05 kwietnia 2021

61. Drugi poziom mocy

Z dedykacją dla Bryonly

Nie zwracając uwagi na nic gnałam, co sił korytarzami czując na plecach niesamowity dreszczyk emocji. Musiałam jak najszybciej dotrzeć do reszty by opowiedzieć o swoim odkryciu. Nie miałam czasu do stracenia. W tej euforii zupełnie zapomniałam o umiejętności latania, co z resztą było utrudnione w mniejszych i węższych tunelach. Kiedy dotarłam do miejsca walki od razu dostrzegłam, że Trunks dumnie stał wyczekując kolejnego rywala. Również nie uszło mej uwadze jak Pheres wyznaczał następnego, prawdopodobnie też pseudo Protektora. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami więc bez przeszkód mogłam wrócić na górę i opowiedzieć to i owo, toteż bez zastanowienia wzbiłam się w powietrze kierując swój tor na balkon przyjaciół z przyszłości. Nic teraz nie miało znaczenia, tylko czas. Czas, którego z każdą sekundą było coraz mniej, a informacje nie mogły czekać. A ja byłam niewidzialna, więc co mogłoby pójść nie tak?

—     Stój! – rozbrzmiał potężny głos Pheresa.

Mimowolnie również się zatrzymałam bacznie obserwując okolicę. Donośny bas wroga był nad wyraz przeszywający, a miejsce, w którym przebywaliśmy dodawało mu mroku. Nikt się nie poruszył. Wszyscy pytająco rozglądali się po sobie wyczekując co stanie się później. Wzruszyłam ramionami będąc pewnym, że chodziło o jednego z wysłanych do walki, więc ponowiłam kierunek.

—     Nie ruszaj się! – ponownie zadudniło w wypełnionym po brzegi foyer – Ukaż się mroczny wojowniku. Mara moja*.

Tak jak wcześniej, wszyscy rozejrzeli się dookoła. Część protektorskich ludzi wpatrywało się w górę, część zaś mniej więcej na wysokość mych pobratymców. Obróciłam się dookoła własnej osi rozglądając przy tym czy czegoś lub kogoś nie ma w moim pobliżu. Nikt obok mnie nie lewitował. Niczego nie dostrzegałam. Zebrani milczeli, a ta napięta atmosfera zaczynała mi się udzielać.
 
—     Do ciebie mówię! – ryknął gniewnie przywódca obcych podchodząc do krańca balkonu bez barierek.
 
Było wyczuwalne w nim zdenerwowanie. Wreszcie wycelował szponiastych palcem w osobę, do której przemawiał. Czy ów osobą była księżniczka Saiyan we własnej osobie?! Tylko ja znajdowałam we wskazanym miejscu, choć całkiem niedaleko było mi do reszty pobratymców. Ale to nie mogło być możliwe. Mnie nie widział! Nie powinien! Działała przecież mandarkera! Nawet by się utwierdzić w swym przekonaniu wymacałam kamień dłonią wyczuwając w palcach jego magiczne właściwości. Sparaliżowana więc wpatrywałam się w dyktatora, który zaczynał sinieć ze zniecierpliwienia – choć w stali było mu zdecydowanie bardziej do twarzy. Wszyscy zebrani nerwowo rozglądali się, inni kurczowo wpatrywali się gdzieś niewidzącymi oczyma. Ja zaś milczałam wyczekując jakieś reakcji ze strony wroga. Jeśli był tam ktoś jeszcze i posiadał zdolności świetnego kamuflażu wolałam się nie wychylać. Dla dobra sprawy.
 
—     Ja to zrobię, panie – rzekła płomiennowłosa kobieta podchodząc do swego władcy lekko się przed nim kłaniając.
 
—     Nie.
 
Jego krótka odpowiedz była szokująca. Nie wiedziałam, co robić. Ruszyć się z miejsca czy wisieć w powietrzu i zastanawiać się czy zdjąć kamień, czy też nie. Przez jakiś czas trwała niezręczna cisza. Nikt nic nie mówił, nic nie czynił. Było słychać jedynie dudnienie wiatru gdzieś u góry krateru.
 
—     Może łaskawie wyjaśnisz mnie i moim towarzyszom, o co chodzi? – Son Goku przerwał milczenie – Jak dotąd nie rozumiem, co się dzieje. Niespodziewanie pojawia się cień i do tego zmierza w naszą stronę! Miała być uczciwa walka, a jednak ktoś postanowił nas zaatakować.
 
—     A ty go po prostu zatrzymujesz? – dziwił się Vegeta.

Chwilę wsłuchiwałam się w to, co mówili i zaczęłam całkowicie tracić kontrolę nad pojmowaniem treści. Niczego nie rozumiałam, nic nie było logiczne! Nie było innego wyjścia jak się odsłonić i zapytać, o co im chodzi? O co się kłócą? Co z cieniami, co z ludźmi Pheresa i co z samymi niewolnikami? Miałam serdecznie dość zagadek, pękała od nich mi głowa. Nie miałam ochoty dłużej przebywać w tym chorym świecie. Pragnęłam z całego serca znaleźć się w domu, z dala od problemów, które nie tak dawno temu pożegnaliśmy.

Gdy tylko próbowałam ruszyć ku znanym mi istotom zewsząd dobiegł me uszy pomruki. Saiyanie przybrali pozy obronne nie wiedząc co robić z własną KI – skakała nieznacznie, ale nie była w stanie utrzymać się na jednym poziomie. Oznaczało to zdenerwowanie. Wylądowałam na skraju półki obserwując zachowanie mężczyzn. Zupełnie jakbym była ich wrogiem. Gdzieś z tyłu głowy miałam wrażenie, iż ktoś jednak stoi za moimi plecami i to on jest sprawcą tego zamieszania, ale nikogo nie wyczuwałam i nie dostrzegałam. Powoli odpięłam kamień i niespodziewanie dla zebranych pokazałam swe oblicze. Nie byłam zaskoczona, kiedy z ich gardeł wydobyły się przeróżne okrzyki. W większości, tych gadzich były pogardliwe. Czego mogłam się spodziewać po wrogich jednostkach?

—     Sara?! – niemal chórem zawołali Saiyanie nie kryjąc szoku.

Ja jedynie zdobyłam się na krzywy uśmiech machając do nich niemrawo palcami wciąż nie wiedząc czy mam kogoś za sobą.

—     Skąd to masz?! – wrzasnął oburzony Pheres – Komu to ukradłaś Ziemianko?

—     Co? – fuknęłam. Określenie mnie człowiekiem było jak bolesny policzek – Nic nie ukradłam!

—     Jakim cudem możesz znikać? – wyrwało się Goku, który do mnie doskoczył oglądając przy tym z każdej strony.

—     Ach, o to ci chodzi – spojrzałam na kamień, który jeszcze emanował swoją magiczną mocą – Dostałam kiedyś w prezencie od starego Saiyana taki kamyk.

Na otwartej dłoni ukazałam mężczyźnie nieduże świecidełko. Nigdy nie sądziłam, że go komukolwiek pokażę. Na szczęście nie byłam u siebie, tajemnica, w moim świecie wciąż była bezpieczna.

—     To niemożliwe! – warknął Pheres – Nikt nie może mieć w posiadaniu naszej broni! To nie możliwe!

—     Możliwe, widzisz, ja nie pochodzę nawet z tego wymiaru. U mnie przestaliście istnieć.

Oczywiście nie miałam pojęcia czy zostało cokolwiek po Protektorach i czy nie planują jakieś misternej zemsty na mym ludzie.
 
—     Pytanie mam zatem do ciebie – surowo wpatrywałam się w jaszczura – Kamień sprawia, że jestem niewidzialna, więc jakim cudem wiedziałeś, że tu jestem?

— Przybrałaś formę cienia, jak to mówicie. więc byłaś dostrzegalna. Tylko opanowanie i jedność z kamieniem pozwala utrzymać tę formę.
 
—     C-cienia?! – zaparło mi dech – J-jakiego cienia?

Vegeta ściągając usta i marszcząc brwi przytaknął przedmówcy. Powrócił on do swej typowej postawy zamkniętej – krzyżując ręce na piersi. Więc wszyscy, którzy ich atakowali byli tymi samymi istotami, jakie dane było nam do tej pory oglądać? Nie było osobnej rasy? Nie było innych wrogów? Byli Protektorzy! Byli ich niewolnicy… Ale jak zabijali? W jaki sposób wysysali energię z naszych ciał? Jak likwidowali wojowników?

—     Wyjaśnij mi zatem jakim sposobem pozbawiacie nas energii? – wtrącił się Son Goku – Jeżeli cienie i Protektorzy to te same istoty, jak nas zdziesiątkowaliście?

Adris uśmiechnęła się szyderczo dmuchając przy tym w swoje szpony w bardzo ostentacyjny sposób. Choć była daleko, a zielonkawe bądź niebieskawe światła wcale nie pomagały nam dobrze widzieć, to tego nie sposób było nie zauważyć. Szepnęła coś na ucho swojemu panu, a następnie delikatnie niczym piórko pchnięte przez wiatr uniosła się w powietrze. Zamachnęła swym okazałym ogonem i uderzyła w pobliską ścianę skalną, która odłamała się i rozsypała wznosząc tumany kurzu. Wzbiła się nieco wyżej i ruszyła w naszą stronę, a jej krzywy uśmiech wciąż nie znikał z twarzy. Panowie przybrali pozy pełne gotowości, zaś ja czekałam na nią niewzruszona. Coś we mnie się gotowało, jednak postanowiłam nie poruszyć się choćby o milimetr. Jeśli planowała kogoś zaatakować mogła najpierw uprzedzić konkretną osobę. Co prawda czekałam od dawna na potyczkę, a niedawny sparing z Vegetą był niczym w porównaniu z walką, jaka mogła mnie teraz czekać.

Jedno było pewne – cienie nie istniały. Na pewno nie takie, jakimi od lat byli straszeni mieszkańcy tej planety. Wychodziło na to, że zwyczajni przedstawiciele obcej rasy posiadający mandarkery terroryzowali Ziemian, Saiyan i innych strasząc przy tym upiornymi cienistymi smugami.

Ku zdumieniu poniektórych Protektorka jednak nikogo nie zaatakowała, a wylądowała naprzeciw mnie patrząc przy tym z góry jakby była jakimś wszechmocnym bogiem. Nie podobała mi się jej pewność siebie. Była porównywalna do tej Freezera. Na samo wspomnienie moje ciało pogonił dreszcz zaczynając od karku, na ogonie kończąc.

—     Czy chcesz powiedzieć, że ty pożerasz energię? – zapytałam nie chcąc poczuć tego przed uprzednią informacją.

—     Oczywiście, kochana – zachichotała złowieszczo jaszczurza kobieta – Przekonasz się osobiście jak to robię. W końcu przyszła kolej na ciebie, złotko.

—     Miło mi, że wyzywasz mnie na pojedynek, ale Trunks jeszcze nie skończył swojej walki – wskazałam ręką na syna Vegety stojącego w dole, całkiem samego i zdezorientowanego.

Chciałam być fair play. Zasady to zasady. Młodzieniec o fioletowych tęczówkach niespokojnie się poruszył słysząc swe imię. W chwilę po tym zawinął się do drużyny chcąc pewno mieć lepszy obraz sytuacji. Z resztą samotne stanie na dole wydawało się idiotyczne, gdy nie wiadomo było co teraz się wydarzy.

—     Uznajmy, ze szczeniak został oszczędzony, jak jego poprzednik – prychnęła kobieta robiąc przy tym drapieżną minę – Teraz ty będziesz walczyć ze mną, koleżanko.

—     Bez żadnych sztuczek! – odskoczyłam w tył gdy nazbyt się do mnie zbliżyła – I nie jestem twoją koleżanką!

Dzieliła nas raptem niewielka odległość. Spoglądałyśmy sobie w oczy z niemałym entuzjazmem. Ona zdecydowanie chciała zjeść moją moc, ja zaś miałam w planach nakopać jej do tego obłuszczonego zadka. To jednak mógł być udany dzień. A może już wieczór?

Pierwszy ruch należał do niej wyciągając przy tym w moją stronę ostre jak brzytwa pazury. W ostatniej chwili zrobiłam unik, a następnie automatycznie odsunęłam się spory kawałek by zebrać w sobie trochę mocy. Kobieta była piekielnie szybka, a ja nie miałam ochoty od niej oberwać już na wstępie. Otoczyłam się niewidzialną aurą powodującą wiatr zbudowany z fal emitowanych przez moje ciało. Kiedy ponownie spojrzałam na przeciwniczkę na mojej twarzy pojawił się drwiący uśmiech.

—     W ten sposób nigdy mnie nie pokonasz – zadrwiłam z niej.

—     Nie bądź taka pewna, złotko – mruknęła kokieteryjnie.

Zmarszczyłam nos przy ściąganiu brwi. Nie podobało mi się jak mnie tytułowała. Ponownie natarła. Tym razem nie odskoczyłam, a odparłam atak. Zablokowałam jej ręce, które tak bardzo pragnęły podrapać mi twarz. Zdecydowanym ruchem cisnęłam nią w przepaść by odsunąć się od widowni. Nie musieli być częścią areny. Z reguły lubiłam szybkie i konkretne pojedynki, dziś miałam ochotę się pobawić z przeciwnikiem nie zużywając od razu swojej energii. Domyślałam się, że jeśli użyję zbyt szybko dużej porcji KI ona wykorzysta to i za pewne pochłonie moją moc, a wtedy, co się stanie? Podzielę los tych wszystkich nieszczęśników, którzy pozostali jedynie w pamięci żyjących. Nie miałam ochoty ryzykować za nic w świecie. Tutaj nawet nikt by za mną nie uronił łzy. Nie czekając więc aż Protektorka się pozbiera wzleciałam nieco i wystrzeliłam parę szybkich pocisków w jej kierunku.

Wszyscy przyglądali się rozpoczynającej się walce w napięciu. Nikt przecież nie widział mnie w akcji, poza Vegetą. Łuskowcy zaś widocznie nie spodziewali się by ich piękna Adris miała kiedykolwiek od kogoś dostać po dupie. Skumulowałam sporą część energii w dłoniach, a następnie uwolniłam ją w kierunku przeciwniczki w postaci szkarłatnej kuli. Nie czekając na wybuch, odwróciłam się w kierunku obcego gatunku, podleciałam bliżej bym nie musiała krzyczeć.

—     Lepiej mi powiedz skąd masz żołnierzy? – warknęłam starając się mieć KI rudej na uwadze – Wiem wszystko!

Pheres zamiast odpowiedzieć spojrzał na mnie gniewnie. Może ten przeszywający wzrok działał na jego podwładnych, jednak na mnie nie robił żadnego wrażenia. Nie planowałam się przed nim uginać. Żądałam odpowiedzi!

—     Mów! – niecierpliwiłam się – Czyżby ani jeden z żołnierzy w twoich szeregach nie należał do twojej rasy? Oszuście!

—     O czym ty mówisz? – zainteresował się Vegeta – Czego się dowiedziałaś? Mów!

Choć dzieliła nas odległość nie planowałam szeptać. Każdy musiał znać prawdę.

—     Ten tu, co śmie atakować was i niszczyć ten świat jest oszustem! – zaczęłam pospiesznie strzelając palcem ku Pheresowi – Może sam jesteś Protektorem i kamienie Mandaru są wasze, ale nie jesteście wojownikami – nerwowo przetarłam spoconą dłoń, która do tej pory luźno spoczywała – Oni posiadają takie urządzenie, które pozwala każdemu gatunkowi zamienić się w łuskowca. Nawet mają takie, co modulują język na ich ojczysty, by nikt nie był w stanie zrozumieć, o czym mówią ci przetrzymywani.

—     Skąd to wszystko wiesz?! – w żółtych ślepiach dyktatora dało się dostrzec cień paniki.

—     Widziałam na własne oczy – zaśmiałam się zgorzkniale lądując tuż przy oponencie – Jak wiesz, mam w posiadaniu jeden taki kamień, o którym specjalnie dużo nie wiedziałam. Wystarczyła mi jedynie wzmianka na jego temat by podkraść się na tyle blisko i zobaczyć jak zniewoleni wojownicy obcych galaktyk przechodzą transformacje i kropka w kropkę są jak twoi ludzie – nasze spojrzenia się zrównały – Do tego, zmieniacie im język by nie mogli się wygadać, może nas ostrzec? W końcu waszej mowy nie idzie zrozumieć. Czyżby trafiły wam się nieposłuszne egzemplarze?

Odwróciłam się do Saiyan by przyjrzeć się ich reakcji. Stali w koncu tam, z drugiej strony musząc dobrze nadstawiać uszu przy naszej rozmowie z Pheresem. Mężczyźni spojrzeli na mnie z niedowierzeniem. Vegeta zacisnął pięści. Atmosfera z każdą sekundą robiła się napięta. Wiedziałam, że jeśli teraz wyskoczę z grubej rury rozpęta się piekło. I nie będzie żadnych wyjątków. Każdy będzie musiał pilnować swojego tyłka i modlić się nie wiadomo do kogo by nie zginął, by protektorskie siły nie zwyciężyły.

—     Podstępne szczenię! – warknęła Adris niespodziewanie pojawiając się za moimi plecami.

Zadała cios prosto w głowę nie szczędząc ani sekundy. Użyła sporej ilości energii, gdyż ta zwaliła mnie z nóg. Spadłam z balkonu w dół by w ostatnim momencie zatrzymać się na grząskiej powierzchni po moich wcześniejszych pociskach. Nie powiem, ledwo pohamowałam złość ostatecznie ściągając jedynie wargi. Stanęłam twardo na gruncie spoglądając w górę.

—     Ilu z Ziemi porwałeś? – krzyknęłam – Ilu z tych zostało zlikwidowanych przez nas?!

Te słowa wstrząsnęły Saiyanami. Być może właśnie w tej chwili uzmysłowili sobie, na czym polega transformacja obcych ras w Protektorów. Póki, co nie mieliśmy specjalnie dobrego przeciwnika, przynajmniej ja tak uważałam, gdyż nie było takiego, którego nie byłabym w stanie pokonać, więc na dziewięćdziesiąt procent zabici nie mogli być przyjaciółmi tych istot. Son Goten i Trunks nie wykazywali się przecież dużą siłą, a jak mniemam Son Gohan czy Szatan Junior posiadali większe pokłady energii. Jedynie, czego można się było obawiać to pozbawienia życia Tien Shinhana, gdyż nie należał do najsilniejszych przynajmniej w moim świecie. O ile sami Protektorzy go wcześniej unieszkodliwili. Tego pewna już być nie mogłam. Kuririn zginął z rąk cyborgów, a Yamcha podczas inwazji Komórczaka. Miałam nadzieję, że nikt ze wspomnianych nie stracił życia z rąk swych kompanów. To byłoby podłe zagranie.

—     Odpowiedz tchórzu – warknął Vegeta nie kryjąc zdenerwowania. Nie panował nad emocjami.

Byłam wstrząśnięta jego reakcją. On nikogo nie stracił, nie był nawet ich przyjacielem. Sam fakt perfekcyjnej zbrodni go tak podjudzał? Czy chodziło o coś więcej?

—     Było paru powyżej przeciętnej ziemskiej, ale tylko jednego swojego zabiliście wy. To prawda.

—     Son Goten?! – wzburzona wzbiłam się ponownie w górę, w miejsce, z którego zostałam posłana w dół przez Protektorkę.

—     Skąd, ten tu – wskazał na Vegetę wzruszając przy tym ramionami.

Stanęłam jak wryta, z resztą nie tylko ja. Przed oczami stanął mi obraz walki nad powierzchnią ziemi. Ten, który nas zaatakował, a za razem jakby przed czymś ostrzegał. Chciał nas wypędzić, jednak bransolety zmuszały go do walki? Książę go zabił bez jakichkolwiek zahamowań. Drugi, którego tego dnia uśmiercił był zwykłym pachołkiem. Ale skąd oni to wiedzieli? Faktycznie na nas czekali? Nie woleli zaatakować na zewnątrz? Wędrowaliśmy do jamy potworów nie wiedząc, że na nas czyhają. Brzmiało to jak absurd.

—     Kim był? – zapytał ostrożnie Son Goku licząc na to, że podadzą ich z imienia.

Saiyańskie ciało wyczekując odpowiedzi naprężyło się do granic. Byłam pewna, że chciał utwierdzić się, iż to nie Gohan zginął z bezwzględnej ręki pobratymca. Tego mógłby mu nie wybaczyć.

—     Człowiekiem słońcem – odrzekł krótko i bez emocji.

—     Co to znaczy? – nie ukrywałam swego niezrozumienia – To jakaś ksywa?

—     To musiał być Tien Shinhan... – z ust Goku wydobył się markotny szept – Tien potrafił oślepić światłem przeciwnika…

—     Ten karzeł również, ale on zginął wieki temu – dodał mniej przejęty, acz zamyślony książę.

Uczucie, gdy się ma racje zwykle towarzyszy euforii, a nie umartwiania się. Niestety miałam ją, choć gdzieś tam liczyłam na złe obliczenia. Tien Shinhan nie mógł być trudnym przeciwnikiem dla Vegety, co tu dużo mówić? Cieszyłam się jedynie, że to nie ja go wykończyłam. Dziwnie byłoby mi wrócić do siebie i oglądać tego mężczyznę w pełni sił wiedząc jaki spotkał go los gdzieś tam w innym świecie.

Drugą myślą jaka mnie trapiła była opcja, że jeśli Nameczanin żył tutejsi mieli duże szanse by wiele odbudować, oraz naprawić zło, które zostało wyrządzone na przestrzeni lat. Ta chwila ciszy była jak przeszywający krzyk. Do każdego docierały obrazy, kiedy to byli pewni, że ich przyjaciele oddają życia, a tak naprawdę stawali się tylko niewolnikami bezdusznej rasy z planety Quartz. Potworne to czasy były.

—     Nie będziemy więcej walczyć z naszymi! – do rozmowy włączył się Son Goten – Oddajcie naszych przyjaciół przebrzydli manipulanci!

Na te słowa Adris roześmiała się, a wraz za nią cała zebrana zgraja. Jedyny, który tego nie zrobił był sam dyktator. Jego powaga aż biła po oczach i sprawiała, że odbierałam go jako poważnego przeciwnika. Dlaczego ich to tak bawiło? Czemu chcieli byśmy walczyli przeciw sobie? Czy chodziło o wybicie całej rasy saiyańskiej, ludzkiej i wszystkich innych mieszkających na Ziemi? Czy jednak nie było już kogo ratować?

—     To nie jest prośba – wtrącił się Trunks srogo łypiąc na jaszczury.

—     Oczywiście – mruknął Pheres wciąż nie okazując emocji – Jednak nie mogę tego uczynić.

—     Więc giń! – wrzasnęłam na cały podziemny tunel wystrzeliwując sporych rozmiarów kulę energii.

Czy mój ruch był rozważny? Za pewne nie. Daleko mi było do opanowania. Pragnęłam pozbyć się tych przebrzydłych kreatur torturujących obrońców Ziemi, mych rodaków. Choć nie dzieliłam z nimi żadnych więzi, a Vegeta jedynie był inną wersją mego brata, to nie godziłam się na to wszystko. Już nie miało znaczenia czy była to moja wina, czy taki los czekał nas również w moim świecie – pragnęłam pozbyć się natrętów stad raz na zawsze.

Jaszczury zaczęły uciekać w różne strony, część postanowiła zasłonić swojego przywódcę jak typowe mięso armatnie. Nastąpiła potężna eksplozja. Ziemia zaczęła się trząść, a spore głazy opadać na dno jamy. Zmalowałam poważne kłopoty – jak zwykle.

—     Szybko, na powierzchnię! – krzyknął Son Goku mając dość trzeźwy umysł – Nim wszystko zwali się nam na głowy!

Wystartowaliśmy z niebywałą ogromną szybkością. Nikt nie zamierzał zamieniać tego miejsca w swoją mogiłę. Wylądowaliśmy spory kawałek od zapadliska. Syn Bardocka ostrożnie opuścił syna na czarną ziemię spoglądając gniewnie w dal. Również skierowałam swój wzrok w tamtą stronę i dostrzegłam gromadzących się Protektorów. Większości nic się nie stało, jednak miałam lekką frajdę, że nie wysilając się zbytnio zabiłam paru. Pheres, Adris i pięciu innych ruszyło w naszą stronę nawet nie mrugnąwszy powieką. Tu na powierzchni wcale nie było jaśniej. Czarne chmury kłębiły się, większość zdawała unosić się nie więcej niż dwieście stóp nad ziemią. Ponura kraina cieni. Tu każdego mogły dopaść posępne myśli.

—     Kończmy tę maskaradę – zaczął Vegeta strzelając zastałymi stawami karku.

—     Też o niczym innym nie marzę – wtrąciłam stając na równi z nim.

Spojrzeliśmy sobie w oczy z pełną determinacją. Tym razem nikt nie planował mieszać mnie z błotem za pochopne decyzje. Oddychanie świeższym powietrzem było zdecydowanie lepsze. Godziny, które spędziliśmy pod powierzchnią sprawiały nas ograniczać we wszystkim, a tu na górze byliśmy znowu wolni. Ja poczułam, że żyje i mogę przenosić góry. Chociaż nie miałam klaustrofobii, siedzenie w tej ciasnocie wśród niezliczonej ilości gadzich głów stawała się nazbyt przytłaczająca.
Kiedy kilku osobowa armia wroga stanęła naprzeciw wiedzieliśmy, że ten szaleńczy turniej się skończył. Teraz każdy musiał uważać na każdego. Koniec reguł. Wszystkie chwyty dozwolone.

— Pamiętajcie o tej wiedźmie – szepnęłam do swoich – Niech nie zje waszej mocy jakkolwiek to czyni. Uważajcie też na te bransolety – wskazałam na jedną z tych, które zdobiły nadgarstki przeciwników – One władają naszymi ciałami.

Po krótkiej instrukcji byliśmy gotowi. Chcieliśmy mieć wszystko za sobą. Pragnęliśmy wrócić do domów. Każde z nas potrzebowało się wykąpać, najeść i porządnie wyspać. Niby tak nie wiele, a jednak wciąż mogliśmy jedynie o tym jedynie pomarzyć.

Pierwszy przemienił się Son Goku, chwilę po nim Vegeta i Trunks. Son Goten także postanowił wejść na wyższy poziom po uprzednim podniesieniu się z ziemi, widać gniew dodawał mu mocy. Tylko ja stałam i nie robiąc nic wpatrywałam się w jaszczurzą damę z chęcią ukręcenia jej głowy. Spojrzała na mnie krzywo uśmiechając się przy tym złośliwie. Możliwe, że widząc złotych mężczyzn o niebezpiecznie falujących aurach i malutką dziewczynkę w naturalnej formie pomyślała, że ma mnie w garści. Zgasiłam więc jej entuzjazm również przybierając stadium super wojownika. I oto przed Protektorami z planety Quartz, oraz ich marionetkami stanęło czterech złotowłosych mężczyzn i jedna dziewczyna, dużo niższa i młodsza, z gorszym stażem względem najstarszych, jednak jako zabijaka przy tych młodszych, w dodatku z nie tak małą mocą jak mogłoby się wydawać pytając o wiek.

—     Zbyt dużo się popisujecie – zbagatelizował sytuację najważniejszy jaszczur – Czarne, złote, czarne, złote… Nic więcej nie potrafią ci żałośni Saiyanie?

Wściekle zacisnęłam pięści, kątem oka dostrzegłam, że nie tylko moja książęca duma została urażona. Tylko ci, co z Ziemi pochodzili, na Ziemi się wychowali nie traktowali tych słów tak obraźliwie.

—     Ah tak... Jeszcze kiedyś były małpy – zauważył inny Protektor – Widocznie są już przereklamowane.

Przy podnoszeniu wartości swojej mocy krzyknęłam, następnie przygotowałam się do skoku i nie czekając na niczyi sygnał ruszyłam do walki. Moja i tylko moja była Adris i za nic w świecie nie chciałam jej nikomu oddać. Mym pragnieniem było ją zlikwidować, a dopiero potem każdego, kto by się napatoczył. Nawet w planach pojawiło się wyswobodzenie innych z tego żelastwa, w które zakuto jeńców. Zbrzydło mi siedzenie w tych ordynarnych czasach i oglądanie Ziemi w tak opłakanym stanie. Każdy zwalony budynek przypominał mi o tym, że zmieniłam bieg wydarzeń, a każda spędzona tu kolejna godzina rysowała zadry na umyśle. Nie chciałam oszaleć.
Zadałam przeciwniczce cios pięścią w brzuch, ta złożyła się lekko i ku memu zdumieniu uśmiech wciąż widniał na jej twarzy.

—     Co zęby suszysz!? – warknęłam.

Nim zrobiłam kolejny krok walka między Saiyanami i Protektorami już wrzała. Wszędzie unosiły się odgłosy małej wojny, a świstom i wybuchom KI nie było końca. Nikt nie próżnował.

—     Gdzie nauczyłaś się walczyć maleńka? – zdziwiła się Adris przystając na chwilę – Jesteś jeszcze dzieckiem, a mam wrażenie, że tamtych dwoje nie dorasta ci do pięt.

—     W tym świecie nie sądzę, że byłabym w stanie to osiągnąć – odparłam bez namysłu ponawiając atak – Powiedzmy, że ominęło mnie dzieciństwo!

Jeszcze chwilę okładałyśmy się pięściami, gdy kobieta wystrzeliła pocisk. Zrobiłam zgrabny unik, a wiązka trafiła wiszącego w powietrzu jej towarzysza, z którym walczył Son Goten. Mimowolnie roześmiałam się, gdy dostrzegłam zszokowany wzrok jaszczura.

—     Dobre! – skomentował pospiesznie chłopak, po czym wrócił do okładania przeciwnika.

—     Jak to możliwe, że jesteś silniejsza od tych dwóch, którzy już walczyli z nami? – zapytała blokując moje kolano – Są zdecydowanie starsi od ciebie.

—     Nie przybyłam tu rozmawiać o mnie – odskoczyłam w tył dmuchając w niesforny kosmyk włosów, który tańczył w takt wirującej poświaty – Ale jeśli już musisz wiedzieć to przybyłam z innego świata.

—     Jesteś Saiyanką!

—     To niczemu nie dowodzi – westchnęłam rozmasowując sobie lewy bark – Tam skąd pochodzę wszyscy są silniejsi od tych, którzy mieszkają na tej planecie. Tak przynajmniej na to wygląda.

—     Nie rozumiem…

—     I nie musisz! Tak sobie pieprze głupoty – natarłam ponownie na rudowłosą – Walcz, a nie gadaj!

Kopnęłam kobietę w twarz aż upadła na ziemię. W mgnieniu oka znalazłam się wysoko nad nią, wystrzeliłam parę słabszych pocisków by ją na moment unieruchomić, a następnie wystrzeliłam silną wiązkę tworząc przy tym sporych rozmiarów krater. On jednak nie dorównywał zapadlisku, jakie zionęło nieopodal.

—     Mam dość tego głupiego pieprzenia! – wrzasnęłam tak by mnie inni słyszeli – Zabijcie ich wszystkich! Nie miejcie litości!

Rozproszeni wojownicy zatrzymali się obserwując moją osobę. Gdzieś w oddali rozbłysła błyskawica. Zerwał się silny wiatr. Nawet pogoda nie miała dobrego nastroju.

—     Saro, co robisz? – krzyknął Vegeta wytrzeszczając oczy.


Zaczęłam zbierać w swoim ciele spore pokłady energii by ją następnie uwolnić. Gniew we mnie wzbierał od dłuższego czasu, teraz przyszedł moment by go uwolnić tak jak to zrobił Son Gohan, gdy Komórczak zlikwidował cyborga numer szesnaście, tak jak zrobiłam to ja w chwili, gdy Freezer postanowił zabić po raz kolejny moją rodzinę i również tak jak to uczynił Son Goku na Namek, gdy zagrożone były wszelkie życia na rodzimej planecie Szatana, o którym słyszałam tylko z opowieści.

Moje gardło rozdarł potężny, z domieszką pisku krzyk, przy którym zaczęłam uwalniać zgromadzone KI. Czułam, jak przeszywa moje ciało, jak robi się gorące, a w chwilę potem marznie. Gdzie nie gdzie ukazywały się maleńkie iskry, które okalały mnie z każdej strony. Uniosłam ręce nad głowę przekazując im swoją moc. Obróciłam się o sto stopni i wycelowałam w pierwszego sługusa, który znajdował się najbliżej mnie. Padł chwilę później na ziemię całkowicie zwęglony. Nawet z bliskiej odległości ciężko było go wypatrzeć, tak mieszał się z osmaloną ziemią. Trunks, który przed chwilą z nim walczył podbiegł do ciała i z przerażeniem zawołał krótkie: martwy. Z wykrzywionym ku górze kącikiem ust ruszyłam na następnego, ten należał do syna Goku. Z zawrotną prędkością wbiłam mu pięść w brzuch tym samym przeszywając go na wylot. Z sekundy na sekundę czułam jak każda cząstka mnie łaknie krwi i upaja się chwilą. Wprost niesamowite uczucie. Stwór wydał ostatnie tchnienie plując zielonkawą krwią prosto na mą twarz. Podtrzymując martwy bark wyszarpnęłam zapaskudzoną dłoń i wyrzuciłam truchło za siebie na ziemię. Son Goten spojrzał na mnie wielkimi oczyma, w których coś było, ale nie byłam w stanie tego rozszyfrować. A może miałam to gdzieś?

—     Na co czekasz? – warknęłam piorunując młodzieńca wzrokiem – Kazałam wam ich zabić…

Po tych słowach wzbiłam się ku chmurom szukając kolejnego śmiecia, którego z całego serca pragnęłam zlikwidować. Teraz już nic nie mogło stanąć mi na przeszkodzie. Czułam w sobie dziką żądzę zabijania. Pragnęłam śmierci każdego żywego stworzenia, które nie należało do tego świata. Teraz nic nie miało dla mnie znaczenia. Zabijać, zabijać i jeszcze raz zabijać. Oraz więcej krwi.

Wyczułam rosnącą moc, Vegeta również znacznie podniósł swoją KI, a po chwili zabił swojego przeciwnika. Delikatnie drgnął mój kącik ust. Za pewne, gdyby nie ta złość uśmiechnęłabym się. Rozbłysły się w okolicy kolejne pioruny. Saiyanie mieli teraz swoje pięć minut. Nie czekając ani chwili stanęłam twarzą w twarz z Pheresem.

—     Tu jesteś tchórzu – syknęłam – Pora powiedzieć dobranoc.

Wstrząśnięty upadł nie gubiąc mojego spojrzenia. Jego ciało przeszyły dreszcze. Musiał być zrozpaczony. Właśnie ulatywały w nicość jego marzenia co do podbicia tego świata. Powoli przesuwał się w tył macając szponiastymi dłońmi grunt za sobą aż w końcu przywarł do gruzów, które kiedyś można było nazwać ścianą z czerwonych cegieł. Jednak zanim dosunął się do ściany postępowałam małymi kroczkami łypiąc na niego srogo. Uniosłam w tym czasie dłoń i zaczęłam w niej kumulować szkarłatnych kolorów moc. Śmiercionośna, czerwona kula stopniowo się powiększała, a w miarę przyrostu jej masy unosiłam dłoń szyderczo się uśmiechając do swojego obiektu zniszczenia.

—     N- Nie rób tego… – wydukał – Co ci da moja śmierć?

Ten jeszcze miał czelność zabierać głos?! Jakim prawem błagał o litość?! Pozbawił życia wielu istnień, pojmał niewinnych i wsadził w swoje szeregi, siłą ma się rozumieć. Kazał przyjaciołom stanąć pomiędzy i jeszcze twierdził, iż należy go oszczędzić?

—     Jak śmiesz? – wycedziłam – Ty… Brak mi słów jak ciebie nazwać, potworze.

Protektor mocniej przywarł do ściany. Donośnie zagrzmiało i w momencie spadł gęsty, chłodny deszcz. Był kojący, tego bardzo brakowało tej wyschniętej i zapomnianej ziemi. Moje ciało także potrzebowało pokrzepiającej, chłodnej wody, gdyż płonęłam od środka. Ciecz ciurkiem spływała z włosów po twarzy. Czasem osiadała na złotych rzęsach sprawiając, że na moment traciłam ostrość widzenia. Jednak teraz to nie miało znaczenia. Liczył się TYLKO cel. Najważniejsza była śmierć tego, który na życie nie zasługiwał. Gdy zebrałam wystarczającą ilość mocy w dłoni skierowałam ją w jaszczura szeroko się uśmiechając, wystarczyło tylko wystrzelić. A musiało to być na raz, tak by mieć pewność, że nie będzie co zbierać. Brak przywódcy to pierwszy krok do zwycięstwa. Uniosłam dłoń na wysokość twarzy chełpiąc się jej mocą. Już tylko sekundy dzieliły mnie od uwolnienia tego pięknego zjawiska.

—     Saro! – usłyszałam z oddali donośny krzyk – Uwaaażaj!



1. Mara moja – Natychmiast.