegnać się z życiem. Na zawsze. A ja nie mogłam go nawet zobaczyć, czy dotknąć. Zacisnęłam powieki, żałując, że nie potrafię porozumiewać się za pomocą myśli. Ciężko westchnęłam, nie mogąc poradzić sobie z tym, co nadejdzie. Nie byłam gotowa na śmierć! Sekundy mijały jak szalone, pole rażenia rosło. Energia kreowana przez Buu paliła zmysły. Z ledwością utrzymywałam się na nogach. Jeszcze chwila i mogliśmy pożegnać się z tym światem.

Nagle wszystko zniknęło, a w oddali nastąpił wybuch. Nie widziałam nic i nie czułam tej porażającej energii. Chyba śmierć jednak nie bolała. Dotąd nie wiedziałam, jak to jest, ale najwidoczniej wyparowanie nie było takie złe. Mimo wszystko byłam przerażona. Wreszcie otworzyłam oczy i dopadło mnie zdumienie, gdy okazało się, że wciąż tkwię w tym samym miejscu, z tym samym bólem mięśni i zmęczeniem. Wszyscy tu stali poza Buu. On był... Przecięty na pół! To musiał być kienzan, technika Kuririna. Ale?

Jak na komendę rozejrzałam się, poszukując sprawcy zamieszania. Ktoś musiał przecież to zrobić! Nawet jeśli tym atakiem nie można było zlikwidować potwora, to zdecydowanie powstrzymać przed wysadzeniem planety. Na niebie unosił się Kenzuran ze wściekłą miną. Wrócił. W ostatnim momencie. Z tego wszystkiego o nim zapomniałam! Tym razem moja dusza ucieszyła się na jego widok, naprawdę. Ocalił nas, kiedy ja wcześniej pozbawiłam go przytomności. Bo byłym zła. Mimo wszystko nie zamierzałam komukolwiek mówić, że Saiyanin, który mnie doprowadzał do wścieklizny, sprawił, że na moment pomyślałam o nim w pozytywny sposób.

— Kim u diabła jesteś? — ryknął zdezorientowany demon.

Korzystając z okazji, przeskoczyłam paroma zwinnymi susami do niedobitków. Odnalazłam spojrzenie najdroższej mi osoby, uśmiechając się do niego nieśmiało. Cieszyłam się, że mogłam stanąć u jego boku po tym wszystkim. Zdecydowanie wolałabym wpaść w jego ramiona, ale to nie była odpowiednia chwila. Musiało mi wystarczyć spojrzenie, które także było pełne ulgi.

— To nie ma znaczenia, bo i tak zginiesz — rzekł z pewnością mężczyzna.

Nie tylko nic niewiedzący Hercules obserwował przybysza z ogromnym zaskoczeniem, Tien Shinhan i Gohan również. Wreszcie do mnie dotarło, że wojownicy mieli okazji się poznać. Wszystko tak szybko się ostatnio działo, a ja dodatkowo spędziłam pół roku w odosobnieniu, że wszystko mi się w głowie mieszało.

— Emmm... To jest Kenzuran, Saiyanin, który przybył z innej linii czasowej — wyszeptałam, usiłując ukryć zakłopotanie. — Długo kazałeś na siebie czekać, Kenzuranie.

— Saiyanin? — syn Gokū wytrzeszczył oczy, będąc w szoku.

— Przybysz z przyszłości? — Trójoki również nie krył zdumienia.

Ja jedynie wzruszyłam delikatnie ramionami, a na twarzy zawitała bliżej nieokreślona mina. Co miałam więcej teraz mówić? Nie było na to czasu! Sama tak naprawdę nie znałam tego mężczyzny. Dostaliśmy chyba ostatnią szansę na pokonanie tego potwora i to się w tej chwili liczyło, a nie kim i skąd przybył jakiś tam Saiyanin.

— No tak, wy go nie znacie. Trochę się wydarzyło od czasu turnieju — wtrącił Namekanin. — Pomagał nam w przygotowaniu chłopców do scalenia, a nawet polecił, byśmy wysłali Buu do innego wymiaru.

I ostatecznie ukartował moje porwanie ze strażnicy. Tego jednak nie zamierzałam mówić głośno. Innych zjadł na deser, a ja tylko fartem zostałam oszczędzona. Teraz liczyła się obecna sytuacja. Tylko czy nasz wybawca miał szansę równać się z tym potworem? 

Buu zdawał się nie być specjalnie przejęty pojawieniem się kolejnego przeciwnika. Czy to pewność siebie Gotenksa? Miałam taką nadzieję, bo wtedy mieliśmy jakąś szansę. Tylko mózg Piccolo mógł nam wszystko zniweczyć. Prawdopodobnie mieli podobne poziomy mocy. Trzeba było coś wykombinować, by szala przeciągnęła się na naszą stronę. I to jak najszybciej! Gdyby tylko Gohan miał szansę poznać taniec fuzyjny, ci dwaj mogliby się scalić, a tak nie było nawet cienia szansy.

Różowy wycelował w nowoprzybyłego, a ten bez problemu uniknął ataku, w międzyczasie aktywując trzecią formę. Zaraz stwór połączył się z odciętą dolną częścią ciała. Jeśli nie można było go zabić poprzez poćwiartowanie, jak mieliśmy niby tego dokonać? Spopielić każdą najmniejszą cząsteczkę? Tylko czy było to możliwe? Buu wielokrotnie się odradzał, nawet kiedy myśleliśmy, że już nic z niego nie zostało.

Saiyanin nie zamierzał się patyczkować i naprędce rozpoczął kumulację KI w obu dłoniach, które złączył uprzednio wyciągnąć przed siebie. Tymczasem stwór wisiał na niebie niewzruszony postawą atakującego go mężczyzny. Tak jakby wcale się go nie bał i nie wierzył w swą przegraną. Czekał, aż przybysz z przyszłości naładuje swoją energię, podśmiewując się niczym szaleniec. Oglądałam wszystko z zapartym tchem. Tyle się działo w ostatnich sekundach, że nie szło nadążyć. Jedno było pewne — za każdym razem Buu trzymał nas w szachu. Czy tym razem mogło być inaczej? Kenzuran już z nim walczył. Miał szansę, prawda? Nie tym samym, ale jednak. Musiałam w to wierzyć.

Mężczyzna wystrzelił potężny pocisk, a ziemia pod wpływem energii zadrżała. Trzecia forma naprawdę w jego wykonaniu była godna podziwu. Dzieciaki przy nim były jak drobne pryszcze. Majin od razu przyjął pozę do ataku i wyczekiwał. Gdy kikōha była na wyciągnięcie jego ręki, ciało wieloforemnego stwora przebiegły różowe neony i zaraz jak gdyby nigdy nic odbił pocisk za siebie. W oddali trzasnęło, a eksplozja była tak silna, że odłamki doleciały aż tutaj, do nas.

Kontratak był natychmiastowy. Buu najwyraźniej nie miał już ochoty na rozmowy. Po raz kolejny ktoś psuł jego zabawę. Naparzał Saiyanina z taką siłą, że wszędzie huczało. Z ledwością nadążaliśmy za ich walką. Co kilka sekund Kenzuran aktywował swoją aurę, by wzmocnić cios. W końcu miałam okazję zobaczyć go w akcji. Teraz gdy dostrzegałam, jak bardzo Buu był silny i wobec niego zaczynałam rozumieć, dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, by nikt nie dał się pochłonąć. Nawet ktoś, kto miał styczność z tym stworem, nie mógł się z nim mierzyć jak z błahostką. Zaczynałam zastanawiać się jakim cudem pokonali tę bestię u siebie.

W pewnym momencie przybysz wyrzucił z dłoni potężny podmuch, który wyrzucił przeciwnika w tył. Następnie ostrzelał stwora. Chciał go osłabić, czy jednak się z nim bawił? Miałam nadzieję, że to pierwsze. Kłęby dymu rosły w ekspresowym tempie. Stwór niestety nie dał się na to złapać i uciekł z bombardowanego miejsca ciesząc się przy tym jak dziecko. Tłukli się bez opamiętania. Nie dało się stwierdzić czy któregoś siła miażdżyła bardziej, ale wściekłość Kenzurana na pewno rosła. Czy myślał, że jest silniejszym, a teraz okazało się to nieprawdą? Wszystko mogło być możliwe. To nie był ten sam Buu, którego niegdyś usiłował powstrzymać. To samo spotkało Trunksa przy androidach.

Zaraz wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Demon zastygł w połowie ciosu, a następnie chwycił się za głowę. Coś się stało? Mężczyzna to wykorzystał i wystrzelił pocisk, tym samym odsuwając stwora od siebie. Za chwilę nasze utrapienie chwyciło się za głowę, jakby dostał napadu migreny. Szybko zlustrowałam Kenzurana, ale z tej odległości nie mogłam stwierdzić, jaką miał minę.

Różowy z trudem zatrzymał lot, pocąc się przy tym. Rozchorował się? Co to miało znaczyć? Wciąż trzymając się za głowę, wykrzykując krótkie przekleństwo, jak za dotknięciem różdżki się zmienił. Oczy mi się rozszerzyły z wrażenia. Kamizelka, którą dzierżył niczym Gotenks, przeistoczyła się w dobrze nam znany długi, biały płaszcz z szerokimi naramiennikami.

— Fuzja minęła! — krzyknęłam z entuzjazmem. — Przegrałeś, Buu! Ha, ha!

To był wspaniały znak. W końcu coś szło na naszą korzyść. Teraz wystarczyło zmieść stwora z powierzchni Ziemi, odnaleźć smocze artefakty i przywrócić świat do stanu sprzed turnieju. Wojownik z innego świata przybliżył się do swego przeciwnika, w tym samym czasie niwelując swoją transformację. Musiał zapewne się oszczędzać. Gokū tłumaczył mi, że ten stan był naprawdę wyczerpujący. Chociaż dzieciaki całkiem nieźle sobie w tej formie radziły. Możliwe, że tylko dzięki fuzji były w stanie dłużej kontrolować tę przemianę. Ja jedynie mogłam się domyślać, nie potrafiłam tego zrobić, co mnie bardzo irytowało.

— Nie pomyślałem o tym, że czas mi się skończył — Buu mruknął, jakby nic specjalnego się nie stało. — A mogłem wykończyć cię szybciej i skuteczniej. Teraz trochę to zajmie.

— Nie myśl sobie, że dam ci jakieś fory, potworze — odrzekł z powagą Kenzuran. — Czas się pożegnać. W tym stanie nie możesz się ze mną mierzyć.

Ogoniasty wyciągnął przed siebie dłoń, a po chwili zaczął jątrzyć się na niej niebiesko-biały promień światła. Wielkiego wybuchu nie mogłam z niczym pomylić, była to technika Vegety. Zacisnęłam pięści, przestępując kilka kroków w przód. Liczyłam na niego po raz pierwszy. Mieliśmy wreszcie szansę pokonać tego potwora. To musiało się udać. Dlaczego nie pozwoliłam mu wcześniej wziąć udziału w walce? 

— Nie schrzań tego — szepnęłam do siebie, zaciskając zęby.

W miarę jak KI powiększała się w dłoni Saiyanina, Buu ukształtował swoją. Szybko ją wystrzelił w zupełnie innym kierunku. Strzelał do nas!? Uskoczyłam w bok, obserwując Majina w razie, gdyby ponownie zamierzał atakować obserwatorów. Za chwilę zorientowałam się, że trafił łysego wojownika, który padł na skały jak kłoda. Zabił go. Ten skurczybyk grał nieczysto, z resztą jak zwykle. Czego ja oczekiwałam? Nigdy nie należało ufać w najmniejszym stopniu przeciwnikowi. Wielokrotnie nas przechytrzył i kolejny raz to czynił. Co w takim razie zamierzał? Dlaczego teraz postanowił zająć się słabszymi? Za moment usłyszałam za sobą krzyk, a wraz z nim na niebie szaleńczy śmiech. Nie wiedziałam, w którym kierunku spojrzeć najpierw. Później zorientowałam się, że to nie był tylko krzyk przerażonego Dendego z powodu śmierci trójokiego, ale i syna Chi-Chi. Odwróciłam się naprędce, a to, co ujrzałam, powaliło mnie na kolana. Dosłownie. Zabrakło mi tchu, gdy zrozumiałam, co widzę. Przeklęty Buu kolejny raz uciekł się do przebrzydłej sztuczki! Właśnie okalał odciętą od swego cielska gumą ciało Gohana. Widziałam tylko jego dolną część ciała. Tak beznadziejna sytuacja sprawiła, że zamarłam. Nie byłam w stanie wydobyć z siebie choćby dźwięku. Przecież... Walczyłam o niego, ratowałam skórę, podstawiałam się, a na koniec okazało się, że dopuściłam do najgorszego. Byłam tuż obok i nic nie zauważyłam! Nic nie zrobiłam, aby tego uniknąć. Dende również upadł, nie potrafiąc znieść naszego pogarszającego się położenia.

— Gohan... — wyszeptałam ze łzami w oczach. — Tylko nie ty...

DLACZEGO?! Nie dość, że powalił Tien Shinhana, to jeszcze zeżarł Son Gohana! Kto był następny? W oczach stanęły mi łzy. Chociaż chciałam walczyć, zrobić cokolwiek, to wiedziałam, że nie zdziałam nic. Próbowałam przy dzieciakach i nic to nie dało. Czy w takim razie musiałam go zabić? Nie chciałam go krzywdzić, nie potrafiłam. Nie byłam prawdziwą maszyną do zabijania. W tej chwili nawet żałowałam tego.

Kolejny raz go utraciłam. Tym razem wiedziałam, że umarł. Nawet jeśli żył w ciele tego padalca, to dla nas i tak był martwy. Żeby ocalić wszystkich z cielska parszywego Buu, musieliśmy go zabić, a to oznaczało, że wraz z nim Gohana, Gotena, Trunksa i Piccolo. Także stwierdzenie, iż w tej chwili Son Gohan umierał, było jak najbardziej zasadne.

Miałam ochotę położyć się i poddać. Cokolwiek robiliśmy, za każdym razem przeciwnik wygrywał. To był jakiś absurd! Zaczynałam wierzyć w to, że po prostu nie dało się pokonać tego parszywego zmiennokształtnego. Zawsze miał cholernego asa w rękawie. Nawet urobił Kenzurana, a przecież już raz z nim się mierzył, wiedział, do czego był zdolny.

To były sekundy: różowe cholerstwo w okamgnieniu złączyło się z Majinem. Kilka spektakularnych świateł, a zaraz ciało stwora się przekształciło. Wszystkim dobrze znaną białą pelerynę zastąpiła górna część GI, w jakie odziany był tego dnia Gohan.


Przetarłam zapłakane oczy. Nie, nie mogłam tego tak zostawić! Wciąż żyłam! Był tu także Wszechmogący. Nadal mieliśmy szansę wszystko naprawić. Prawda? Nie mogłam się mazać tylko dlatego, że straciłam ukochanego, który i tak nie wiedział, co do niego czułam. Musiałam wziąć się w garść. Nie byłam już smarkulą, którą trzeba było ratować, mogłam sama zadbać nie tylko o siebie, ale i o całą planetę. A może musiałam. Podniosłam się, gdy zaczęłam czuć przepełniającą mnie nienawiść. Żal jak szybko się pojawił, tak szybko opuścił me ciało. Podniosłam się powoli, czując, jak po ciele zaczynają przeskakiwać iskry. Miałam ochotę rozszarpać tego przeklętego potwora. Odebrał mi wszystko! Musiałam odzyskać wszystko, a by tego dokonać, trzeba było w pierwszej kolejności pozbyć się demona.

— Nie wybaczę ci tego przeklęty draniu — warknęłam cicho, prawdopodobnie nawet mnie nie usłyszał.

Zaciskając pięści, starałam się jeszcze nie wybuchnąć, chociaż wszystko we mnie krzyczało. Powstrzymywałam się, zaciskając dłonie tak mocno, że aż czułam ból. Wszechmogący i reszta stała zbyt blisko. Wzięłam powoli głęboki wdech, a me ciało od razu przebiegł dreszcz. Śmiech zwyrodnialca potęgował rozszalałe emocje.

— Odsuń się Dende — wycedziłam tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nawet na niego nie spojrzałam. — Zabierz stąd tego ziemianina. Będzie gorąco.

Powoli wzbiłam się ku niebu, słysząc w dole, jak opiekun Ziemian życzy mi powodzenia. Zaraz zrównałam się ze swym największym wrogiem. Mogłabym strzelać laserami z oczu, tak czułam, chociaż nigdy nie próbowałam nawet opanować tej techniki. Buu wisiał niewzruszenie, wciąż zachwycając się swoją nową mocą. Był znacznie potężniejszy, trzeba było to przyznać. Dla mnie to w tej chwili nie było istotne. Ten potwór nie miał prawa istnieć, a moim zadaniem było się do tego przyczynić.

— Co robisz Saro? — zawołał Saiyanin zza pleców Buu.

— Kenzuranie to teraz moja walka, póki żyję nie wtrącaj się. Jeśli chcesz być pomocny, zrób, co uważasz za słuszne, ale po mojej przegranej. Zresztą jesteś mi winien tę walkę.

Mężczyzna zdumiała moja przemowa. Myślał, że nie będę się wtrącać? Wydawało się, że zdążył już mnie w tym aspekcie dobrze poznać. Wielokrotnie przerywał mi i odciągał od tego typu sytuacji. Wreszcie nie mogłam się dać tak traktować. Nie z przepełniającą mnie rządzą niepohamowanej i dzikiej zemsty.

— Chyba nie mówisz poważnie?

— Dzięki za troskę, ale nacisnął mi na odcisk i muszę osobiście się z nim policzyć — odparłam bez cienia emocji. Patrzyłam w oczy demona. — Gohan był moim przyjacielem. Chyba rozumiesz?
 
— Umierając? Czy ty aby nie przesadzasz?

— Jestem dumną wojowniczką z królewskiego rodu, Saiyaninie! — warknęłam, zaciskając pięść. Niebezpieczne iskry zaszalały wokół niej. — Nie możesz mi tego odebrać. Nie będę stać bezczynnie, kiedy po kolei zabiera wszystkich!

Mężczyzna przytaknął bez słowa, unosząc ręce w geście kapitulacji oraz wzdychając przy tym ciężko. Jego krzywy uśmiech podpowiadał, iż prawdopodobnie doskonale rozumiał mój zapał do tej walki. Możliwe, że przechodził podobne doświadczenia w swoim, innym świecie. A może po prostu stwierdził, iż za dużo gadam? Teraz to już nie miało znaczenia.

W końcu nadeszła moja wielce upragniona chwila! Doczekałam się. To on odebrał mi wszystko. Przez tego stwora żałowałam decyzji, w której postanowiłam oddać się wirze walk turniejowych, zamiast skopać parę tyłków podobnych Majinowi. Jednak czy wtedy byłabym po tych wszystkich treningach? Czy wszystko potoczyłoby się tak samo? Może nawet podzieliłabym los brata? Wtedy, na początku. Szczerze, wolałam o tym w ten sposób nie myśleć, bo przecież nie miałam już na to najmniejszego wpływu, a każdorazowe zadręczanie się, co by było, gdyby dobijało najbardziej. U przybysza z równoległego świata wydarzenia miały niemal całkiem podobny przebieg. Przynajmniej on tak twierdził. Więc była i tu szansa na wygraną? Nareszcie mogłam stanąć twarzą w twarz z potężnym szubrawcem i w pełni sprawdzić swoje nowe umiejętności albo polec jako nic niewarta podróbka Saiyanina. Z nadmiaru mieszanych emocji aż nosiło mnie, by od razu eksplodować na najwyższych obrotach i dopaść tego, który rujnuje ten świat. Miałam zamiar posłać go prosto do piekła.

— Ty obrzydliwy potworze! — wrzasnęłam, strzelając w obrażanego palcem. — Zmierzysz się ze mną! To nie jest prośba!

— Nie mogę się doczekać, kiedy skręcę ci kark — odrzekł z szaleńczym błyskiem w oku. — Jestem gotowy cię zniszczyć, a potem całą tę głupią planetę! Nie masz płotko ze mną najmniejszych szans.

— Na to liczyłam — uśmiechnęłam się złowrogo.

Był niewzruszony, a nawet pewny, że oto kolejna przystawka pojawiła się na wyciągnięcie ręki. Ani myślałam zawitać w jego wnętrznościach! Prędzej wysadziłabym się w powietrze, nim bym na to pozwoliła. Musiałam tylko go zlikwidować albo aż. Byłam silniejsza od Vegety, więc miałam jakąś szansę, prawda? Zmrużyłam złowrogo oczy, przymierzając się do wstąpienia na najwyższy poziom super wojownika. Moje ciało już nie dawało rady się powstrzymywać. Nie chciałam dłużej tego robić.

— Walczmy.

Energia, którą z trudem utrzymywałam w ciele, eksplodowała. Ciało spowiły płomienne jęzory mieszające się niebezpiecznie z wyładowaniami elektrycznymi. A wszystko w akompaniamencie szaleńczego wrzasku. Powietrze stało się cięższe i zdecydowanie cieplejsze. Miałam zamiar dać upust swoim wszystkim emocjom. Każdej dałam prawo do głosu, zbyt wiele się ze sobą w tej chwili zmieszało, a ja nie miałam zamiaru popadać w obłęd, a całkowicie oddać się potyczce.

Ważne w tej chwili było to, iż moje marzenia w końcu były realne. Mogłam pomścić swojego brata i nic nie stało na przeszkodzie, by tego dokonać. Powodem numer dwa było wyżyć się na tym tworze, który przywdział sobie skórę Gohana. Zwłaszcza kiedy nasza relacja zaczynała zmierzać ku lepszemu. Odebrał mi szansę!

Spojrzałam głęboko w czarne ślepia i te diabolicznie czerwone tęczówki gumowatego potwora, a w nich dostrzegłam cholerną pewność siebie. Nie było tam jedynie żądzy zwycięstwa, ale i dobra rozrywka, nieposkromione instynkty małego dziecka, które musi mieć to, co tylko zechce. Oznaczało to, że jestem jego kolejną zabawką do podeptania, a następnie do zeżarcia. Jednego stwór nie wiedział na pewno; Jak wielką miałam determinację, pomijając fakt, że nienawidziłam przegrywać! Widać, była to rodzinna cecha.

— Pożegnaj się ze swoim życiem... — wycedziłam, spoglądając w te jego szkarłatne oczyska. Przyjęłam pozycję do ataku. — Twój koniec jest bliski!

Nie byłam pewna czy w ogóle go zgładzę, ale takie gadanie sprawiało, iż czułam się pewniej. Buu nic nie odpowiedział, tylko cicho, aczkolwiek szyderczo się zaśmiał. Mając go na wyciągnięcie ręki, wyobrażałam sobie, jak zgniatam jego gardło i pozbawiam życia. Nawet jeśli nigdy by go to nie zabiło, to miło było sobie coś takiego stworzyć we własnej głowie. Niestety nie był tubylcem o kruchym ciele, a nieokiełznaną masą czarodziejskiego pochodzenia. Nie mogłam liczyć na kolejny łut szczęścia.

Nie czekając na jakiś magiczny gong rozpoczynający walkę, zmaterializowałam się tuż kilka centymetrów nad wrogiem, choć dzieliło nas zaledwie kilka kroków. Zdzieliłam go pięścią w pysk, by następnie splecionymi dłońmi, przywalić mu w łeb posyłając z impetem w glebę. Pozostawił po sobie pokaźny krater. Ten, jak gdyby nigdy nic wzbił się z powrotem w powietrze, po czym zgrabnym ruchem strzepnął resztki ziemi z ramienia pomarańczowego kostiumu niegdyś należącego do syna Gokū. Jego mina mówiła, że będę żałować swojego ruchu, a to, co zrobiłam, było po prostu głupie i nic niewarte. Oznaczało to tylko jedno – żadnej zabawy!
Rzuciliśmy się na siebie, a po ekspresowej wymianie ciosów Buu niemal rozwalił mój nos o swoje kolano. Znowu. Wir walki opanował nasze ciała z całą swoją mocą i żadne nie chciało ani ustąpić, ani też okazać cienia słabości. Buu miał zamiar udowodnić, że nie ma sobie równych, że cały wszechświat należy tylko i wyłącznie do niego, a my jesteśmy jego urozmaiceniem. Miał w sobie ogromny zapał, jednak prym wiodła rozrywka. Mnie tam do śmiechu nie było ani trochę. Zacisnęłam obie pięści i ponownie natarłam na potwora, obierając strategię nokautu. Potrzebny był energetyczny cios, wszak zwykłe nie robiły na nim wrażenia. Waliłam go po łbie, brzuchu, rękach i nogach i za każdym razem, gdy cisnął w dół, wystrzeliwałam salwę pocisków, które niestety nie mogły go w stanie obecnym zabić. Spowolnić na szczęście tak. To zawsze coś.
Gdy otrząsnął się, w ciągu sekundy zrównał się ze mną i bez ostrzeżenia zaszarżował, przywalając swoim łbem w mój. Nie powiem, zabolało. Musiałam przyznać, że zobaczyłam gwiazdy, po czym sama pikowałam w stronę ziemi. Dostrzegałam jego ogromną potęgę, jakiej nie dzierżył przed wchłonięciem Gohana. Między tym, co było wcześniej… Cóż to była kolosalna przepaść. Miałam jednym słowem: przechlapane.
Wykaraskałam się z otworu w brunatnej skale, przywdziewając gorzki uśmiech. Czy miałam szansę przeskoczyć magiczną barierę? Nosiłam w sobie tę nadzieję, choć podczas treningu w niedostępnym już wymiarze Ducha i Czasu nie było mi dane tego dokonać. A może nie zauważyłam? W każdym razie mojej determinacji końca nie było i tylko to mnie napędzało. Skoro latorośle potrafiły osiągnąć ten nadnaturalny poziom, dlaczego nie ja? W niczym nie byłam od nich gorsza. Nawet mój drugi poziom był o wiele wyższy od ich trzeciej formy. Ja swoją przemianę doskonaliłam latami, a oni ot, tak wszystko przejęli w genach. Dużo także dało im scalenie. Taka niesprawiedliwość. Życie było niesprawiedliwe i ja doskonale o tym wiedziałam. Nawet za bardzo.
— Jeszcze mnie będziesz błagać o litość — sarknęłam do siebie. — Nie poddam się tak łatwo.
Pytanie, czy miałam w realną szansę? Otoczyłam się złocistą aurą, po czym kolejny raz ruszyłam na stwora. Okładałam go ponownie pięściami i nogami, a także wiązkami energii, a ten dzielnie się bronił, zgrabnie unikał pocisków, bądź je odbijał za siebie, nie bacząc na to, co tym razem rozwalą. Teren, na którym walczyliśmy, był już obrazem nędzy i rozpaczy. Gdzie okiem sięgnąć znajdowały się kratery i rowy po wybuchach KI oraz naszymi upadkami po powalających ciosach. Chcąc nie chcąc pojawił się przed moimi oczami obraz: Vegeta i Gokū przekręcali się w zaświatach z tego, jak daliśmy ciała w ostatnich godzinach. Byliśmy marnymi obrońcami.
Po półgodzinnej walce zaczynałam się męczyć, a przeciwnik wydawał się taki sam jak w chwili, gdy zaczynaliśmy. Przykro było stwierdzić, ale również doskwierał mi pusty żołądek, a wiadome było, że nie mogłam prosić Majina o przerwę na syty obiad! Skąd zresztą bym go teraz wzięła? Nawet przez chwilę zastanawiałam się, czy byłby w stanie przekształcić kupę kamieni choćby w czekoladowe ciastko? Potrafił czarować i nie miało dla niego znaczenia, jakich przedmiotów do tego używał. Widziałam, jak przemienił natrętną Chi-Chi w wielkie jajo.
Zrozumiałam, że jeszcze trochę, a zacznie się ściemniać, w końcu pełnia dnia musiała zacząć ustępować. Na tej planecie nie istniało już praktycznie życie człowieka, a ja byłam ostatnim Saiyaninem. Kenzuran się nie liczył, on był tylko gościem, chociaż nikt go nie zapraszał. Był także jeden Namekanin i nic niewart Ziemianin z wiecznie ujadającym psem. Wtedy doznałam olśnienia; Zawsze mogłam liczyć na uzdrowicielską moc Wszechmogącego, a to było już coś. Prawda? Pod warunkiem że Buu wcześniej go nie odstrzeli. Już raz przecież próbował.
Nie zastanawiając się nad specjalną taktyką, odskoczyłam daleko w tył, by zdążyć, skumulować w palcu wskazującym ogromną ilość śmiercionośnego pocisku. Tą techniką Freezer potrafił unicestwić każdego przeszkadzającego mu kosmitę, a także obrócić w proch planety. Niestety nie miałam nazbyt czasu, by uformować coś większego niż piłka do gry w ziemskiego kosza… Buu najwidoczniej nie chciał poznać smaku w miarę perfekcyjnej śmiercionośnej kikōhy. Wycelowałam w Majina, licząc na światełko w tunelu. Potrzebowałam wierzyć, że wyrządzę mu tym krzywdę, jakąkolwiek. Musiałam go wreszcie dosięgnąć!
Powstała potężna eksplozja, a tumany kurzu nie pozwalały określić, w jakim stanie był przeciwnik. Musiałam się wytężyć, aby mnie nie cofnęło. Dzięki namacalnej energii mogłam domyślić się, że albo nie zrobiło to na nim zbytnio wrażenia, albo skubany zrobił dobry unik. Gdzież tam dobry, doskonały! Rozzłościło mnie to.
— Cholera — mruknęłam posępnie. — W ten sposób go nie pokonam!
Nie zdążyłam nawet mrugnąć, gdy za moimi plecami pojawił się pogromca ziemian, wymierzając cios między łopatki swoim szpiczastym butem. Nie było szans uniknąć tego, za bardzo opuściłam gardę po wykonaniu ataku. Runęłam w dół niczym kometa i równie jak każda skończyłam w twardej ziemi w wielkim kraterze. Głośno wypuściłam powietrze z ust, przecierając twarz z pyłu. Nie mogłam ukrywać, że z każdą chwilą Buu działał mi coraz bardziej na nerwy. Równie irytujący był fakt, że byłam obserwowana przez Saiyanina z innej przestrzeni czasowej. Czułam jego ciężki wzrok kręcący nosem, zupełnie jak u Vegety, który uważał, iż jest w stanie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki obrócić przeciwnika w proch. A ja jedynie usiłowałam się przed nim popisać.
Warknęłam pod nosem, owinęłam ciasno ogon wokół talii, a następnie w mgnieniu oka znalazłam się przed twarzą różowoskórego i choć może trwało to ćwierć sekundy, dostrzegłam w jego oczach ten chytry błysk. Ten sam, który kazał mi myśleć, że jestem na przegranej pozycji, że nie mam się co mierzyć z nim, bo jest niemal jak bóg, a ja jestem tylko robaczkiem, który pozwala rozwinąć mu skrzydła; Zabawką, którą niebawem wyrzuci w kąt. Na samą myśl fala gorącej złości okalała moje ciało.
Wydarłam się, wydobywając z siebie kolejne pokłady energii. Ciało spowiła ponownie złocista aura, a wraz z nią wyładowania elektryczne. Tak bardzo chciałam pokonać tego brzydala! Tak ogromnie musiałam sobie i nie tylko, udowodnić, że byłam potężnym wojownikiem, którego należy się bać oraz szanować.
— Nie jestem twoim popychadłem — wycedziłam przez zęby, spoglądając na przeciwnika.
Buu uśmiechał się w swój obrzydliwy sposób, dokładnie tak, że za każdym razem przechodził przeze mnie dreszcz obrzydzenia, który musiałam powstrzymywać, choć, prawdę mówiąc i tak nie miałabym co zwrócić. Na samo wspomnienie o pustym żołądku poczułam, jak się kurczy. Wołał o choćby skromną kanapkę do schrupania.
— Może i zjadłeś wszystko, co było warte na tej planecie, ale mnie nie zeżresz — warknęłam, zaciskając obie pięści. — Prędzej zginę, niż ci na to pozwolę.
— Nie byłbym taki pewny — zarechotał złośliwie. — Twoi koledzy też tak uważali, a jednak spójrz, są ze mną. Zjednoczeni i niesamowicie silni. Pozwoliłem ci ze sobą walczyć, nie odwrotnie. A jeśli o tym mowa... Zaczynam być głodny.
— Nie myśl tylko o sobie, baranie! — odszczeknęłam, wciąż ściskając kłykcie. — Nie tylko ty jesteś tu bez obiadu!
I śniadania zresztą też... Czerwonooki spojrzał na mnie z zaskoczeniem, zupełnie jakby nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Nie było teraz pory, by rozmyślać nad jedzeniem, a im bardziej o tym myślałam, tym było gorzej.
Wystartowałam ku byłemu grubasowi z taką furią, że mogłabym się samej siebie wystraszyć. Okładałam go pięściami, co jakiś czas odskakując zgrabnie w tył i strzelając pociskami KI. Niestety wciąż niczego złego mu nie uczyniłam. Jego ciało było niczym powłoka tytanowa, a jednak zawierało w sobie tyle gumy, że bez problemu mógł odbijać nim wiele przedmiotów, a także wyginać, tak by uniknąć większości, jak nie wszystkich ciosów. Było to doprawdy frustrujące. Mimo to nie zamierzałam się poddawać. Moja vendetta nie dobiegła końca. A może jeszcze się nie rozpoczęła?
Czas nieubłaganie się wydłużał, siły malały, wkradało się zmęczenie oraz silna potrzeba konsumpcji czegokolwiek. Z każdą chwilą było coraz gorzej, a im więcej myślałam o niedogodnościach cielesnych, coraz trudniej było mi się skupić na walce. I pomyśleć, że wychodząc z sali treningowej, nie pomyślałam o porządnym posiłku. Później już wszystko tak szybko się działo, że nawet nie było szans napomknąć o tym. I nagle doskonale rozumiałam, jak czuł się Hercules, który przemierzał pustynię z psem, bojąc się, że niebawem umrze.
Na horyzoncie malowało się poszarzenie krajobrazu, które oczywiście miało niekorzystny wpływ na dalszy przebieg walki, zwłaszcza przy opadających siłach. Buu wciąż był w doskonałej formie, jakby niczego mu nie brakowało. Musiała być to zaleta posiadania w swoim ciele tylu wojowników. Z wcześniejszych moich obserwacji wynikało, że był w stanie się zmęczyć, zasapać, popełnić karygodny błąd, a teraz? Teraz to ja potrzebowałam sjesty… a może i senzu.
W końcu, gdy straciłam rachubę czasu, a każdy atak czy jego odparcie przeciągało się niemal w nieskończoność, dostałam potężną techniką w plecy, po czym padłam, jak mucha, tworząc przy tym kolejny krater, który niczym nie różnił się od swoich poprzedników. Z głośnym westchnieniem przewróciłam się na plecy, mając nadzieję, że się wykaraskam jakoś z tego, nim oberwę po raz kolejny. Jednakowoż nie było mi to dane – Buu nie próżnował i moim oczom ukazała się bogata salwa świetlistych, różowych kul zmierzających prosto na mnie. Nie dostałam ani sekundy na unik, nie było szansy podrapać się nawet po nosie! Jedyne co mogłam w tej sytuacji uczynić to przyjąć wszystko na klatę, dosłownie.
Gdzieś w oddali usłyszałam przeraźliwy pisk Wszechmogącego, który struchlał na widok tak widowiskowych poczynań Majina. Cóż, sama chciałabym móc oglądać to z nieco innej perspektywy. Zasłoniłam oczy obdrapaną ręką w nadziei, że nie zmiecie mnie z powierzchni ziemi i jeszcze zdążę skopać ten różowy zad. Musiałam przyznać, że gdybym miała mniej szczęścia, mogłabym wyjść z tego w dwóch kawałkach. Z trudem wykrzesałam z siebie tyle KI, by utworzyć barierę. Parszywiec się do tego świetnie przygotował! Energetyczna tarcza odparła część ataku, później pękła niczym zmrożone szkło. Ledwo dałam radę. Czułam jak wszystko mnie pali. Jego kikōha była naprawdę przerażająca, zwłaszcza że po tych z pozoru mizernych pocisków uraczył mnie czymś mocniejszym. To musiało być coś z arsenału Gohana.
Nim moje obite ciało zechciało podjąć współpracę z mózgiem, ten wylądował obok, przydeptując bardzo boleśnie moją rękę w połowie drogi od łokcia do dłoni. Wszystko wykonał z tym swoim znienawidzonym przeze mnie uśmieszkiem. Chciał dać mi do zrozumienia, że jestem nikim? Zdecydowanie tak. Nawet w tym położeniu nie miałam zamiaru się przed nim ugiąć. Wciąż byłam w grze!
— O ile pamięć mnie nie myli, obiecałaś jakąś nietuzinkową atrakcję — żachnął się niczym zbity szczeniak. — Czuję się oszukany. Jednakże z radością z tobą skończę. Nie możemy dłużej się bawić w kotka i myszkę.
Nie miałam siły się nawet zaśmiać. Stwór przytłoczył moją rękę mocniej do twardej ziemi. Zawyłam z bólu, choć wcale nie chciałam tego okazywać. Stało się to bezwarunkowo. Zamknęłam na moment oczy. Przez myśl przeszło mi, że gdyby przyszło mi jednak tu skonać, chciałabym posłuchać. Wczuć się w to, co najbardziej uwielbiał On; Otaczającą nas przyrodę. Nie mogłam usłyszeć szumu wody, szelestu liści i śpiewu ptaków. Do mych uszu dobiegł jednak inny ton — smutny wiatr przypominający o potężnym przeoraniu tej części Ziemi. Słyszałam nawet, jak piasek przesuwa się tuż obok moich uszu. W pewnym momencie pomyślałam, że to także jest głos natury. Uśmiechnęłam się pod nosem, jakbym czuła jego obecność. On nauczył mnie słuchać.
Z przyjemnych rozmyślań wyrwał mnie dźwięk zagłuszający naturę; To Buu zabrał głos. Upuściłam z przejęciem trochę powietrza. Zwykle starałam się nie zajmować głowy czymś, co nie było związane z walką. Tym razem było inaczej. Czy miało to związek, z tym że słabłam? Moja głowa miała już dość i mózg wyruszał w inne, odległe i przyjemniejsze miejsca? Tak całkowicie bez mojej zgody? Kaszlnęłam, na powrót otwierając oczy.
— Jeśli dasz mi szansę, obiecuje ci jazdę bez trzymanki! — jęknęłam, siląc się na żart. — Jeszcze z tobą nie skończyłam. Muszę... Muszę się tylko pozbierać.
Na te słowa rubasznie zarechotał, najprawdopodobniej uważając, iż postradałam resztę zmysłów. Możliwe, że właśnie tak było. Jednakowoż siły na riposty nie brakowało. Wtedy ni stąd, ni zowąd wyszczerzył diabelsko swoje ostre jak brzytwy, a zarazem zepsute zębiska, a chwilę po tym moje ciało przeszył niewyobrażalne piekący i łamiący ból. Oponent bardzo szybkim i silnym ruchem zmiażdżył obie kości: łokciową i promieniową. Wybuchł jeszcze silniejszym śmiechem, najwidoczniej napawając się moim cierpieniem. Wrzeszczałam tak głośno, jak dalece pozwalały na to moje płuca. I struny głosowe też. Marzyłam w tej sekundzie, by wstać i wymierzyć śmiercionośny cios, ale jedynie wydarzyło się to w mojej podświadomości. Złamał mi rękę! Łzy ciurkiem spłynęły policzkami.
Minęło tak wiele lat. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że częściowo wyparłam z pamięci wspomnienia niewoli. Pierwsze lata były bardzo bolesne. Łamanie kości i ich ponowne zrastanie się w komorze regeneracyjnej.  W ułamku sekundy poczułam się jak tamta mała dziewczynka, która jedynie chciała przeżyć. Przeżyć i odnaleźć jedyną istotę w całym wszechświecie, której na mnie kiedykolwiek zależało. Dziś sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Byłam praktycznie dorosła, a te wszystkie osoby odeszły i ode mnie zależało czy jeszcze kiedyś wrócą. Nie chciałam ich zawieść... Choć raz.
To był ten impuls. Nie mogłam ich zawieść. Utrata ręki była czymś okrutnym i niesamowicie bolesnym, jednak postanowiłam się nie poddawać. Użalanie się nad sobą niczego by mi nie dało, nie teraz. Buu jeszcze mnie nie pokonał. Do dyspozycji miałam jeszcze drugą kończynę i wolę walki. Byłam w katastroficznej sytuacji. Myśl o tym, że gdzieś tam był Dende, nabierała nowego blasku. Był jak światełko w tunelu. Mogłabym się z nim spotkać i zaleczyć rany wojenne, to napawało iskierką optymizmu.
Tyle wystarczyło, by wykrzesać z siebie pewne chęci. Musiałam tylko się podnieść, pozbierać do kupy i wrócić do gry, jak na elitarnego wojownika przystało! Tylko… Ten ból był tak niesamowicie paraliżujący, że nie potrafiłam poskładać myśli na dłużej. Do tego te łzy. Nie widziałam praktycznie na oczy.
Czy to tak winno się skończyć? Czy miałam szansę jeszcze zasięgnąć pomocy uzdrowiciela z Namek? Czy gdyby Wszechmogący zobaczył, że walczę i nie zamierzam się poddawać, próbowałby do mnie dotrzeć? Gdy tylko spróbowałam się podnieść, moja moc mnie niespodziewanie opuściła i na powrót stałam się najzwyklejszą Saiyanką. Ból stał się dotkliwszy. Było coraz gorzej. To nie fair! Woli walki nie mogłam utracić. Tylko ona mi została...
Weź się w garść, dziewczyno! Nie możesz się teraz poddawać! Jeszcze cię nie wykończył! Nie waż się użalać nad sobą! Do dzieła! WALCZ! Byłaś już w podobnych sytuacjach i zawsze przegrywałaś! Nie pozwól na to kolejny raz!
Parszywy typ stał nade mną niczym kat nad dobrą duszą. Naśmiewał się z mojego losu. Krzykaczka go jednak nie była w stanie pokonać. Czy to był jakiś rodzaj dziecięcej zabawy, czy może jednak cechował się wyrafinowaną bezwzględnością i postanowił wykończyć mnie bólem? Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, nie teraz kiedy w głowie odtwarzałam gadkę motywacyjną. Zebrałam resztkę sił, które plątały się z niemocą i... usiadłam. To był nie lada wyczyn, o czym świadczył ciężki oddech, nie wspominając o niecenzuralnych słowach, które temu towarzyszyły. Z wielkim trudem postawiłam stopę na podłożu i zdrową ręką wsparłam się na krwawiącym niegdyś kolanie. Rana nie zdążyła się jeszcze zasklepić, z resztą jak większość otarć. Wzięłam głęboki wdech, zacisnęłam szczękę tak, że ta zaczęła mnie boleć, a zęby zgrzytać. Z opuszczoną głową i gardłowym warkotem powoli poczęłam się podnosić. Obie nogi trzęsły się jak galarety, chcąc odmówić posłuszeństwa.
Słyszałam jak Buu się, ze mnie naśmiewa. Nie to jednak aktualnie miało znaczenie. Teraz nie walczyłam o swoje dobre imię, a o przetrwanie! W oddali dostrzegłam młodego Wszechmogącego, który zdawało się, obgryzał swoje szpony ze zdenerwowania, a tuż za nim Hercules dygotał niczym liść na wietrze.
— Nie złamiesz mnie — splunęłam krwią pod nogi.
— Zdaje się, że już to zrobiłem — zakpił z szerokim uśmiechem.
— Nie w tym rzecz — sapnęłam, ciężko oddychając. — Mojego ducha walki nie złamałeś, a ręka to tylko ręka.
— Czyżby? — W jego głosie wyczuwalna była cierpkość. — Jeśli jeszcze tego nie poczułaś, możemy zająć się kolejnymi kończynami. Pytanie, w którym momencie zaczniesz błagać mnie o śmierć.
Nie spodobało mi się to. Miałam palącą ochotę zerwać się do ataku, ale nie mogłam porywać się z motyką na słońce. Popełnianie tych samych kroków co starszy brat, było błędem. Nie taki był przecież cel. Jednak starając się oczyścić umysł, zebrałam prawdopodobnie ostatnie pokłady energii, by ponownie zalśnić złotem. Odrobinę pomogło mi to zmniejszyć odczuwalny ból w zwisającej, uszkodzonej kończynie, która nabrzmiewała. Może to źle, że nie doznałam otwartego złamania?
Mina Majina zdradzała nie tylko niezadowolenie, ale i zaskoczenie. Nie spodziewał się, że będę walczyć do końca? Nim jednak zdążyłam zaatakować go wszystkim, co posiadałam, złapał mnie swoją wielką łapą za gardło. Uniósł na wysokość swoich oczu, chyba by się napawać tą chwilą. Zakrztusiłam się własną śliną, zagryzając język. Poczułam metaliczny posmak krwi, której nie mogłam ani przełknąć, ani wypluć. 
— To koniec, poddaj się.
NIGDY, potworze!
Z każdą sekundą czerwona ciecz wypełniała usta, przez co traciłam oddech. Ze wszystkich sił walczyłam z różową dłonią przeciwnika, byleby mnie puścił, jednak im dłużej próbowałam się wyswobodzić, tym bardziej brakowało mi tchu. Jedną ręką i tak byłby z tego nie lada wyczyn. Kolejny raz opuściła mnie KI. Zacisnął łapę na gardle mocniej, a jego złowieszczy śmiech poniósł się echem.
Przed oczami pojawiały się plamy, chyba przestawałam postrzegać barwy. Słuch też zaczynał odmawiać posłuszeństwa, choć dzwonienie słyszałam dokładnie i gdzieś w oddali ciężko bijące serce, chyba należące do mnie. Po kolejnych łapczywych próbach pobrania tlenu mimowolnie uroniłam kolejne łzy. To były moje ostatnie chwile? Nie było żadnych szans na jakąkolwiek dodatkową próbę ratunku? Wypaliłam się ze wszelkiej energii. Buu mnie pokonał dzięki sile najważniejszej osoby w mym życiu. To było tak podstępne, a zarazem bolesne. Powinnam się cieszyć, że nie zamierzał mnie zjadać?
Nie chciałam się poddawać, ale naprawdę nie miałam sił utrzymać choćby ręki w górze. Zdrowa kończyna opadła wzdłuż ciała, a jedyne co mi pozostało to czekać na szybki koniec. Czekał na mnie tuż za rogiem. Uchyliłam powieki, jak tylko byłam w stanie, by w chwili śmierci zapamiętać jego twarz. Czy byłam gotowa na to, co miało rychło nadejść? Musiałam się pogodzić z tym, że przegrałam. Bez tlenu nie miałam nawet cienia szansy. Nie błam się odejść, a on musiał to koniecznie wiedzieć. Czy tak właśnie czuł się Vegeta, gdy postanowił poświęcić swoje życie? Wiedział, że zginie, umarł nie raz, a jednak to zrobił ponownie.
— Puść ją! — krzyknął ktoś z oddali.
Niestety nie byłam w stanie dostrzec tej osoby. Choć część mnie dziękowała za tę chwilę, jakże nadzwyczajną, to mimo wszystko byłam zła. Nie pozwolono mi dokończyć walki niezależnie od jej wyniku. Byłam gotowa na to! Moja prośba nie została uszanowana. Obawiałam się, że teraz gdy stwór został powstrzymany, zje mnie jak przekąskę. Nie byłam w stanie się przed tym uchronić. Nie mogłam nawet próbować wysadzić własnego ciała. Zastanawiałam się, czy nie był to Kenzuran. Umówiliśmy się na nie ingerowanie w walkę! Gdybym chciała pomocy... To i tak bym o nią nie prosiła...

Gdy zaskoczony Buu poluzował zacisk, odruchowo wzięłam rozpaczliwy haust powietrza, jednak wciąż wisiałam jak ulęgałka, czekając na ciąg dalszy, tej historii. Najprawdopodobniej nie zamierzał mnie uwolnić. Nic nie mogłam zrobić.

— Musisz ustawić się w kolejce — zaskrzeczał czerwonooki. — Nie przerywaj. Już prawie skończyłem. Później zajmę się wami.

— Obawiam się, że już skończyłeś — męski głos był stanowczy, a zarazem bardzo opanowany.

Demon zaśmiał się złowieszczo. Był pewien swojej wygranej. Bawiła go nasza desperacja. Z trudem łapałam oddech, krztusząc się w strasznych męczarniach. Oni sobie dyskutowali, a ja umierałam na ich oczach. Po co było to wszystko? Żałowałam, że poczynania Buu zostały przerwane. Byłoby już po wszystkim.

Mężczyzna nic nie mówiąc, zrównał się z Majinem. Chociaż byłam na wyczerpaniu, to czułam, jak zjawił się obok. Wykonał szybki ruch i najprawdopodobniej pozbawił go dłoni, zupełnie jakby jego własna była brzytwą. Upadłam na ziemie, krztusząc się krwią i nadmiarem powietrza. Prawdopodobnie miałam uszkodzoną tchawicę i za chwile i tak miałam umrzeć. Różowe palce wciąż okalały moje gardło, jednak nie trzymały mnie w tak żelaznym uścisku. Czując obrzydzenie do tej sytuacji, z uporem maniaka postanowiłam pozbyć się tej przeklętej kończyny. Jakimś cudem znalazłam w sobie na tyle energii, by oderwać to łapsko od siebie. Zakręciło mi się momentalnie w głowie. Zupełnie jakby moc mandarkery mnie otoczyła, zamieniając wszystko w cieniste mary. Padłam na twarz, niemal konając ze zmęczenia. To było ponad moje siły. Miałam już dość. Pozostało mi wyczekiwać. Tylko tego w tej chwili pragnęłam.

— W razie jakby ci się zachciało ją zjeść — usłyszałam dudnienie.

Wybawca stanął tuż obok, wystrzeliwując palący pocisk. Kimkolwiek był przewidział tę ewentualność, za co byłam mu wdzięczna. Nic gorszego nie mogłoby się już przytrafić. Przejęcie ciała było najgorszą z możliwości. Śmierć w tym wypadku była nader łaskawa. Po chwili poczułam ciepłą i dużą dłoń na ramieniu, a za chwilę dziwne zawirowania oraz mdłości. W głowie zakręciło się jeszcze mocniej. To było wszystko. Nie miałam już siły walczyć. Nie miałam energii, by wziąć choćby wdech. Czułam, jak spadam, chociaż wiedziałam, że leżę. A może już nic nie wiedziałam? Dłoń z ramienia nagle zniknęła. Uznałam to za sygnał. Tak właśnie musiał wyglądać koniec.

— Zaraz... lepiej. Wytrzymaj, proszę...

Zabrzęczało w mej głowie. Bardzo się zdziwiłam, gdy dosięgło mnie dziwne, przyjemne ciepło. Za chwilę ból zaczął maleć. W tym momencie poczułam, jak moja siła wraca, a zmiażdżona ręka przestaje być problemem, jak odłamki kości wracają na swoje miejsce. To uczucie było niesamowite, jednak wciąż gdzieś z tyłu widniało uczucie porażki oraz ulitowania się nade mną. Tego właśnie chciałam uniknąć. Przez chwilę bałam się otworzyć oczy. Nie wiedziałam, co mnie czeka, gdy już to uczynię. To tak jak z upadkiem delikatnego przedmiotu. Póki leżał, był cały, a jednocześnie zniszczony. Tak samo było ze mną. Mogłam być żywa, jak i martwa.

— Saro, jak się czujesz?

Dende? To było jak gong, jakbym dostała obuchem. Chyba zapomniałam oddychać. W momencie otworzyłam oczy łapczywie i głośno łapiąc haust powietrza. Cholera jasna! Nie umarłam! Zobaczyłam Namekanina klęczącego nade mną z zatroskaną miną. Po jego wyrazie twarzy mogłam wydedukować, że było ze mną tragicznie. Kilka sekund później uśmiechał się, szczerząc zęby. Zerwałam się do siadu, zanosząc się potężnym kaszlem. Odruchowo złapałam za krtań, na nowo ucząc się oddychać.

— Oddychaj powoli Saro — szepnął z troską. — Zaraz wszystko wróci do normy.

Musiałam zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Kto mnie właściwie ocalił? Na niebie dostrzegłam pomarańczowe gi. Nie było to obecne ubranie Buu. Mąż Chi-Chi powrócił? Ale... Wyraźnie czułam jego KI. Wzrok mnie nie mylił. Stał nieopodal Kenzurana, rozmawiali. W pewnym momencie wyciągnął coś z kieszeni, wymachując tym przed twarzą drugiego. Byli jednak za daleko, a przedmiot nazbyt mały, by z tej odległości dostrzec co takiego. Wytarłam zasychającą krew z ust i zerwałam się na równe nogi.

— Co on tu robi? — pisnęłam niedowierzająco. — Uciekł zza światów?

Spojrzałam na opiekuna Ziemi. On sam nie miał pojęcia, co się stało. Wzruszył ramionami, robiąc kwaśną minę. W sumie czy to miało jakieś znaczenie? Uchronił mnie przed niewyobrażalnym cierpieniem. Wiedząc, jak byłam bliska śmierci, szczerze mogłam przyznać, iż to był idiotyczny pomysł. Zrozumiałam, że wcale nie chciałam umierać. Nie tak.

Kenzuran przyjął tajemniczą rzecz, a następnie przyjrzał się jej uważnie. Co takiego zamierzali zrobić? Wciąż rozmawiali. Niewiedza mnie rozrywała. Nie mogłam się temu przyglądać. Zaraz przybysz skinął niemal nie zauważalnie głową, zaciskając obiekt w dłoni.

Wszechmogący zaś upadł na kolano, cicho dysząc i ocierając pot z czoła. Uzdrowienie mnie kosztowało go wiele energii. Prawie umarłam. Byłam mu wdzięczna, ale i przykro było patrzeć, jak poświęca w zamian siebie.

— Poradzisz sobie? — nie kryłam troski. Położyłam dłoń na jego ramieniu w oczekiwaniu na odpowiedź.

Zielonoskóry uśmiechnął się słabo. Jak zawsze nie myślał o sobie. Westchnęłam w nadziei, iż wkrótce się zregeneruje. Musiałam dołączyć do reszty i dowiedzieć się, jaki mieli plan. Wróciłam do gry i nie zamierzałam przyglądać się wszystkiemu z boku. Zrozumiałam, że tylko walcząc ramię w ramię, mieliśmy jakąś szansę. Buu już tyle razy nas wykiwał, że można było napisać o tym książkę. Bez względu na to, czy jeden drugiego ratował, za chwilę coś się działo.



Źródło obraz