31 grudnia 2020

58. Protektorzy


Na dobre rozgościło się dziwne uczucie, które sprawiało, że to, co widziałam przypominało film, a raczej jego najważniejsze elementy. Mówiąc dokładniej, były to urywki, pędzące  przed oczami sceny przedstawiające najprawdopodobniej moje wspomnienia. Rozpoznawałam miejsca i rzeczy, które jak mi się zdawało mogły nie być obce. Chciałam przysiąc, że nigdy wcześniej nie miałam sposobności znaleźć się w tym pomieszczeniu. Jednak nie potrafiłam.

Przemieszczaliśmy się powoli w głąb nieznanego pomieszczenia. Słyszałam donośne bicie swego serca, czasem było odrobinę przyspieszone. Co rusz, w tym dziwnym miejscu stały metalowe stoły wypełnione po brzegi różnorakimi urządzeniami, fiolkami oraz kolbami w cudacznych kształtach. Trunks chodził po laboratorium z zapartym tchem.

Czy czuł się tam jak w korporacji rodzinnej? Możliwe. Był podekscytowany tym miejscem, Bulma także by zwariowała. Ona przede wszystkim. Byłam tego pewna.

Mijając jeden z tych czteronożnych blatów usłyszałam za sobą trzask, który poniósł się echem – taka panowała tu cisza. Mężczyźni momentalnie zastygli w bezruchu oczekując jakiegoś niebywałego wydarzenia w postaci przeciwnika. Odwróciłam powoli głowę i gdy nikogo nie dostrzegłam przeniosłam w te stronę resztę ciała, a mój wzrok przykuło roztrzaskane szkło na kamiennej, nierównej podłodze. Musiałam je zapewne zbić ogonem. Nie miałam na to lepszego wytłumaczenia. Przecież nosiłam w sobie ogromne pokłady nerwów, a w takich chwilach nigdy nie trzymałam kurczowo w talii małpiej części ciała.

To blade oświetlenie sprawiało, że nie czułam się komfortowo.  Chyba nawet bałam się. Nie wiedziałam jednak, dlaczego? Czy to miało związek z przekroczeniem metalowej bramy? To przed nią cały dotychczasowy spokój przepadł.

Zignorowałam kąśliwe szepty Vegety po czym przykucnęłam przed rozbryźniętą mazią, umoczyłam w niej dwa palce prawej dłoni (wskazujący i środkowy), a następnie przyłożyłam je prawie do ust by powąchać. Wystarczył jeden mały wdech aby zrozumieć, co jest nie tak. Tylko jeden paskudny odór mógł przyprawić mnie o niesamowicie zimny dreszcz. Tego zapachu nie mogłabym zapomnieć mimo, że wcześniej go nie znałam. Był ze mną od czasu…

—    Na martwych bogów… – szepnęłam oświecona.

Nie podnosząc się odwróciłam głowę, minęłam wzrokiem zebranych i dostrzegłam to, co tak mnie prześladowało od samego początku.

—    Drzwi – rzuciłam zachrypniętym głosem.

Ani Son Goku, ani też Vegeta nie zrozumieli mojego przekazu. Nie wspominając już o ich synach. Choć nie wypowiedzieli słowa ich twarze pytały: Co się tu dzieje?

Tu właśnie mroczny sen stał się jawą. Teraz tylko brakowało tego dopełnienia. Ono było właśnie tymi drzwiami, a właściwie to, co za nimi się tak świetnie maskowało. Byłam pewna.

—    Śniłam o tym miejscu – zaczęłam, niepewnie podnosząc się przy tym z posadzki – Byłam już tutaj. Zbiłam tę fiolkę! To znaczy nie tak do końca.

—    Co ty…? – nie dowierzał ojciec Son Gohana – Jak mogłaś tutaj być?

—    Pamiętam ten zapach! Tego nie da się pomylić z niczym innym – niemal zaczęłam panikować – Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale te drzwi…

Mój rozbiegany dotąd wzrok spoczął na tajemniczym przejściu ukrytym za sporym kawałkiem metalu. Na kilka chwil wstrzymałam oddech.

—    Co z nimi? – książę był zniecierpliwiony.

—    Ja… Bo… Oni tam są… Dotarliśmy do końca. 

Dlaczego brakowało mi słów? Czemu moje gardło było ściśnięte, jakbym miała problem przełknąć bryłę lodu? Za sobą usłyszałam ciche kroki, następnie poczułam ciepłą dłoń na ramieniu. Przede mną stał Vegeta i Goku, Trunks był po mojej lewej, więc to musiał być Goten. Czy jego działanie miało mnie rozluźnić, rozjaśnić umysł? Twarz ze snu, którą miałam, przed oczami nie pozwalała mi na to.

—    W moim śnie zza tych drzwi wyszedł ten stwór – w końcu odpowiedziałam szepcząc niemalże do siebie – Zaatakował mnie, a ja się obudziłam.

—    Uspokój się – szepnął mi do ucha nastolatek  – Już widziałaś nie jednego łuskowca i nawet z nim walczyłaś. Przecież ich się nie boisz.

Ciepły oddech na mej szyi sprawił, że przeszedł mnie lekki dreszcz. Wzięłam szybki, głęboki wdech jak gdyby miał być moim ostatnim. W chwilę po tamtym przebiegły moje spięte ciało jeszcze raz ciarki, tym razem bardzo nieprzyjemne, niemal bolesne.

—    Dasz sobie radę, młoda. Jesteś w tym dobra – uśmiechnął się – Nie jesteś sama, pamiętaj, a to był przecież tylko zły sen.

Spojrzałam w jego czarne jak węgiel oczy z niemałym wyrzutem. Jakim prawem nazywał mnie tchórzem?! Zmrużyłam oczy ściągając przy tym usta. Chciałam dać mu do zrozumienia, że nie podoba mi się to, do czego zmierzał. Odtrąciłam dłoń, a po chwili na mojej twarzy pojawił się grymas, wcale nie przypominał uśmiechu. Niszczycielski do tej pory strach nagle ulotnił się. Vegeta jakby odczytał moje myśli, bo skierował się do wrót i tym razem otworzył je za pomocą okrągłej klamki. I jemu tym razem chodziło o dyskrecję. Ale czy była jeszcze na to szansa? Zwłaszcza, że za tym przejściem mieliśmy spotkać swych wrogów.

Jeśli to, co mówiłam było prawdą, to chciał zaskoczyć tamtych swoją obecnością. Kiedy tylko uchylił drzwi energia mieszkańców podziemi stała się  wręcz namacalna. Czuć było ich tam nieskończenie dużo. Potrafiłam nawet podzielić ich na grupy. Tak jak wcześniej zauważyliśmy (raczej ja) były to dwa rodzaje energii życiowej. Mimowolnie uśmiechnęłam się. Czułam, że niebawem rozwikłamy tę paskudną tajemnicę, a potem wrócę do domu. 

Kolejno weszliśmy do środka starając się by być najlepiej przygotowanym na wszelkie ewentualności. Tu miało rozegrać się piekło. W tym miejscu musiało powstać ogromne cmentarzysko. Mieliśmy tylko nadzieję, że żadne z nas nie podzieli losu kreatur pokrytych łuskami.

Nim się ktokolwiek zorientował korytarz zaprowadził mnie i trzech ostatnich wojowników Ziemi do ogromnego i przestronnego miejsca, które wznosiło się ku górze jak i opadało w głąb podziemi. Gdzie okiem sięgnąć piętrzyły się niczym ku niebu balkony wyciosane w kamieniu i glinie, a przy ich balustradach okrutnie ujadały szare istoty. Zupełnie jakbyśmy stanęli na arenie. Dźwięki jakie wydobywały się z gardeł tych stworzeń nie należał do przyjemnych, wręcz paraliżował trzewia. Wydawać się mogło, że oczekiwano nas.

—    Tafadhali, tafadhali, tafadhali* – usłyszeliśmy za sobą głos – Ambao na sisi hapa?*

W mgnieniu oka Son Goku zesztywniał niczym struna bacznie obserwując nowo przybyłych. Pojawili się znikąd! Vegeta zacisnął pięści, i choć starał się kontrolować swoją moc, to warkotu wydobywającego się z ust, już nie. Naprawdę, byłam zdumiona jego postawą.

Przed nami, a raczej za nami stały trzy osoby odziane w poniszczone czarne płaszcze łudząco podobne do mojego, który na swe nieszczęście zostawiłam w Capsule Corporation. Najwyższy z nich, który stał pośrodku do nas przemawiał. Po jego prawej stronie stał ktoś nieco innej postury. Choć każde z nich skryte było szmatami udało mi się rozróżnić ich kształty. Ta postać zdawała się być drobniejsza.

—    Kim jesteście? – zabrał glos Goku – Przybyliśmy porozmawiać.

—    Daruj sobie te uprzejmości! – warknął były dziedzic tronu saiyanskiego – Jesteśmy tu by Was zabić! Dość już waszych rządów na Ziemi.

Na jego słowa ta mniejsza osoba wybuchła śmiechem, a chwilę po tym zdjęła ostrożnie kaptur ukazując swe oblicze. Rudowłosa kobieta o wielkich żółtych ślepiach z zielonymi tęczówkami. Widziałam ją wcześniej. To ta, którą spotkałam przy kraterze! Na pewno.

—    Ty! – wskazałam na nią palcem – Mówisz po naszemu!

Spojrzała na mnie swoimi gadzimi oczami, prawdopodobnie próbując odnaleźć moją twarz w swoich wspomnieniach. Lustrowała mnie w milczeniu, zaś ten który stał po jej lewej zwrócił się do niej jakby wyczekiwał odpowiedzi. Ona jednak się nie odzywała sprawiając, że atmosfera gęstniała z sekundy na sekundę.

—    Nigdy mnie nie widziałaś – dodałam chcąc przerwać dziwne milczenie – Zakradłam się tu kilka dni temu i rozmawiałaś z kimś o imieniu... Mako?

—    Podsłuchiwałaś? – zabrała głos po wystarczająco przeciągniętej ciszy.

Zapytała powoli, jakby ciężko było jej dobierać słowa, albo by była dobrze zrozumiana? Nie wiedziałam tego na pewno. Saiyanie spojrzeli sobie w oczy z nieskrywanym niedowierzaniem. Kiedy sięgali wzrokiem moją osobę nie zaszczyciłam ich swoim. Przecież mówiłam im, że się porozumiewają.
—    Nie – odrzekłam twardo – Znalazłam się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. To wszystko.

Obserwując tę kobietę oraz prawdopodobnie dwoch mężczyzn stojących tuż za nią dostrzegłam jak pod długimi połami materiału zaciskała pięści. Palce miała zakończone długimi, czarnymi szponami. Wyglądały na upiornie niebezpiecznie.

—    Jednak dobrze się stało, bo zapewne nie byłoby nas tutaj – dodałam po krótkiej chwili.

Długowłosa nie tylko się zdenerwowała, ale również nie próbowała tego w żaden sposób zatuszować. To było jak przyznanie się.

—    Nie sądziłam, że kiedykolwiek spotkam w tym miejscu dobrowolnie jakiegoś wojownika – zachichotała wciąż się jednak denerwując – Ludzka postać nie ma tu prawa wstępu, a Was jest aż pięcioro.

Rozejrzałam się ponownie po olbrzymim foyer, kiedy wrzaski obcych ponownie rozbrzmiały. Przemierzając wzrokiem ku górze dostrzegłam niewielkie światło na samej górze. Szturchnęłam Trunksa łokciem, bo był mi najbliżej, następnie ruchem głowy wskazałam swoje odkrycie.

—    Tu... – podniósł nastolatek palec wskazujący – Macie drugie wejście?

Choć sami nie odpowiedzieli zrobiły to za nich ich twarze. Mężczyzna stojący pomiędzy kobietą, a drugim – do tej pory milczącym, uniósł ręce w gorę i nagle zrobiło się niesamowicie cicho. Nie byłam pewna, co się stało jednak głuche pomieszczenie wydało mi się szalenie niebezpieczne.

—    Padnij! – krzyknął książę powalając przy tym mnie na ziemię.

Zaskoczona i zdezorientowana spojrzałam na niego z wyrzutem. Oczywiście zignorował go, podniósł się niczym oparzony. Reszta grupy przywarła do ziemi jak na komendę, jednak nic się nie wydarzyło. Nie będąc jeszcze świadoma powoli wstałam przesuwając wzrok w kierunku, w którym oczy wojowników były zwrócone. Vegeta najwyraźniej źle zinterpretował zamiary łuskowców.

—    Zanim się pozabijamy – wtrącił niespodziewanie Son Goku – Chcielibyśmy usłyszeć waszą historię. Co was sprowadza na naszą planetę?

—    Mamy prawo wiedzieć – dodał jego syn.

Usłyszałam śmiech, a był on chrapliwy i szyderczy. Odwróciłam się i dostrzegłam kolejnego stwora pokrytego łuską.

—    Wybaczcie nam nasze maniery – jego gruby i donośny głos poniósł się echem odbijając się od kamiennych ścian – Nie często mamy gości, zwłaszcza tych nieproszonych.

Wydawał się być kimś więcej ni z tylko jednym z nich. Nie nosił obtarganej szaty. Na jego bardziej twarzy wykwitło coś na kształt uśmiechu.

—    Adris – wyciągnął dłoń wierzchem do góry.

Kiedy kobieta ruszyła mu niemu i gdy pochwyciła jego szponiastą dłoń zrozumiałam, że tak właśnie ma na imię – Adris. Za nią ruszyło dwóch osiłków z którymi przybyła. Ten dostojnie ubrany musiał być ich panem. W oczach płomiennowłosej dostrzec można było strach jak i potęgę. Nie bali się nas, bali się tylko tego jednego. Kim zatem był? Czy powinniśmy się faktycznie jego obawiać?

—    Zapewne chcielibyście usłyszeć, z kim macie do czynienia? – zaczął powoli głaszcząc delikatnie kobiecą dłoń – Otóż pochodzimy, a raczej pochodziliśmy z odległej zachodniej galaktyki.

—    Planeta? – sapnął przeciągle Vegeta chcąc w końcu dowiedzieć się skąd pochodzą intruzi.

—    Quartz.

—    Niemożliwe! – prychnął niedowierzając – Protektorzy nie potrafią walczyć. Są całkowicie bezbronni.

Byłam zdumiona, kiedy książę z taką łatwością odgadł ich rasę. Znał ich? Dlaczego więc nie rozpoznał ich od razu? Czyżby nie był pewien? Nie chciał podzielić się swoimi informacjami z nami?

—    Widzę, że już nie muszę się dalej przedstawiać – ton wysoko postawionego Protektora był nad wyraz spokojny – Owszem, rodzimi mieszkańcy są słabi. Nie raz inne rasy posługiwały się nami, jako tanią siłą roboczą – zamyślił się na chwilę – W sumie do tej pory większość z nas jest robotnikami, do pracy fizycznej jesteśmy stworzeni.

—    Dlatego tamten się nie bronił! – odpowiedziałam sobie samej – Kim zatem są wojownicy?

Adris spojrzała na mnie oschle wykrzywiając w niesmaku usta bez warg. Teraz, kiedy miałam okazję się im przyjrzeć lepiej dostrzegłam parę cech wyglądu. Na łokciach wystawały wykrzywione kolce przypominające małe płetwy. Ich odzienie raczej było stertą szmat i płóciennych chust. Niektórzy mieli je ubłocone i obdarte.

—    Mówcie mi Pheres – oświadczył dostojnie – Ale to chyba bez znaczenia.

—    Owszem – warknął Vegeta najwyraźniej mając ochotę na małe mordobicie – Po co tracić czas na czcze gadanie, kiedy walka czeka?

Protektor, który uważany był za głowę ludu roześmiał się. Nie potrafiliśmy pojąć, dlaczego? Byliśmy śmiertelnie poważni, a on najzwyczajniej w świecie się z nas naśmiewał. Pewnie gdyby był w innych okolicznościach padłby na ziemię turlając się to w jedną, to w drugą stronę. Brata zirytowała ta postawa. Nie powiem, mnie również drażnił ten cały Pheres. Traktował nas niczym ścierwo. My, Saiyanie z krwi i kości nie potrafiliśmy ścierpieć takiego grubiaństwa, choć sami także do tego się uciekaliśmy. Taki temperament był cechą genetyczną. Zacisnęłam pięści, a wraz z nimi zęby. Tak bardzo pragnęłam mu przyłożyć, że niekontrolowanie podniosłam poziom swojej mocy nie bacząc na konsekwencje.

—    Uspokójcie się! – Son Goku powoli podchodząc chwycił mnie za ramię – Chyba nie chcecie…

Tępo spojrzałam na lewo gdzie Son Goten również kipiał ze złości i tym razem nie panował nad swoimi emocjami. To, że ja poniekąd postradałam zmysły dając się możliwie pokroić cieniom można było nawet zrozumieć, ale on? Już sama obecność w tym miejscu i tym czasie oznaczała, że brakuje mi jednej z klepek. Brunet stracił bliskich, więc wiedział, jak bardzo jest szalonym posunięciem nie kontrolowanie swoich mocy. 

Ściągając usta przeniosłam wzrok na naszych nieprzyjaciół. Goryle Adris byli gotowi do skoku, stali napięci niczym struny wydając z siebie ciche gardłowe pomruki. Zapach walki zaczął unosić się w powietrzu. Ponownie dało się słyszeć zawodzenie stworów usadowionych na tych wszystkich antresolach otaczających nas z każdej strony. Zdecydowana większość była bezradna wobec naszej piątki, jednak wśród tych maleńkich istot dało się czuć potężne energie, które mogłyby nam dokopać, choć wcale niekoniecznie. Najbardziej obawiać się mogliśmy cieni, których nigdzie nie było widać. Czyżby Protektorzy i wciąż nieznane nam mroczne smugi śmierci byli zupełnie innymi istotami, czy też może jedną i tą samą nacją? To pozostawało zagadką.

Nie zastanawiając się dłużej przyjęłam pozycję obronną czekając na atak. Powietrze było przesycone wrogimi spojrzeniami. Son Goku czując moje ponowne szybko narastające napięcie wyciągnął rękę ku mnie pokazując tym samym bym się nie ruszała z miejsca.

—    Moi towarzysze nie zwykli czekać. Jeśli mamy walczyć to może wyznaczymy jakieś reguły? – zaproponował – Wyznacz wojowników, którzy zmierzą się z naszą piątką.

—    Jeżeli pokonacie KAŻDEGO naszego wojownika – Pheres uśmiechnął się chytrze – To się zgadzam.

—    Jeden na jednego – ton Saiyana był nieustępliwy – Wojownik, który pokona przeciwnika toczy kolejną walkę z następnym i tak aż do końca.

Łuskowiec przez chwilę milczał rozmyślając nad propozycją, po czym oświadczył:

—    Zgoda. Powiedziałbym niech szczęście wam sprzyja – zaśmiał się grubiańsko – Jednak liczę na waszą porażkę.

Płomiennowłosa zawtórowała mu w teatralnym geście zasłaniając usta jedną dłonią. W chwilę później jeden z goryli, ten po prawicy Adris wyszedł przed szereg.

—    Hebu kupambana – powiedział wyciągając szyję przed siebie.

—    Co on powiedział? – zapytałam pospiesznie.

—    Byście zaczęli walczyć – rzekła wyniośle kobieta.

Po krótkiej i ostrej wymianie zdań, nie jednogłośnie zdecydowaliśmy, że jako pierwszy na ring wyjdzie Vegeta. Jego ręce płonęły. Miał ochotę zedrzeć trochę skóry z kostek, a ja nie miałam tej siły przebicia by pójść na pierwszy ogień. Ta walka należała do niego. 




Legenda:

1. Tafadhali – Proszę
2. Ambao na sisi hapa? – Kogo my tu mamy?
3. Hebu kupambana – Walczmy

03 grudnia 2020

57. Podziemna tułaczka


Po pokonaniu niezliczonej ilości kroków wreszcie dopadała mnie przerażająca irytacja. Byłam wręcz pewna, że droga, którą podążaliśmy tak naprawdę prowadzi donikąd. Tunele były niemalże identyczne: trochę korzeni, niewielkie kałuże czasem i większe błoto uniemożliwiające stąpanie, ale zawsze tak samo – ponuro. Do tego ten odór... Odechciewało się wszystkiego, a ktoś kiedyś mówił, że przebywając stałe w danym zapachu przestaje się na niego zwracać uwagę. Tym razem to mnie działało. Czy wyprawa przez mętna i cuchnącą wodę nie stawała się z każdą chwilą niedorzecznością? Nawet błękitne światło nie było tak zachwycające, co na początku. 

— To zaczyna robić się chore! — zbulwersował się Vegeta. — Wiedziałem, że ta droga jest gówno warta!

Jak widać, nie tylko mnie zaczęła doskwierać nuda? W pełni rozumiałam jego postawę i zrzędzenie. Myśleliśmy podobnie. Z tą różnicą, że ja swoje uwagi trzymałam w sobie, a on oczywiście je wylewał jak wczorajszy obiad. Jakoś nie miałam ochoty na kłótnie. Nie mogłam pozbyć się tego cichego głosiku z tyłu głowy, że coś było na rzeczy.

— To nie był mój pomysł — Son Goten bronił się czując morderczy wzrok księcia. — To nie ja! Tym razem...

W niebieskich płomieniach scena ta przypominała momenty horrorów występujące w ich telewizji, które oglądałam z nudów z Brajlą.
 
— Vegeta, wszyscy jesteśmy — omiotłam spojrzeniem podróżujących. — Mnie również bierze cholera…

— A kogo nie…? — mruknął pod nosem brat Son Gohana.

— Nie wkurzaj mnie! — syknęłam oburzona. — Jeśli ten tunel okaże się ślepy… Wrócimy. Nic innego nie uczynimy.

Na te słowa dumny wojownik niespodziewanie roześmiał się tak głośno, że na samą myśl się wzdrygnęłam. Jego postawa nie mogła wróżyć niczego dobrego! W takich momentach nie miał powodu do radości, co to, to nie! Przerażający nie był sam grubiański ton, a dźwięk, który mógł sprowadzić na nas niespodziewane towarzystwo. My mieliśmy być nieoczekiwanymi gośćmi.

— Pięknie — prychnęłam do siebie.

Wzniosłam ręce ku górze okazując przy tym swoją całkowitą bezradność. Zaczęłam marzyć mi się gorąca kąpiel. Co ja, bym oddała, by móc się odświeżyć? Mężczyzna nie wypowiadając ani jednego słowa założył ręce na piersi wciąż wściekle na mnie łypiąc. Uczyniłam dokładnie to samo z tą różnicą, że moje dłonie spoczęły na biodrach. Chyba mało znał swoją siostrę, by zrozumieć, że takie rzeczy na mnie nie działały. Nie wytrzymując napięcia ponowiłam marsz nie spoglądając przy tym na nikogo. 

— Jak zaraz nie będzie mi dane kogoś poćwiartować oszaleję w tym bagnie — wycedził książę powoli tracąc panowanie nad sobą.

Nasza podróż była już zbyt długa, monotonna, a w dodatku Gokū kiszki wymownie grały marsza. Zaraz i on mógł zacząć się niecierpliwić i marudzić.

— Wiesz? — uśmiechnęłam się krzywo, cwaniacko spojrzałam w te czarne i zgorzkniałe oczy. — Myślę, że porządna dawka energii przyciągnie ich do ciebie jak do gigantycznego magnesu. Mówię ci, będą fajerwerki. Skoro chcesz tu i teraz, to przyzwij ich wszystkich do nas!

Oczywisty był fakt, każdy z nas kończył jak kłębek nerwów. Dogryzaliśmy sobie ile się dało chcąc podnieść samych siebie na duchu. Każde przykre słowo skierowane do drugiej osoby było niczym lekarstwo, niestety zaledwie na parę chwil. Najgorzej trzymał się Vegeta, był niemalże w stanie krytycznym. Jeśli w ciągu kolejnych minut nie znalazłby celu do rozwalenia… Zająłby się tym, co miał pod ręką, a pod nią byliśmy właśnie my. Nie wróżyło to niczego dobrego, a ja nie zamierzałam się z nim tarzać w błocie w wąskim korytarzu oświetlonym jedynie pochodnią o niebieskim zabarwieniu.

— Poprztykacie się później — wtrącił Son Gokū wyraźnie nudząc się tym idiotycznym przekomarzaniem się.

Stanął pomiędzy nami gniewnie wpatrując się to w księcia to na mnie. Temu Saiyaninowi można było pozazdrościć stalowych nerwów, o ile nie chodziło o żarcie. Choć jego sroga mina nie była wcale przerażająca. Niby bardzo wyglądem przypominał Bardocka to jednak były w nich spore różnice. Oczywiście jego staruszek także był opanowanym wojownikiem. Zawsze szukał sensownego rozwiązania, a kiedy wszystko zawodziło potrafił bez wahania uwolnić swoje emocje, by eksplodować w słusznej sprawie. Dzień, w którym oddał życie za planetę był w moim umyśle bardzo jasno przedstawiony. On jeden całkowicie poświęcił się dla naszej rasy, a jego syn w tym był taki sam! Drugi raz w mym nie za długim życiu przeszło mi przez myśl, by stać się córką takiego wojownika. A tak byłam tylko nerwowym Saiyanem bardzo, ale to bardzo podobnym do samego króla. I wtedy pojawiały się momenty, gdy bycie córka władcy nie miało żadnego znaczenia. Jednak to tylko przelotna myśl. Byłam przecież księżniczką i w gruncie rzeczy uważałam, że to najlepsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać. Jakże potrafiłam mieć sprzeczne uczucia względem swojego pochodzenia.

Rozluźniliśmy w końcu swoje mięśnie, a nasze rysy twarzy złagodniały. Atmosfera krajana nożem musiała poczekać, mogliśmy być już niemal na miejscu. Tylko to powinno było być naszym celem.

—    W porządku? – Son Gokū zaczął powoli – Ruszajmy dalej, coś mi się zdaje, że już niedługo rozegra się tu potężna bitwa.

Ojciec Trunksa posępnie spojrzał na przedmówcę mrużąc przy tym oczy. Nie znosił jego optymistycznego podejścia do świata, ale również miał nadzieje na nadchodzącą walkę.

— Czuję to w kościach — dodał poważniej mąż Chi-Chi.

Tej nieuzasadnionej pewności w przeczucia również mój brat nie znosił. Wręcz kipiał, kiedy oznajmiał o swoim przebłysku jakże bliskiej przyszłości. Najbardziej w tym wszystkim nie tolerował faktu, iż w większości te wszystkie niedorzeczne przypuszczenia były trafne. Na samą myśl robiło mu się niedobrze i było to doskonale widać. Jakim cudem nigdy więcej nie stanęli do walki przeciw sobie?

Ruszyliśmy dalej. Wciąż poruszaliśmy się po błotnistym tunelu, z co jakiś czas wystającymi sporymi korzeniami uniemożliwiającymi nam swobodny spacer. Na szczęście złamać ich nie było nam trudno.

— Jak myślisz dużo ich jest? — zapytał Son Goten Trunksa widocznie chcąc uspokoić wciąż unoszące się w powietrzu napięcie. 

— A bo ja wiem? — zamyślił się w odpowiedzi drugi nastolatek — Silnych czy słabych?

Podeszłam bliżej chcąc jak najwięcej usłyszeć. Z braku ciekawszego zajęcia, mogłam posłuchać, co siedzi w ich dziwnych głowach.

— Jeśli mamy liczyć w takiej kategorii… — westchnęłam cicho wchodząc im w słowo.

Oboje popatrzyli na mnie z zainteresowaniem. Skrzywiłam się szturchając w bark bliższego z chłopaków, a mianowicie niebieskookiego.

— No, co? — na mej twarzy wykwitły grymas niezrozumienia.

— Nic… — mruknął — nie przywykliśmy do dziewczyn myślących jak my.

Przewróciłam oczami. Co miały oznaczać te słowa? Gdyby nie fakt, że pochodziłam z innej planety pewnie tak bym pomyślała. Że jestem całkowicie wyobcowana. Tak naprawdę to nic nie wiedziałam o ziemskich kobietach. Znałam tylko Bulmę i jej matkę i teraz miałam okazję obcować trochę z żoną Son Gokū i jego syna – Gohana, a C18 była taka jak ja! Uwielbiała się bić i świetnie to robiła.

— To możecie żałować, że nie jesteście z Vegety — rzuciłam im bez emocji. — Tam większość kobiet używa pięści, ale nie każda jest tak wyjątkowa, jak ja.

Spojrzeli po sobie jakbym miała kompleks boga. Przecież nie mogłam im zacząć opowiadać jak niejednokrotnie zdarza mi się użalać się nad sobą i swoim beznadziejnym losem. Skoro miałam być kimś, to oni też tak musieli uważać.

— Jakimi prawami rządził się wasz świat? — Son Goten był wyraźnie zainteresowany.

Vegeta prychnął, po czym odwrócił się do nastolatka z nieukrywaną wyższością. Nie powiem sama byłam ciekaw reakcji tego mężczyzny. Co też miał zamiar odpowiedzieć.

— Tam przynajmniej kobiety nie robiły z siebie straszydeł jak to jest tu, na Ziemi.

— Straszydeł? — zamyśliłam się. — Matka Nappy była paskudna! O to ci chodzi?

Na samo wspomnienie zrobiło mi się słabo. Kappa była największym postrachem na całej planecie. Jak sięgnęłam głębiej szumiały mi w głowie słowa, którymi były po cichu straszone Saiyańskie dzieci… Wszyscy byliśmy straszeni babką Natto. Na wspomnienie jego imienia zrobiło mi się dziwnie ciężko na sercu. Prawie o nim zapomniałam, mimo że jeszcze nie tak dawno temu miałam okazję go spotkać żywego i dobrze się miewającego.

Książę zaśmiał się grubiańsko, a reszta zaraz chwilę po nim ryknęła śmiechem. Tylko ja nie wiedziałam, jak na to zareagować. Nie wiedziałam, o co mu tak naprawdę chodziło, gdyż niedane mi było spotkać wielu ludzi na tej planecie, a pierwszy kontakt z ziemianami pamiętałam dość nikle. Jedynie, co posiadałam to delikatny zarys wspomnienia, kiedy to wylądowałam w samym centrum miasta dostrzegając, że mieszkańcy są potwornie słabi i nie potrafią latać!

— Chyba was nie rozumiem — mruknęłam posępnie.

Zeszliśmy wreszcie z tematu o łuskowcach na temat kobiet ziemskich, które są ponoć straszydłami!

— Jeszcze się przekonasz mała — sapnął. — Mnie wystarczy to, co mam w domu — dodał tracąc lekkoduszny nastrój.

—    Mówisz o Brajli? — Trunks był wyraźnie zaskoczony wypowiedzią ojca — Czymże ona cię tak odstrasza?

— Tymi wszystkimi kolorami na twarzy! — mężczyzna przewrócił oczami z nieukrywanym niesmakiem.

Feria barw na buzi? O czym on mówił? Przeszukując bazę swych wspomnień, w których miałam okazję spotkać tę dziewczynę, nie przypominałam sobie, by miała na policzkach czy czole czegoś w rodzaju barw wojennych. Jak inaczej miałam interpretować kolorową twarz? Przekrzywiłam głowę  marszcząc brwi w nadziei, że łaskawie któryś z nich zdradzi mi tę prze cudaczną tajemnicę.

— Ach, ty mówisz o makijażu! — po kilku chwilach namysłu Trunks zdawał się oświecony. — Na waszej planecie tego nie było?

Nastolatek nie omieszkał uraczyć rdzennych Saiyan spojrzeniem jak bardzo w jego mniemaniu jesteśmy, a raczej byliśmy zacofaną rasą. Syn młodszego Saiyanina potaknął cicho chichocząc. Mieli szczęście, że należeli do rodziny i byli ostatnimi potomkami – choć już nieczystej krwi – niegdyś potężnego rodu. W normalnych warunkach Vegeta skróciłoby tych dwoje o głowę. Kiedy Son Goten tak radował się w duchu potknął się o wystający korzeń i upadł brudząc sobie twarz w lepkim błocie. Wtedy to ja parsknęłam próbując przy tym powiedzieć, że teraz potrafię wyobrazić sobie ten cały ziemski makijaż. Po mych słowach nawet księciu się udzieliło i choć na chwilę z jego ust zniknął wisielczy nastrój. 

Nasze rozluźnienie i lekko duszność przerwało nieoczekiwane trzęsienie. Gdzieniegdzie osunęło się trochę gruntu wprowadzając tym samym nas w tryb gotowości. Bo przecież gdy opuszczasz gardę coś się musi wydarzyć.

— To nie ja! — krzyknęłam pospiesznie wracając myślami do niedawnych wydarzeń związanych z ogniem.

Z każdym przemierzonym metrem wstrząsy zdawały się silniejsze. Momentami były tak uciążliwe, że nie szło ustać na nogach. W dodatku grudy ziem odłupujących się od ścian nie tylko brudziła nasze, zresztą już dość umorusane ubrania, ale i groziła zasypaniem nas żywcem. 

— Czujecie to? — szepnął Trunks. — To energia.

— I to nie jedna! — Son Goten zatarł brudne ręce.

Wreszcie! Już od dawna miałam ochotę spotkać się z tymi stworzeniami, ale na samą myśl, że nie ma, o czym z nimi gadać rzedła mi mina. Postanowienie ogólnie było takie, że Son Gokū nie miał prawa wyskakiwać z czymś głupim, a my broń losie, nie mogliśmy działać na własną rękę, bez konsultacji z resztą, a już na pewno nie ja. Puściłam tę uwagę mimo uszu, tu nikt nie miał nade mną władzy, a nawet gdyby… Nie miałam zamiaru siedzieć bezczynnie bądź na ławce rezerwowych. Oczywiście obaj młodzi półsaiyanie nie szczędzili języka chcąc postawić na swoim, gdyż uważali się za dorosłych i równych swym ojcom.

Tunel w końcu się poszerzył, a naszym oczom ukazały się potężne metalowe drzwi mające ze trzy metry. Kto, jak i kiedy mógł je tu wstawić?  Podeszłam do nich z wielkimi oczyma wyciągając przed siebie rękę. Wydawały się jakieś... hipnotyzujące? Po zetknięciu się z nimi poczułam nieprzyjemny chłód. Im dłużej tak stałam, tym większe odnosiłam wrażenie, że już kiedyś się z nimi zetknęłam. Ale gdzie? Czy to w ogóle było możliwe? Przecież nigdy mnie tu nie było.

— Mam złe przeczucie — jęknęłam wciąż stojąc przy tajemniczym przejściu.

— Co masz na myśli? — zaciekawił się syn Bardocka. — Nie chcesz wejść do środka?

Spojrzałam mu prosto w oczy nie odrywając dłoni od zimnych wrót, jakby do nich przymarzła. W dziwny sposób mnie przerażały i jednocześnie przyciągały do siebie. Było to tak pogmatwane, że sama się w tym gubiłam.

— Jeszcze nie wiem — westchnęłam bardziej niż planowałam. — To znaczy, chce wejść, ale obawiam się sama nie wiem czego.

Nigdy wcześniej nie czułam się w ten sposób... zagubiona? Tajemnicze flow unoszące się w skąpym powietrzu nasz wspaniały książę musiał zniszczyć przywracając mnie tym samym na ziemię. Nie mógł się on doczekać walki. W jego umyśle za tymi drzwiami była armia do poskromienia. Był tak w gorącej wodzie kąpany, że rozkazał się wszystkim usunąć i w mig wysadził przeszkodę niewielką wiązką energii doprowadzając do sporego osunięcia się ziemi dookoła.

— Coś ty narobił…? — kaszlnął Son Gokū przecierając twarz z pyłu ziemnego. — Ja nie, ale ty możesz odstawiać pokazy? Nie prościej było otworzyć? Po cichu? Nawet nie wiesz, czy te drzwi były zamknięte.

— Teraz to już nieistotne — prychnął jedynie w odpowiedzi na lawinę zarzutów zupełnie nie przejmując się ziemią, która to zasypało to do kolan. — Nie przyszedłem tutaj bawić się w kotka i myszkę.

— Idioto, chciałeś nas pogrzebać? — warknęłam wygrzebując się spod kupki ziemi, która i na mnie spadła po wybuchu. — A niby to ja jestem nienormalna! Idź się leczyć!

Książę gniewnie łypnął na mnie ukazując tym samym rząd białych, lecz nie do końca równych zębów, po czym ruszył przed siebie. Wściekła na niego ruszyłam za nim, chcąc mieć na oku jego poczynania. Naszym oczom ukazały się wyciosane w glinie schody odłożone z góry drobnym kamieniem prowadzące gdzieś w dół. Gdy schodziłam za swym nie bratem przykucnęłam, by sprawdzić, co pokrywały stopnie i zrozumiałam, że nie był to kamień, a ten sam materiał, z którego wykonana była brama. W głębi tliło się blade błękitnawe światło. Reszta Saiyanów doprowadziła się do względnego porządku i z pojękiwaniem podążyła za nami.

Nieoczekiwanie przeszedł mnie jeden z tych dziwacznych dreszczy, które nigdy nic dobrego nie zapowiadały. Dlaczego chodziło za mną uczucie, że to, co miałam zobaczyć wyda mi się takie oczywiste? Nigdy przecież mnie tu nie było. Jednak odczuwałam, że jest wręcz odwrotnie.

Z tym swoim dziwnym przeświadczeniem zeszłam, jako ostatnia – panowie będący za nami wreszcie mnie wyprzedzili – i to w całkowitym milczeniu niczym zahipnotyzowani błękitem tutejszych pochodni. Niepojęte również było to, iż nie chciałam spojrzeć przed siebie, wiedzieć dokąd zmierzam. Jednak przy oglądaniu swych butów zrozumiałam, że nie tylko brama wydała się dziwnie znajoma…