18 stycznia 2019

*33. Powrót do przeszłości

Saga: Podróże w czasie

Rok 767
Planeta Ziemia


Obudziłam się wczesnym rankiem. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów czułam się po prostu świetnie. Czy była to zaleta wygodnego łóżka, czy jednak wreszcie osiągniętego spokoju? Na pewno to drugie. Mogłabym powiedzieć, że nie pamiętałam, jak to jest obudzić się bez zmartwień. Nie musieć zastanawiać się nad każdą kolejną minutą życia. Wiedzieć, że nie muszę gnać, by przeżyć. 

Leżałam zatopiona w puchatą poduchę, wpatrując się przy tym w biały sufit. Rozmyślałam o tym, co mi niegdyś opowiadał Trunks. Skoro nie mogłam odtworzyć swojego świata za pomocą kryształowych kul, by wszystko wróciło do normy, postanowiłam spróbować zmienić przeszłość. Stałaby się ona alternatywną teraźniejszością i przyszłością tamtejszej Sary. Nie mogłam dopuścić do tego, by ponownie przeszła to samo co ja lub – co gorsza – by zginęła, jak to prawdopodobnie miało miejsce w linii Trunksa. Na samą myśl było mi słabo, a potworne wspomnienia wypełniały głowę.

Ubrałam się w ziemskie ciuchy, pozostawione na krześle, tuż przy łóżku. Nie miałam pojęcia, gdzie Bulma zabrała moją zbroję i kombinezon. Następnie cichutko, na palcach zakradłam się pod drzwi do pokoju, w którym spał chłopak z przyszłości, czyli naprzeciw. Gdy  chwyciłam za klamkę, wstrzymałam oddech, mając nadzieję, że były otwarte. Liczyłam na to, iż pół Saiyanin jeszcze śpi. Musiał być padnięty.

Niemal czułam pulsowanie serca w skroniach, kiedy powoli otworzyłam drzwi. Z ostrożna wsunęłam głowę do środka. Ku mojemu zdumieniu chłopaka nie było w posłaniu. W momencie brakło mi tchu. Jednak gdy postanowiłam iść na żywioł, do moich uszu dotarł dźwięk – szum wody. Dochodził on z łazienki, co oznaczało, iż brał prysznic. Z ulgą zjechałam na podłogę, gdyż nogi same się ugięły. Pierwsza przeszkoda była pokonana.

Pospiesznie doskoczyłam do rzeczy mężczyzny, które leżały niczym od linijki na skraju łóżka. Miałam zamiar tylko pożyczyć jego rzeczy, a później wszystko zwrócić. Miałam nadzieję, że szybciej niż mogłoby się wydawać. Z duszą na ramieniu sięgnęłam do kieszeni jeansowej kurtki, cały czas nasłuchując wodę w pomieszczeniu obok. Wyciągnęłam maleńkie metalowe pudełeczko. Kiedy je delikatnie otworzyłam, ujrzałam pięć małych, cudacznych kapsułek oraz dwie duże. To te, w których ojciec Bulmy potrafił wcisnąć wielogabarytowe przedmioty. Czysta magia. Wszystkie były ponumerowane. Wyciągnęłam tę dużą i zadbaną z numerem jeden. Tamta zabrudzona i obdrapana zapewne należała do Komórczaka, a raczej do Trunksa, którego zabił, by przybyć do naszych czasów. Schowałam pudełeczko z powrotem w to samo miejsce. Wszystko niemal na bezdechu. Zamykając za sobą, najciszej jak potrafiłam drzwi, oparłam się o nie i westchnęłam ciężko. Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo mi poszło! W sumie to była najłatwiejsza część mojego iście szalonego planu.
 
Nie chcąc, by ktokolwiek mnie ujrzał, pospiesznie wróciłam do swojego pokoju i otworzyłam okno. Jako że nie mogłam wybrać się w nieznane bez moich jedynych i najważniejszych rzeczy, złapałam za starą pelerynę, po czym ją przywdziałam. Spod poduszki wyjęłam magiczny artefakt. Bez tego zestawu nie mogłam wyruszyć w nieznane. Nawet jeśli to była moja ojczyzna. Następnie wyskoczyłam przez nie na zewnątrz, od razu kierując się za miasto, nie chciałam, by mnie ktoś przyłapał i zniszczył całe przedsięwzięcie, przez które nie przespałam z pół nocy.

Wylądowałam na pustkowiu. Otoczona bujną roślinnością usiadłam na trawie, by wziąć kilka oczyszczających wdechów. Emocje wzięły nade mną górę. Niewątpliwie nie mogłam doczekać się spotkania wszystkich twarzy i na parę chwil je ożywić. Ptaki cicho ćwierkały, a słońce, choć swoją podróż po niebie dopiero zaczynało, to już lekko ogrzewało moją twarz. W oddali było słychać przyjemny szum strumyka. To coś, czego brakowało na mojej planecie. Podziemne korytarze i system rur w żadnym wypadku nie było atrakcyjne. Moja planeta już dawno straciła na atrakcyjności. Jeszcze grubo przed narodzinami mego brata.

Wyciągnęłam z kieszeni skradziony przedmiot. Zaczęłam się mu uważnie przyglądać, jakby samo spoglądanie na niego pomogłoby mi przenieść się w czasie. Przez chwilę wahałam się, czy aby moja decyzja była słuszna. Ciężko wzdychając, wcisnęłam wreszcie guzik i wyrzuciłam przed siebie. Tak jak zrobiła to Bulma w podniebnym pałacu, gdy przyniosła nam swojej roboty kombinezony tuż przed wielką grą cyborga. Buchnęło, a chwilę później moim oczom ukazał się jednoosobowy statek do podróżowania w czasie. Coś... Niesamowitego. Po prostu.

I pomyśleć, że Ziemianka to stworzyła. Byłam pozytywnie zaskoczona, aż zagwizdałam. Nie było już odwrotu. Ponownie westchnęłam, chociaż wcale nie byłam gotowa.

Odnalazłam na konstrukcji przycisk otwierający przeźroczysty właz i wskoczyłam do środka. Dookoła znajdowało się mnóstwo kolorowych guzików i dźwigni. Nie widziałam nawet tylu w kapsułach kosmicznych. A może mi się tylko zdawało? Byłam w kropce. Skąd miałam wiedzieć, do czego służył każdy z osobna? Nie miałam żadnej instrukcji, a do Trunksa nie mogłam wrócić. Opuściłam głowę, głośno wzdychając. Na coś takiego się nie przygotowałam.

Czy to oznaczało koniec przygody?

Nie mogłam się po prostu poddać. Ja się nigdy nie poddawałam. Jeszcze raz omiatając wzrokiem niezliczoną ilość przycisków i kontrolek wreszcie odnalazłam coś, co przykuło moją uwagę; Przycisk z opisem AUTO. To jednak był mój szczęśliwy dzień! Zapamiętując jego lokalizację, odszukałam kolejny, by zamknąć właz. Usiadłam w nadzwyczaj wygodnym fotelu, po czym z dreszczykiem emocji wcisnęłam ten oznaczony prawdopodobnie autopilotem, bądź po prostu włącznikiem całego systemu pojazdu. Zapaliły się światła przy akompaniamencie przeróżnych dźwięków.

— Podaj współrzędne — rozbrzmiał mechaniczny, prawdopodobnie męski głos.

— Że co? — zdziwiłam się.

— Podaj współrzędne.

Musiałam przyznać, że byłam zaskoczona. Nie spodziewałam się czegoś takiego po Ziemiance. Miałam styczność z rozmawiającymi maszynami, były to kapsuły kosmiczne. Ale nie przypuszczałabym, że można by zainstalować to w czymś takim. Samego powstania maszyny nie potrafiłam pojąć. Matka Trunksa była po prostu geniuszem. Chwilę się zastanawiałam, co odpowiedzieć komputerowi, albo przynajmniej wyrazić się stosunkowo jasno. Niestety, ale faktycznych namiarów nie znałam. Byłam dzieciakiem, nie interesował mnie czas.

— Podaj mi aktualny rok.

Musiałam się dowiedzieć, jaki był obecny, by móc określić, jak daleko musiałam zaszyć się w przeszłość. Nie miałam pojęcia o jakichkolwiek kalendarzach we wszechświecie. 

—  27 maja, 767 roku — odpowiedział głos.

— Okej.... To będzie jakieś... siedem? Nie. Sześć...? — myślałam na głos, starając się obliczyć datę.

—  Podaj współrzędne. — Ponownie odezwała się maszyna.

Warknęłam na machinę. Zirytowało mnie to, gdyż nie mogłam w spokoju oszacować celu podróży. 

— Rok 761, planeta Vegeta — rzekłam jednym tchem niczym zaklęcie.

Miałam nadzieję, że tyle wehikułowi wystarczy. Nie miałam żadnych dokładniejszych informacji co do tego, kiedy inwazja nastąpiła. Nie znałam się na datach, nie interesowały mnie w tamtym czasie i przede wszystkim nikogo nie dopytywałam ani wcześniej, ani później, kiedy dokładnie to wszystko się wydarzyło.  Pozostało mi liczyć na łut szczęścia.

Nie mogłam mieć pewności, czy to zadziała. Nie pytałam nigdy właściciela, jak używa się tej machiny. Nie mogłam, gdyż mogłoby to grozić niepowodzeniem kradzieży. Zresztą na ten pomysł wpadłam tuż po wskrzeszeniu chłopaka i tym, że niebawem miał odlecieć.

Niemal sekundę po wypowiedzeniu mego zdania coś zgrzytnęło, pisnęło, a statek uniósł się w górę, a ja z duszą na ramieniu przyglądałam się oddalającej się ziemi. Pojazd zaczął się trząść i wirować. Momentalnie otoczyło mnie wiele przeróżnych tęczowych światełek, błysków, aż wszystko stało się całkiem zamazane. Czułam, jak zbiera mi się na wymioty. Złapałam się oburącz podłokietników z obawy, że się przewrócę, nawet jeśli było tu tak ciasno. Jak Trunks mógł tym podróżować? Z ledwością mogłam oddychać.

Ostatecznie nie wiedziałam, ile trwała moja podróż, ponieważ po pewnym czasie zemdlałam. I całe szczęście, bo miałam ochotę wyskoczyć z tej przeklętej maszyny. Podróżowanie nią było chyba najgorszym lolem w całym moim życiu. Jeśli sam właściciel nic sobie nie robił podczas tych turbulencji, to musiał mieć żołądek ze stali.

Rok 761
Planeta Vegeta

Kiedy się ocknęłam, już nic nie wirowało. Poza moimi myślami. Cieszyłam się, że ruszyłam w drogę z pustym żołądkiem. Przynajmniej kabina pozostawała w nienagannym stanie. Gdzie ja jestem? Czy dotarłam? Na moje głośne pytanie komputer odpowiedział: Jesteś u celu. Ciężko było mi w to uwierzyć. Obawiałam się, że jak tylko poruszę choćby palcem, tamte nieprzyjemności wrócą i to ze zdwojoną siłą.

Nie mogłam w nieskończoność bezwładnie leżeć  na czarnym fotelu. Musiałam się przekonać na własne oczy, czy naprawdę trafiłam tam, gdzie chciałam. Ociężale podniosłam się i kiedy tylko rozejrzałam się po okolicy, niemal przyklejona nosem do szyby oszalałam na widok ponurego krajobrazu; czerwonych chmur i fioletowego, wieczornego nieba. Choć ogólnie był to obraz nędzy i rozpaczy wzbudził we mnie niewyobrażalnie pokłady radości. Byłam na najprawdziwszej Vegecie! 

Na tej samej, którą wieki temu zmuszona byłam opuścić. Wszystko zdawało się wyglądać, dokładnie tak jak sobie zapamiętałam. Niesamowitym uczuciem było ujrzeć to wszystko raz jeszcze. Czym prędzej wyskoczyłam z pojazdu niczym wystrzelony kamyk z procy. Łzy napływały mi do oczu, co ograniczało widoczność, natłok myśli sprawiał, iż nie myślałam nad tym, jak rozegrać swoją wizję przybycia. Czułam się po prostu niewyobrażalnie szczęśliwa. Zupełnie jakby bolesna przeszłość przepadła. Jakbym znalazła się w realnym śnie.

Zupełnie zapomniałam, iż tutaj było dziesięć razy większe ciążenie niż na Ziemi. W pierwszej chwili, nieprzygotowana, łupnęłam na suchą, rdzawą ziemię. Padłam jak długa, klnąc pod nosem. Jednak szybko się z tym oswoiłam, w końcu nie znalazłam się tu po raz pierwszy. Wystarczyło się przestawić.

Spakowałam wehikuł do kapsułki hoi-poi. Gdyby ktokolwiek go odnalazł i postanowił się nim przenieść gdziekolwiek... Wolałam nawet o tym nie myśleć. Następnie bez jakiegokolwiek nakreślenia planu wzbiłam się w przestworza i zaczęłam latać bez celu, chyba w każdy zakamarek śmiejąc się głośno. Całkowicie straciłam poczucie czasu.

Postanowiłam przejść się po królestwie i zobaczyć je zupełnie innymi oczami. Nie byłam już smarkulą, a przede wszystkim nikt nie wiedział, kim byłam, a przynajmniej tak miało pozostać. Spotkać te wszystkie twarze… Naciągnęłam na głowę kaptur, szczelnie zasłaniając nietutejszą odzież czarnym materiałem. Nikt się do mnie nie uśmiechał, nie kłaniał, nie pozdrawiał. Dzieci spoglądały ogromnymi oczyma, a mężni wojowie spode łba, gdy tak rozglądałam się dookoła. Teraz wiedziałam, że na przedmieściach prawa dworskie nie obowiązywały. To był zupełnie inny świat. Świat, którego nigdy nie poznałam.

Gdybym pokazała im swój ziemski ubiór, mogłabym ściągnąć na siebie większą uwagę. Niestety nie miałam możliwości szukać swojego kostiumu w domu Bulmy i brałam, co było. Musiałam jak najszybciej zdobyć arconiański uniform, zdecydowanie wygodniejszy.

Gdy tylko mym oczom ukazał się pałac na wysokim wzgórzu, dopadła mnie fala przykrych, jakże bolesnych wspomnień. Były tak żywe, że niemal się w nich zatraciłam, mocno zaciskając pięści. Dopiero szturchnięta przez bandę nastolatków przekrzykujących się, który z nich ma większą siłę bojową, wróciłam na ziemię. Ruszyłam więc pędem w stronę dobrze mi znanych włości. Musiałam ostrzec rodzicieli przed ich końcem! Przecież właśnie temu się tu znalazłam – by ich wszystkich ocalić. Nie miałam pojęcia, ile czasu zostało do owej godziny zero. Stojąc tutaj, na przedmieściach mogłam jedynie gdybać. Tutaj mieszkali ci z niższej kasty. 

Dobiegłam do wielkich murów dzielących elitę od reszty. Rozejrzałam się po okolicy i gdy byłam pewna, że nikt mnie nie obserwuje, wskoczyłam na zaporę. Stąd olbrzymia budowla, w której niegdyś mieszkałam, wydała się jeszcze bardziej okazała. Kucając, ponownie zlustrowałam teren. Bez pozwolenia nie mogłam ot, tak wparować do miasta. W tym świecie nie miałam żadnej klasyfikacji. Byłam zwyczajnie intruzem.

Zeskoczyłam na dół, poprawiłam kamuflaż i ruszyłam ku zamczysku. Czując się jak jakiś szpieg, przemykałam uliczkami, aż wreszcie dotarłam do kamiennego mostu prowadzącego do mojego małego świata. Weszłam do środka i skierowałam się ku sali tronowej zupełnie jakbym była na autopilocie. Kiedy już dotarłam do odpowiednich, wrót dostrzegłam dwóch strażników – Beanna i Troota. Od razu ich rozpoznałam. Byli oni najlepszymi z najlepszych w straży przybocznej.

Miałam nadzieję, że jakoś ich zagadam i bez problemu wejdę do środka. Podeszłam do nich, a ci zagrodzili mi drogę metalowymi włóczniami. Kaptur szczelnie przysłaniał twarz, mogłam uchodzić za włóczykija międzygalaktycznego. Tak też się czułam.

— Czego tu szukasz przybłędo? — warknął Beann. — Kto cię tu wpuścił?

— Przepuśćcie mnie — rzekłam stanowczo, ignorując pytanie strażnika. — Mam pilną wiadomość dla króla i muszę dostarczyć ją osobiście.

Spojrzeli na mnie spode łba, parsknęli śmiechem. Przecież nie mogłam im powiedzieć, że pochodzę z przyszłości i należę do rodziny królewskiej. Saiyanie nie zwykli wierzyć w takie opowieści. Zresztą nie było ważne, skąd wiem o zagrożeniu, tylko że właśnie chciałam się podzielić tą informacją. Nikt poza mną o tym nie mógł wiedzieć. Ja wszystko widziałam na własne oczy.

— Ot, tak sobie nie możesz wejść, włóczęgo. — Byli nieugięci, ciaśniej zagradzając mi przejście.

Ich posępne miny i zmarszczone nosy zdawały się mówić: Nic tu po tobie, odejdź! Tylko, problem polegał na tym, że nie mogłam odpuścić. Zmarnowałabym jedyną szansę i swój czas na przylot tutaj, a na Ziemi już zapewne mieli ochotę mnie zabić za kradzież wehikułu. O tym nie miałam zamiaru teraz myśleć.

— Kiedy ja naprawdę muszę! — zaskrzeczałam z przerażenia. — To sprawa życia i śmierci. 

Rozległ się ponownie szyderczy śmiech obu strażników. Mogłam przecież przewidzieć, że tak będzie. Naiwna ja. Westchnęłam z rozgoryczeniem. Co miałam w takim wypadku robić? Nastraszyć strażników? Pobić do nieprzytomności? Na samą myśl załamały mi się ręce. Nie powinnam przecież wykrzyczeć im w twarz, kim byłam ani czego tutaj szukałam. Nie mogłam sobie pozwolić na ogólną panikę, czy publiczną banicję. Im byłam dalej, tym większe pojawiały się komplikacje. Jednak czy oni mogli sobie pozwolić na wpuszczenie jakiegoś zakapturzonego smarkacza? To była ich praca i naprawdę świetnie ją wykonywali.

— Jeśli mnie nie wpuścicie, będę zmuszona wtargnąć siłą. — rzekłam, wymachując palcem, jakbym im groziła.

Ich śmiech stał się jeszcze donośniejszy. Poniósł się jak przerażające echo kamiennymi korytarzami. Byłam nieziemsko poirytowana tym faktem. Jednak musiałam zrobić to, co musiałam. Chciałam to wszystko załatwić po dobroci, ale nie. Saiyanie byli nieugięci. Czego ja oczekiwałam?

Zirytowałam się. Oni się ze mnie nabijali, kiedy przybyłam im na ratunek! Zagniewana zacisnęłam pięści i szczękę. Spode łba spoglądałam na mężczyzn, kumulując w sobie KI. Żarty się skończyły. Ochroniarzom automatycznie włączyły się detektory, mierząc moją siłę ciosu. Tak dawno nie słyszałam tych cichych pikań. Nie zamierzałam ich krzywdzić, a jedynie nastraszyć. Postawić do pionu. Tak też się stało – stanęli dęba.

— To niemożliwe — pisnął Troot postukując obudowę umocowaną do ucha. — Szczyl nie może dysponować taką mocą!

— Detektory musiały się zepsuć — stwierdził Beann.

— Na pewno są zepsute — przytaknął pierwszy.

— Owszem, mogę. — Szyderczo się uśmiechnęłam, pusząc się przy tym, jak paw. — Jeśli mnie nie wpuścicie, poczujecie ją na sobie, a urządzenia macie jak najbardziej są sprawne.

Zrobiłam pewny siebie krok w przód, wyciągając ku nim zaciśniętą pięść. Musieli zobaczyć, że nie żartuję. Byłam poważniejsza od samej śmierci. 

Zdenerwowani tymi bezczelnymi według nich słowami rzucili się na mnie, by bronić króla. Jakbym w ogóle jeszcze chciała skrzywdzić alternatywnego ojca. Dlaczego tak zaciekle nie bronili swoich interesów przed Imperatorem? To było prawdziwie zastanawiające. Chociaż z drugiej strony miałam świadomość, iż jeszcze nikt nie miał w sobie takiej siły, by pokonać go w pojedynkę. Czy w ogóle próbowali się zjednoczyć przed nim? A może zwyczajnie paraliżował ich strach, gdy odczyty mini komputerów przekraczały ich wyobrażenia o możliwościach Changelingów.

Wykonałam dwa zgrabne uniki, po czym jednemu i drugiemu sprzedałam pięść w brzuch. Możliwe, że przesadziłam. Nie musiałam przecież ich maltretować. Oboje upadli, łapiąc się za bolące miejsca, z trudem łapiąc oddech. Zdecydowanie przesadziłam. Ja po prostu nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak moja siła wzrosła. Dziś to ja byłam elitą.

— Dziękuję za audiencję — zachichotałam, kłaniając się pokonanym w pas.

Weszłam do środka z dumą na twarzy. W końcu. Było tu wiele detali, które zapamiętałam. Nie sądziłam, że aż tak dokładnie. Czerwone kotary, lśniące wazy, łupy po zdobytych planetach, które Freezer nam odstąpił i oczywiście dwa zdobione trony, na których przesiadywali władcy.
Na jednym z wyniosłych siedzisk spoczywał we własnej osobie król Vegeta III oraz jego partnerka – królowa Saiyan, Verinia.

Zadrżałam na ten widok. Oni nic się nie zmienili. Zupełnie jakby czas stanął w miejscu. Prawda była jednak inna. Ja nie byłam czterolatką. Nie mogłam się poruszyć. Czy ogarnął mnie strach? Bez wątpienia.

Oboje rozmawiali, w ogóle nie zwracając uwagi na moje przybycie. Wpatrywałam się w nich jak w obrazek. Chyba nie chciałam mącić ich spokoju. Jeszcze nie teraz. Odczułam silną potrzebę obserwacji tych dwoje. Do tej pory nie spotkałam ich rozmawiających z taką swobodą. Zaschło mi w gardle tak mocno, że z ledwością mogłam przełknąć ślinę. Wreszcie zmuszona suchotą odchrząknęłam, wprawiając władców w osłupienie. 

— Kim jesteś? Kto cię tu wpuścił? — zabrzmiał potężny głos Vegety.

Mężczyzna z fryzurą uczesaną do szpica zerwał się z siedziska, a jego czerwona peleryna podpięta do naramienników pancerza cicho zatrzepotała. Na mej twarzy wykwitł speszony uśmiech, a ramiona powędrowały ku górze. Wreszcie podeszłam na tyle blisko, by mnie nie rozpoznali, gdy zdejmę kaptur. To jeszcze nie był czas na szczerą rozmowę. O ile w ogóle miałby nadejść. Szybki wdech i wydech. Nie, nigdy nie miałam być gotowa na to spotkanie. To było trudniejsze, niż sobie wyobrażałam.

— Witaj, królu. — Ukłoniłam się pokracznie. – Wybacz, że wchodzę bez uprzedzenia, ale musisz mnie wysłuchać, panie.

Nie miałam w zwyczaju kłaniać się komukolwiek. W niewoli rzucano mną o podłogę jak szmacianą kukłą na znak mojego nic niewartego statusu. Kiedy nie uginałam się przed imperatorem i jego kliką, także podcinanie mi nogi. Zawsze wolałam oberwać, niż się pokłonić wrogowi. Wyjątkiem był ostatni rok w kosmosie, kiedy za wszelką cenę chciałam dostać się na Ziemię, by odnaleźć pogromcę Changelinga. Swoim rodzicom nie musiałam.

— Nie mam czasu — burknął niezainteresowany. — Odejdź stąd dziecko.

Było to takie typowe dla niego. Sama mina wskazywała, na toporny przebieg rozmowy. Cicho westchnęłam. Czy był to jeden z powodów eksterminacji naszego ludu? Mieliśmy króla gbura?

— Nie wiem, jaki dziś jest dzień. Przybywam z bardzo daleka i przynoszę złe wieści. — Zaczęłam ostrożnie, chcąc zainteresować obojga tematem. — Niebawem zostaniemy zaatakowani przez Freezera. Musicie, to znaczy musimy być przygotowani do walki. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo.

Verinia zrobiła wielkie oczy, poruszając się niespokojnie na tronie. Ona nie znosiła jaszczurów, na samo ich wspomnienie dostawała dreszczy. Władca planety jedynie spojrzał powątpiewająco. Jak miałam ich przekonać do prawdy? Oburzała mnie jego postawa. On w tej sali zginął! Rozgniewana krzyknęłam:

— Musicie mi uwierzyć! Jestem śmiertelnie poważna!

Nie śmiałabym taką informacją sobie szydzić z kogokolwiek. To, co przeżyłam, było największą i najcięższą lekcją. Żartować nie umiałam. Oni tego nie wiedzieli. Gdybym się ujawniła, może by trafiło to do ich uszu, ale tak? Niestety nie mogłam zdradzać swojej tożsamości. 

— Walki? — zapytała cicho kobieta. — O czym ty mówisz dziecko? Kto ciebie tu przysłał?

Jej małe zainteresowanie nieśmiało wznieciło we mnie promyk nadziei. Znałam ją jedynie od strony dyplomatycznej, nigdy otwarcie nie była zainteresowana walką.

— Królowo. — Ukłoniłam się jej. — Wiem, że Changeling zwołał wszystkich zwiadowców i żołnierzy na planetę. Wiem również, że to podstęp. Tylko książę i jego towarzysz nie wrócili, lecąc z pomocą na planetę zwaną Ziemią. Musicie mi uwierzyć.

Saiyanka zacmokała parę razy. Nie byłam pewna, jaki był tego powód. Informacja na pewno nie wzbudzała w nich należytej reakcji i chęci do działania. Raczej z góry potraktowana jako niesmaczny dowcip z ust dorastającego nastolatka. Dlaczego byli tacy opieszali? Czemu wierzyli w sojusz z przebiegłym jaszczurem? Sami go nienawidzili, sami narzekali na niego tak często. Jak mogłam ich przekonać do działania? Było to w ogóle możliwe? Nie tak miała wyglądać moja podróż do przeszłości. Im byłam dalej tym, coraz trudniejsza stawała się misja. Zaczynałam wątpić w powodzenie jej. Oni chyba woleli umrzeć. Miałam w ogóle jakieś szanse?




***

Filmik amatorski (ciekawe wykonanie).