03 października 2024

*108. Początek końca

 Muzyka

Wylądowałam tuż przed demonem, bacznie go obserwując. Minę miał nietęgą, a jednak jakby w pełni... skupioną? Cokolwiek działo się w jego wnętrzu, nie miałam zamiaru spuścić go z oka. Musiałam mieć pewność, że kiedy się obudzi, a naszym nie uda się wygrać, będę gotowa zmierzyć się z draniem po raz ostatni. Tym razem nie planowałam skończyć jak kilka godzin temu. Buu musiał umrzeć i to szybko. Nawet jeśli przy tym miałabym oddać życie.

Długotrwałe obserwowanie balonowego posągu zaczynało być irytujące i żmudne. Czas jakby stanął w miejscu! Tylko zmieniający się kąt padania promieni słonecznych informował o przemijającym czasie. Kenzuran w tym czasie siedział skrzyżnie nieopodal z zamkniętymi oczami. Albo medytował, albo postanowił uciąć sobie drzemkę.

Z desperacją i niecierpliwością zarazem niepewnie wyciągnęłam rękę ku demonowi. W momencie gula stanęła mi w gardle. Tak blisko i bez uszczerbku na zdrowiu jeszcze nie było mi dane trzymać się na nogach przy stworze. Euforia wymieszana z panicznym strachem.

— Co robisz? — Kenzuran z zachrypniętym głosem niespodziewanie odezwał się.

Odruchowo, jakby mnie coś oparzyło, odsunęłam dłoń. Wściekle łypnęłam na pobratymca; Wystraszył mnie. Jednak nie spał. Chciałam przed momentem dotknąć tykającej bomby! Sapnęłam, ponownie przymierzając się do działania. Po prostu musiałam sprawdzić, czy reaguje na jakieś bodźce.

— Chcę go dotknąć, sprawdzić, czy jego świadomość nie śpi — odpowiedziałam najspokojniej, jak potrafiłam. — Może, teraz kiedy jest zajęty wykurzaniem intruzów, powinniśmy zaatakować?

— A co chcesz dokładnie zrobić?

— Może dzięki naszej ingerencji, Vegetto w jednym kawałku opuści jego wnętrze? Buu raczej nie ma podzielnej uwagi. Taką przynajmniej mam nadzieję — pragnęłam zauważyć. — Nie wiemy co się tam dzieje i czy są na wygranej pozycji. Chcę dać im szansę uciec. Zupełnie tak jak wcześniej tuszowałam jego podstęp. Co może się nie udać?

Kenzuran spojrzał na mnie wymownie. Miał ręce oparte na kolanach. Oczywiście, że wszystko mogło się nie udać! Ja chciałam wyłącznie jakiegoś poparcia z jego strony. On jedynie wzruszył ramionami. Zgadywałam, iż sam był w takiej sytuacji po raz pierwszy, co nie do końca było pomocne.

Sekundy mijały, po nich następowały minuty. Czas płynął, choć odnosiłam wrażenie, że wszystko stało w miejscu. Kursowanie Saiyanina i moja narastająca irytacja mówiły mi o upływie chwili. Chyba wolałam, jak siedział na tej trawie i udawał, że go nie ma. Buu stał jak kamień i tylko fakt, że oddychał, informował mnie, że jeszcze nie sczezł. 

Po tym wszystkim zrozumiałam, iż mikroskopijne rozmiary wojownika nie pomogą mu się wydostać na zewnątrz. Skoro do tej pory nie znaleźli sposobu na ucieczkę, to zapewne Majin dawał im solidną lekcję pokory. Albo... Albo byli za mali, by cokolwiek zdziałać. Wystarczająco się naczekałam, by dalej sterczeć bezczynnie. Przeniosłam energię do palca wskazującego, tworząc kilkucentymetrowy, czerwony promień.

— Co ty kombinujesz dziewczyno? — zapytał ostrożnie ogoniasty.

— Działam — wycedziłam, skupiając się na palcu. — Mam zamiar rozproszyć uwagę tego drania. Zbyt długo nie wiemy co się tam dzieje, a ja straciłam cierpliwość.

Jakbym w ogóle jeszcze należała do osób cierpliwych. Mężczyzna ciężko westchnął. Przyzwyczaiłam się, że zazwyczaj ze sobą się nie zgadzaliśmy. Przestawałam powoli zwracać uwagę. Zdążyłam już zauważyć, że jeśli nie był pewny, iż ma rację, to nie ingerował w nasze poczynania. Chyba że planowaliśmy coś niebotycznie szalonego.

— Nie patrz tak na mnie, nie mogę dłużej stać bezczynnie! — żachnęłam się, czując narastającą desperację. — Nie jestem tobą, nie mam większej mocy... Chcę odzyskać brata i swoje życie. To chyba wystarczające powody do działania, co?

Czarnowłosy podniósł otwarte dłonie na wysokość twarzy w geście kapitulacji. Bądź co bądź to był nasz świat, a on nawet nie przybył tutaj z myślą ratowania go. Chciał wybawiać swój. W środku różowego potwora przebywał mój rodzony brat, którego już dwa razy straciłam i tylko raz mogłam sobie pozwolić na jego wskrzeszenie, sprowadzenie. Tym razem były nikłe szanse go odzyskać. Miałam możność przegrać i zginąć, a on zostałby w przeklętym demonie na zawsze. Można było również stracić Namekanina bez szansy na wypowiedzenie jakiegokolwiek życzenia. Ale miałam sposobność też coś uczynić. Przynajmniej spróbować.

Palec ponownie zabłysł szkarłatem. Nie mogłam nazwać tego świetlistym mieczem; nie miałam takiego doświadczenia, ćwiczyłam nowe możliwości. Laser skierowałam ku Majinowi. Nie mogła to być głowa. Tak po prostu czułam. Stwór może i nie był sam w sobie mądry, ale jednak nabierał rozumu wraz z pochłoniętymi istotami. Ręce czy nogi były bezpieczniejszą opcją, a ja mimo nierozgarniętych myśli usiłowałam grać ostrożnie, a jednak stanowczo.

Skupiając się na celu, powzięłam sobie szybkie cięcie. Buu stracił palec, a za chwilę całą dłoń. W oczekiwaniu na reakcję utraciłam jedynie czas. Ponowiłam działanie na kolejnej ręce, później zeszłam do stóp.

— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz... — mruknął mężczyzna, wisząc mi niemal na ramieniu. Ciężko mu szło ukrywanie emocji.

I ja się denerwowałam, ale nie mogłam sobie pozwolić na bezczynność. Chciałam jedynie mieć pewność, że swoim działaniem nie skrzywdzę mikroskopijnych przyjaciół i rodziny. Potwór pozbawiony kończyn upadł z niemiłym dla ucha plaśnięciem.

— Wtedy będzie na mnie — odburknęłam, nie chcąc nawet na Kenzurana patrzeć. Potrafił zepsuć wszystko jednym spojrzeniem.

Mina Buu się diametralnie zmieniła w nieprzyjemny grymas. Znaczyło to, że moja ingerencja działa, albo oni działali tam, wewnątrz. Nie ważne. Liczyło się to, że demon dawał oznaki życia. Usunęłam się nieco, z obawy na przebudzenie skupiając się przy tym na możliwych ruchach. On jednak poprzestał na tym. Nawet się nie zregenerował. Było to mocno podejrzane. Wykonałam kolejne kroki w tył. Jeśli miałby zamiar mnie zjeść lub wchłonąć potrzebowałam czasu na obronę. Odcięte kończyny jednak leżały bez oznak życia.

— Nie powinien się naprawić? — zapytałam retorycznie, cisza była mordercza. — Co? Coś tu chyba jest nie tak.

Nie tylko mnie to zaintrygowało. Coś faktycznie musiało być na rzeczy. Spokój jednak nie trwał wiecznie. Już miałam podejść i wycelować w odcięte części, spalenie ich było najlepszą opcją. Buu niespodziewanie otworzył oczy, wrzasnął przeraźliwie głośno, a następnie doprowadził się do porządku. Nieźle nas nastraszył, bo podskoczyliśmy jak dzieciaki. Zaraz jednak przyjęliśmy pozycje obronne.

— Dosłownie chwilę mnie nie ma, a wy już coś kombinujecie — wycedził z obrzydliwie wściekłą miną. — Czas umierać!

Od razu odpaliłam drugi poziom, a kilka sekund później uczynił to mój kompan. Chociaż nie posiadałam informacji o tym, co dzieje się w środku, to musiałam podjąć pewne kroki. Czas naglił, a my wciąż byliśmy na straconej pozycji. Bez Vegetto były marne szanse na jakiekolwiek zwycięstwo. Jeżeli oni wciąż żyli, musieliśmy coś zrobić. Cokolwiek!

Zaatakowałam pierwsza, chociaż wiedziałam, że zaraz stwór zrówna mnie z ziemią. Potrzebowałam jedynie utrzymać się na nogach jak najdłużej. Miałam po swojej stronie saiyańskiego wojownika, który zdecydowanie był silniejszy ode mnie. Razem mieliśmy szansę trzymać się na nogach nieco dłużej niż w pojedynkę.

Tak jak się spodziewałam, walka z demonem nie należała do przyjemnych. Jego furia była ogromna i dodawała mu animuszu. Brakowało tylko go rozzłościć uwagą o jego braku mózgu i apokalipsa gotowa. Właśnie poważnie stłukł mi bark swą ogromną pięścią. Zawyłam z bólu.

W tym czasie Kenzuran wygramolił się ze sterty kamieni, równie wściekły co nasz przeciwnik. Zgadywałam, że ponowne baty od stwora z przeszłości były nie do zaakceptowania. Rozumiałam go doskonale. Nie chciałabym po raz kolejny stoczyć walki z niemalże niepokonanym przeciwnikiem. Jak w jakimś koszmarze. Nie miał wyjścia. Jeśli chciał wrócić do domu, musiał nas wspierać.

— Osłaniaj mnie! — zawołałam, wciąż bacznie obserwując wroga. — Stawiam wszystko na jedną kartę.

Nie mogłam dowiedzieć się co miał do powiedzenia w tej sprawie mój pobratymiec. Nie było czasu, każda sekunda miała ogromną wartość, a moje życie dyndało na cienkiej linie. Dobrze nadszarpniętej. Musiałam wkurzyć Buu i dać ostatnią szansę naszym kompanom uwięzionym w jego wnętrzu.

Zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki wdech, skupiając się na każdej komórce swego ciała. Wypuściłam powoli powietrze, a następnie podniosłam powieki, odnajdując postać przeciwnika. Właśnie na mnie nacierał po tym, jak kolejny raz obalił Saiyanina. Czas się kończył. Zacisnęłam szczękę, a następnie wrzasnęłam w eter, uwalniając całą zgromadzoną energię. Chciałam mieć nadzieję, że taka ilość do czegoś wystarczy.

Ruszyłam na potwora ze wszystkim, co miałam. Jeszcze nie zdecydowałam, z czym mu wyskoczę, ale liczyłam na łut szczęścia. Nawet ja miałam prawo być dobrej myśli. Wyskoczyłam ku niebu, kumulując w dłoniach potężną kulę. Mało oryginalnie, ale to dopiero początek. Za chwilę nasze spojrzenia się spotkały. Buu był poirytowany, nie on był wręcz wkurwiony! Tylko takie określenie do niego pasowało. Odbił mój atak jak jakaś beznadziejną piłeczkę. Tak przynajmniej to wyglądało.

Kiedy opadł pierwszy „kurz” dostrzegłam, że pozbawiłam go ręki aż po bark. Uśmiech wpełzł od razu na usta. Nie czekając na jego regenerację, pognałam do celu. Buu niestety w porę odzyskał sprawność, a nawet zdążył odeprzeć cios świeżo odzyskaną kończyną. Zderzyliśmy się pięściami, a fala uderzeniowa poniosła się po pustkowiu. Uskoczyłam, by zadać kolejny cios. Kumulowałam w obu rozpostartych dłoniach KI, gdy nagle oponent dostał dziwnych drgawek. Z wielkimi oczyma obserwowałam zajście, nie przestając ładować ataku. Tylko głupiec opuściłby gardę!

Wił się, krzyczał, łapał za głowę. Ostatecznie wylądował na wzgórzu, nie kryjąc cierpienia. Wyglądało, jakby zaraz miał eksplodować. Dopiero teraz rozproszyłam energię. Buu w takim stanie był potwornie przerażający.

— Udało się! — zawołał z entuzjazmem Saiyanin. — Odsuń się, Saro!

Odszukałam wzrokiem towarzysza, nie rozumiejąc do końca całego zajścia. Mężczyzna był... rozpromieniony. Dziwne jak na niego. A potem zrozumiałam. Vegetto się udało. Usłuchałam pobratymca i wycofałam się, wciąż obserwując całe zajście. Stwór spiął wszystkie mięśnie, a następnie wyrzucił z głowy ogromną chmurę. Tak się wściekał! Robił tak, gdy był jeszcze grubasem. To był dobry znak. I na mojej twarzy zawitał uśmiech.

Kilkanaście kolejnych chmur przesłoniło demona. Odnosiłam wrażenie, że trwa to zbyt długo, ale co ja tam wiedziałam na temat niezwyciężonych potworów? Między przerwami na gejzery pary dostrzegłam, jak Buu bije się po torsie, ślini się, a jego balonowe ciało nabrzmiewa. Oglądało się to z ogromną niepewnością. Cały czas z tyłu głowy dzwonił alarm.

Kolejny kłąb białej wściekłości i moim oczom ukazał się... Gokū! Naprawdę! Rozszerzyłam oczy ze zdumienia i zaraz jakby znikąd pojawił się Vegeta. Obaj mieli równie zmieszane twarze co ja. Zawiśli w powietrzu jako dwa odrębne byty. Ale jak udało im się rozdzielić? Nie, to nie miało teraz znaczenia.

Za chwilę w równie magiczny sposób pojawił się Goten, Trunks i Gohan. Już miałam zastanowić się, gdzie podział się Namekanin, gdy jego śniące ciało objawiło się przed moją twarzą. Wrzasnęłam, zupełnie się tego nie spodziewając. Nim zdążyłam zareagować, wszyscy nieprzytomni wojownicy zaczęli opadać. Son Gokū i Vegeta jednak stanęli na wysokości zadania, wyłapując kolejno byłe ofiary demona.

— Jak to się stało, że się rozdzieliliście? — pisnęłam z fascynacją, zupełnie zapominając się przywitać. Ciekawość wzięła w górę.

Książę wzruszył ramionami, jego kompan zaśmiał się krótko, robiąc przy tym dziwaczny grymas, zapewne oświadczający, iż wiedzą tyle samo co ja, czyli nic. Panowie zgodnie postanowili ukryć ciała nieszczęśników, by Buu nie mógł ich ponownie wykorzystać. To był bardzo dobry plan.

Radość i zwycięstwo nie trwały jednak długo, o ile w ogóle miały miejsce przez te kilkadziesiąt sekund. Były podwładny Babidiego wciąż przechodził przemianę. Zdawało się, że jego energia, zamiast maleć — rośnie. Jak w ogóle było to możliwe? Czy miało to związek z jego możliwościami? Nie uśmiechał mi się ponowny wyłom międzywymiarowy.

Vegeta podał mi swego syna, a następnie ruszył w głąb zarośli. Podążyliśmy jego śladem. Cokolwiek teraz miało się wydarzyć, Buu nie mógł mieć ich w zasięgu ręki. Nie chcieliśmy, aby kolejny raz ich zjadł. Ostrożnie położyłam Trunksa na suchej ziemi, pod ścianą klifu. Wyglądał, jakby zapadł w głęboki sen. Gdy tak obserwowałam kolejnych, zrozumiałam, że każdy z nich. Musieli być wyczerpani, w końcu robili za baterię.

— Gohan ocknij się, proszę — szeptał z nadzieją syn Bardocka. — Jesteś nam potrzebny.

Spojrzałam ku nim z nadzieją, że się chłopak wybudzi. On jednak jedynie spiął swą twarz. Najprawdopodobniej byli do reszty wyssani z KI i nie mogliśmy na nich liczyć. Szlag!

— Zaczęło się — wyszeptał niespokojnie przybysz. — Nie dajcie się zwieść. Teraz zacznie się prawdziwa walka.

Spojrzeliśmy po sobie. O czym on do cholery mówił?! W momencie wezbrał we mnie gniew. Doskoczyłam do ogoniastego, łapiąc go za poły dotąd idealnie przylegającej do ciała hiper gumy. Z wściekłą miną wdzierałam się w te lazurowe po przemianie oczy.

— Co się do cholery jasnej zaczęło!? — ryknęłam.

— Powiem ci, jak mnie puścisz, narwana dziewczyno — był jak zawsze nieustępliwy.

Ściągnęłam usta, srogo łypiąc na złotowłosego. Miał ze sobą pełną sakiewkę tajemnic i świetnie je ukrywał przed nami. Zupełnie jakby był jakimś pieprzonym obrońcą czasoprzestrzennych historii. Kenzuran pogładził się po ciele, w miejscu, w którym dosłownie kilka chwil temu go szarpałam. Odchrząknął, a reszta wyczekiwała odpowiedzi. Zaraz jego poważna mina zmieniła się na mniej formalną.

— Staram się nie mieszać w historii, to wszystko — wzruszył umięśnionymi ramionami. — Gdybym wam powiedział, co się stanie, byście wleźli do jego ciała? Sądzę, że nie. A tak uratowaliście swoich towarzyszy.

Energia potwora wciąż rosła. Wrzaski jego przemiany robiły się irytujące. Czy on mógłby wreszcie skończyć? Kenzuran wyjaśnił, że po takiej ingerencji jak ta, Buu musi przejść pełną transformację do swojej bazowej formy. Tej, której powinniśmy obawiać się najbardziej. Miał on prezentować zło w najczystszej postaci. Zero kontroli i ogłady. Nie wiedziałam, czy faktycznie winniśmy byli się bardziej obawiać. Jak takie monstrum bez dodatkowych dopalaczy mógłby stać się gorsze?


Dokonało się. Baloniasty przybrał swoją pierwotną postać i gdy zobaczyliśmy, iż jest to dzieciak, przestaliśmy wierzyć w opowieść o niezwyciężonym stworze. Nie wyglądał bardziej groźnie. Owszem, miał tak samo upiorną twarz, ale jego postura mówiła, o czym zupełnie innym. Dotąd ponad dwumetrowy przeciwnik się mocno skurczył. Wiedziałam, że pozory mylą, ale moja pierwsza reakcja była właśnie taka.

Nie dostaliśmy więcej czasu. Buu miał już własny plan działania. Wzbił się ku niebu. Bez większego namysłu podążyliśmy za nim. Jeśli naprawdę był nieskończenie zły, musieliśmy go obserwować. Z pokonaniem mogłoby być gorzej. Tam w gęstwinie nasi przyjaciele i rodzina byli bezpieczni. Ich niemal zerowa KI nie mogła nakłonić stwora do ponownego wchłonięcia.

Nim dotarliśmy do różowego dzieciaka, ten osiadł na skraju klifu. Wybrał naprawdę piękną scenerię; Spokojny ocean i pochylające się nad nim powoli zachodzące słońce. Gdyby nie okoliczności można by się zapatrzeć. W chwilę po tym magia tego miejsca przepadła. Buu odpalił się z potwornym wrzaskiem, bezchmurne niebo przesłoniły kłęby purpury w akompaniamencie świetlistych, fioletowych wyładowań. Czy ten wariat ponownie usiłował stworzyć wyłom?! Woda niebezpiecznie szalała, formując potężne wiry. Ziemia drżała, jakby zaraz miała się rozstąpić. Nie byliśmy w stanie utrzymać się na nogach. Upadłam na kolana, podpierając się rękoma, by tylko nie skończyć twarzą w trawie. Teraz rozumiałam, co Kenzuran miał na myśli, gdy rozprawiał o czystym demonie. Pocieszający był fakt, że na Ziemi nie ostało się życie. Tien Shinhan był w stanie sobie z tym poradzić, Dende także.

Z trudem usiłując nie przylgnąć do drżącej powierzchni, musiałam wreszcie się poddać, by zasłonić uszy. Twór czarnoksiężnika wydzierał się tak donośnie, że jeszcze chwila, a bębenki zaczęłyby krwawić. Na coś takiego nie byłam przygotowana. Gdy już myślałam, że wszystko stracone jak za dotknięciem różdżki świat wrócił do pierwotnego stanu. Niebo pojaśniało, na nowo pojawiło się przygasające słońce. Z niedowierzania przeniosłam się do siadu na kolanach i rozejrzałam po okolicy. Jak on to robił? Ile jeszcze razy miał nas zaskoczyć? Zapewne niebawem miałam się przekonać.

Nie minęło kilka chwil, gdy skumulował naprawdę soczysty pocisk w dłoni, a następnie wycelował go w ziemię. Kenzuran zareagował, wystrzeliwując swój, by tamten różowy zniszczyć. To były dosłownie ułamki sekund. Z trwogą spojrzałam na długowłosego. On wiedział, że to może nastąpić, więc miał szansę zareagować. Kolejny raz oszukaliśmy przeznaczenie? Coś czułam, że ostatni.

— Buu właśnie miał zamiar wysadzić planetę i nas wraz z nią — skwitował cierpko. — Taki właśnie jest Buu. Niszczyciel wszelkiego życia.

— Chyba sobie jaja robisz?! — nie dowierzał książę. — Miał zamiar wysadzić i siebie?

Z wrażenia ponownie położyłam się na trawie. Ten dzień chyba nigdy miał się nie skończyć. Albo wręcz przeciwnie — już niebawem mieliśmy zawitać w zaświatach. Byłam tym wszystkim mocno zmęczona.

— On się odrodzi. Jemu nie robi to żadnej różnicy — zauważył Gokū.

Ten fakt dobijał najbardziej. Czy mieliśmy w ogóle jakąś szansę na wygraną? Trzeba było zlikwidować potwora, kiedy była okazja. Vegetto spartolił sprawę. Na nic się zdała ta cała intryga z wyciąganiem pochłoniętych istot. Wyszło nawet gorzej.

Rozjuszony Vegeta przywołał młodszego Buu. Nie podobało się mu, że od razu zostaliśmy spisani na straty. Chciał mieć szansę i zmierzyć się z najstraszniejszym demonem w dziejach wszechświata. Jeżeli faktycznie tak było... W zastraszającym tempie traciłam nadzieję na cokolwiek. Żaden z naszych przeciwników nie przysporzył tylu katastrof. Żaden nie wytępił całej planety i nie ogołocił jej z obrońców. Będąc z boku, nagle zrozumiałam, że nasze szanse naprawdę były zerowe. Tylko cud utrzymywał nas jeszcze na powierzchni.

Buu coś mruknął, możliwe, że nawet na moment się uśmiechnął. Ostentacyjnie uniósł rękę ku niebu i nie odrywając wzroku z naszej czwórki, począł tworzyć kolejną śmiercionośną kulę. Już raz przez to przechodziłam, a może nawet dwa? Na Ziemi mówiono: do trzech razy sztuka. Czy ten ostatni właśnie nadszedł? Mieliśmy zostać unicestwieni? Na to właśnie się zapowiadało. Nie czułam się nawet na siłach, by podnieść swe ciało. Tak, wciąż leżałam na trawie. Jeśli miał nadejść jakiś cud, to właśnie czas minął bezpowrotnie. Zacisnęłam powieki, nie widząc nadziei.

— Uciekajmy! — zarządził Kenzuran. — Nie macie żadnych szans z tym monstrum!

Miał rację. To, co tworzyło się w pulchnych dłoniach demona, było niszczycielską energią. Samo patrzenie na nią powodowało zatracenie. Nie byłam przekonana co do ucieczki. Nie chciałam ginąć, ale też nie widziałam rozwiązania z tej sytuacji. Nie widziałam nic prócz ekspresowo rosnącej niszczycielskiej kuli. Nawet po zamknięciu powiek majaczył jej obraz jak jakiś paskudny rak.

— Wstawaj! — krzyknął z przerażeniem mój brat. — Zaraz wszystko wybuchnie!

— I gdzie niby uciekniemy?! — podniosłam się i warknęłam desperacko. — Nie mamy dokąd! To koniec!

Gdziekolwiek byśmy się nie podziali, jak szybko byśmy się nie poruszali i tak wybuch by nas pochłonął. Możliwe, że nawet nie poczulibyśmy śmierci. Przegraliśmy. Po prostu. Gokū jednak nie zamierzał się poddać. Pogonił nas do lotu, tłumacząc się, że resztę wyjaśni po drodze. Postanowił, że zbierzemy poległych i uciekniemy za pomocą błyskawicznej transmisji. Nie miałam pojęcia, skąd brał się w nim ten cały optymizm, ale postanowiłam dać temu szansę. Oni żyli i tak samo mieli prawo do ratunku. Spięłam mięśnie i ruszyłam przodem, szybko przeganiając najstarszych.

Śmiercionośna KI rosła w zatrważającym tempie, a ja wciąż byłam za daleko by kogokolwiek ocalić. Ogarnęła mnie trwoga. Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że to zwykłe chwytanie się brzytwy. Nagle znikąd przede mną pojawił się ktoś i wleciałam w niego z impetem. Nie powiem, zabolało.

— Szybko! Złapcie się mnie, zabiorę was stąd! — usłyszałam desperacki krzyk. — Nie ma czasu!

Był to... Sama nie wiedziałam kto. Nie było nawet czasu przyjrzeć się, kim był nasz wybawca.   Złapał mnie za rękę w okolicy łokcia. W tym czasie coś we mnie łupnęło. Wszystko działo się w zatrważającym tempie. Okazało się, że to Vegeta. Mężczyzna ponaglił resztę Saiyan. A potem wszystko zawirowało. Mdłości, zawroty głowy... I trach na trawę miękką jak poduszki. Kilka upadków obok. Chwila rozkojarzenia i powrót do rzeczywistości.

Uderzyłam obiema pięściami w ziemię. Nie zdążyłam! Łzy zalały mi oczy. W tym czasie Vegeta dopadł do kogoś z wyrzutami. Nie rejestrowałam, co wykrzykiwał, będąc zalana żalem nad tymi, którzy odeszli wraz z planetą. Bo doskonale zdawałam sobie sprawę, że Ziemia przestała istnieć chwilę po tym, jak zalało ją jaskrawe, różowe światło. Wszystko straciło sens. Wątpiłam, że nasze ocalenie cokolwiek dobrego przyniosło. Buu był za silny i pokazał to już tyle razy, że odechciało mi się jeszcze cokolwiek udowadniać. Zawsze nad nami górował, nawet kiedy myśleliśmy, iż jest inaczej.

Zarejestrowałam za to cios chyba w twarz. Gokū upadł na trawę. Kenzuran poprosił o spokój. Podniosłam zalany łzami wzrok na zaistniałą sytuację. Ojciec zmarłych dzieci podpierał łokciami trawę ze zbolałą miną. Książę miał bojowe nastawienie. On zawsze takie miał.

— Dlaczego jakiś skundlony pies i durny człowiek?! — warknął. — Po co ich uratowałeś?!

— Przepraszam... To moja wina — pisnął znajomy głos. — Oni byli ze mną.

Odwróciłam się i zobaczyłam młodego Namekanina. Był z nami Wszechmogący! Od razu zrobiło się cieplej na serduchu. Skoro on żył, można było stworzyć nowe artefakty i kiedyś przywrócić Ziemie do stanu poprzedniego. O ile ten potwór nas nie dopadnie i tu. Gdziekolwiek to „tutaj” się oczywiście znajdowało.

— To ja nie zdążyłam do nich dotrzeć. Leciałeś tuż za mną — wyszeptałam trzęsącym się głosem. — Jeśli musisz kogoś obwiniać... To mnie. Nie zdążyłam...

Pociągnęłam nosem. Przetarłam mokrą twarz i ze zbolałą miną podniosłam się. Byłam za wolna, Buu za szybki, a na dodatek tajemniczy bóg stanął mi na drodze. Bo musiał być to jeden z tych Kaioshinów. Wyglądał podobnie i ten sam dziwny, ozdobiony szarfami i lśniącym materiałem ubiór. Tego stroju nie można było pomylić z żadnym innym.

Dlaczego więc książę obwiniał o wszystko Son Gokū? Całość działa się zbyt szybko. Nie było, kiedy podejmować decyzji, a co dopiero ratować tych, do których droga zajmowała czas. Czas, którego nam brakowało najbardziej. Sami mieliśmy podzielić los reszty. Sam bóg stwierdził, iż ledwo zdążył.

Po mej wypowiedzi Vegeta milczał. Może zrozumiał? Nie mogłam jednak mieć mu za złe zachowania. Każdy z nas miał uczucia i kogoś stracił. Tylko nie Kenzuran, ale on winien był pilnować tylko swojego tyłka. Jeśli by tam zginął, nigdy by nie wrócił do domu. Wiedziałam, jak to jest. Musieć uważać by droga w przeszłość nie skończyła się tą ostatnią.

— Gdzie my właściwie jesteśmy i co się stało? — zabrał głos jedyny żyjący ziemianin. — Co zrobił Buu?

— Jak to co? Wysadził Ziemię w powietrze! — warknęłam ze łzami w oczach. — Nie ma jej! Przestała istnieć! Wszyscy nie żyją! Oni nie żyją! A ty owszem... Powinieneś być wdzięczny przeklęty Ziemianinie!

Miałam ochotę doskoczyć do niego jak Vegeta do Gokū, ale to nie miało sensu. Ten patałach nie był niczemu winien. Miał po prostu szczęście, że wtedy tam go znaleźliśmy, a później Dende się nim zaopiekował. Jak prawdziwy dozorca tej planety. Wszyscy mieli zszargane nerwy, a on nie rozumiał powagi sytuacji.

Gdzie my właściwie się znajdowaliśmy?
Sama nie miałam pojęcia. Rozejrzałam się po okolicy. Było cicho i niesamowicie spokojnie. Jasnofioletowe niebo zdobiły w oddali planety, a może i księżyce? Tego nie wiedziałam. To miejsce przypominało raj.

Satan spojrzał na mnie przepraszająco. Odkąd nie mógł nikomu wcisnąć ściemy, że jest bohaterem, przestał go zgrywać. A może to śmierć dziecka go utemperowała? Wszystko było mi jedno, ważne, że nie był tak wkurzający, jak na turnieju.

— Znajdujecie się w świętym miejscu, niedostępnym dla zwykłych śmiertelników i proszę to uszanować — odezwał się ktoś o męskim i starym głosie. — Przybyliście na planetę bogów.

Planetę bogów? Zdumiałam się. Jedynie Kenzuran i Gokū nie byli niczym zaskoczeni. Ten pierwszy, bo już raz walczył z potworem, a ten drugi odnalazł tutaj swego niezmarłego syna. Po tym, jak obiecał go odszukać po powrocie do zaświatów. Wspominał mi o tym Gohan, gdy próbował uzmysłowić mi, iż nie jesteśmy wrogami. Był miły i troskliwy, a ja... W oczach pojawiły się momentalnie łzy. Wspominanie tego było bolesne. Naprawdę mi zależało, a odkąd pojawił się Buu... Straciłam go już kilkukrotnie.

— Jaka zaś planeta bogów? Czegoś tu nie rozumiem. A ta ziemia to niby co? Nie uwierzę w te brednie. — Hercules zabrał prześmiewczo głos. — Skoro ten staruch jest bogiem, dlaczego więc nie potrafi poskromić Buu? 

— Nie mów tak o bogach światów! — doskoczył do przedmówcy Dende.

Złapał Ziemianina za poły dogi, jakby chciał niedowiarkiem potrząsnąć. Zdawało się, że pobladł. Wszyscy z niedowierzaniem patrzyli na ojca Videl. Miał jednak rację. Tamci byli wyższymi bytami, a mimo to nie mieli szans z tym potworem, a my, zwykli śmiertelnicy usiłowaliśmy stawić temu czoło. Czy miało to jakiś sens? Świat stanął na głowie.

— Przed wiekami chcieliśmy go pokonać, lecz polegliśmy — mruknął długowłosy mężczyzna. — W tej postaci jest najstraszniejszym potworem bez żadnych zahamowań. Buu, jakiego przyszło wam poznać na samym początku, to ten, który pożarł naszego najsilniejszego z bogów, a zarazem najłagodniejszego. To dzięki niemu był mniej... przerażający.

Czyli zmarnowaliśmy swoją szansę już na wstępie. Świetnie. Po prostu rewelacyjnie. Przyszło nam skonać bez żadnych szans. Z czystym złem nie mogliśmy konkurować. Potrzebowaliśmy jakiegoś cholernego cudu! Ja przestałam już na takowy liczyć.

— Spójrzcie, Buu się odradza — zawołał z przestrachem młodszy z bogów.

Wskazał na przedmiot leżący w trawie. Była to kula emitująca jakiś obraz. Otoczenie w niej było czarne jak otchłań, a pośrodku gromadziły się naprędce różowe odłamki już tak dobrze nam znane. Gdy był już jak nowy i zorientował się, gdzie jest, od razu przemieścił się na najbliższą zamieszkałą planetę. Potrafił się teleportować!

Potwór bez zbędnych ceregieli wysadził planetę pogrążoną we śnie. W jednej chwili była, a później została tylko nicość. W ogóle się nie przejmował, co robi i odradzał się na nowo. Potwór. Stary bóg zauważył, iż najprawdopodobniej poszukuje nas — jedyne istoty, które próbują z nim konkurować. Nie planował z nami się bawić jak do tej pory, a zmasakrować w ułamku sekundy. W końcu mu bezczelnie uciekliśmy. Pytanie, jak długo byliśmy tutaj bezpieczni?





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z niecierpliwością czekam na Twój komentarz!