20 lutego 2020

46. Zemsta cz.III – Pierwsze spotkanie

Olbrzymi pojazd kosmiczny przypominający z góry szarego pajęczaka był już całkiem nie daleko Ziemi. Załoga statku w niemal błyskawicznym tempie przygotowała się do lądowania na zielonej planecie. Przyziemienie oczywiście nastąpiło szybko, jednak dla kogoś z boku i dużo bardziej empatycznego z wieloma potknięciami. Bo kto normalny postanawia zamienić miasto w parking?

Najwyższe budowle Miasta Północy zwaliły się z hukiem na ziemię niszcząc domy, wszelakiego rodzaju budowle, a nawet drobne sklepiki. Nie mogło obyć się w takim wypadku bez ofiar, śmierci niewinnych istot, w dodatku niczego sobie niezdających. Nie tylko w mieście zapanował chaos, przerażenie oraz pożary. Tragedia momentalnie dosięgła oddalone od nich miasta, wioski, a nawet wyspy. Telewizja transmitowała na żywo, z czym musieli zmagać się Ziemianie zamieszkujący tamto miasto. Wielu osobom przypomniał się sam najazd kosmitów, którzy niegdyś za pomocą drobniusieńkich, jednoosobowych kapsuł, także zrównali z ziemią to i owo.

Domy, które niegdyś były schronieniem wielu istnień zamieniły się w ich własne trumny. Powstało ogromne cmentarzysko. Oczywiście właściciela pojazdu latającego nie interesowało życie tych nędznych i bezsilnych mieszkańców. Byli dla niego i jego załogi tylko robalami, które zaśmiecają tak dorodną planetę. Nie jedna wysoko postawiona rasa połasiłaby się na taki kawałek planety.

Statek odbijając nieco w górę cudem oszczędził szkolny budynek, po czym wylądował na hipermarkecie, oczywiście niszcząc go doszczętnie. Nastąpiło donośne i długie syknięcie, a olbrzymie kłęby pary przesłoniły pojazd kosmiczny do połowy. Przerażeni mieszkańcy Ziemi uciekali w popłochu obawiając się najgorszego. Każdy, kto miał w głowie choć trochę oleju ewakuował się jak najdalej od zagrożenia.

A przecież pogoda tego dnia była piękna i nie zapowiadało się na śmiertelny deszcz.


— Mój panie — pokłonił się jeden z podwładnych żołnierzy — wylądowaliśmy.

Kosmita siedział w swoim wielkim fotelu do obserwacji i oczywiście oglądał jak rujnują się budowle zabijając tubylców.

— Wyśmienicie — syknął uderzając ogonem w podłogę — Sprzątnięcie robactwo, ja odszukam swój cel.

— Tak jest! — podwładny zesztywniał na moment, po czym puścił się pędem w głąb statku.

Najeźdźca przeszedł się po mostku parę razy obmyślając, od czego zacznie, jak rozegra tę potyczkę, a przede wszystkim jak się zemści. Po takim poniżeniu nie było mowy o żadnej taryfie ulgowej! Roześmiał się przypominając sobie, z jaką łatwością przyszło mu zabić jednego Saiyanina, który na granicy śmierci wyjawił mu miejsce pobytu tego, który ośmielił się podnieść rękę na niego.

— Głupcze — warknął do siebie — Gdybyś mnie wtedy pokonał nie musiałbyś ginąć dzisiaj. Ale oto jestem i zmiażdżę cię jak pędraka!

***

Szatan Junior z przerażeniem otworzył oczy. Dyszał tak mocno jakby, przez kilkanaście minut został pozbawiony tlenu. Jego dłonie drżały jak w febrze, a po plecach spływał niesamowicie palący pot. Przyleciał! Był przerażony, jego myśli krzyczały, Jaką on ma potężną moc! Szczerze, to nie wyobrażał sobie, że gdy będzie już na Ziemi odczuje jego KI dużo dobitniej niż z kosmosu. Czy to był właśnie strach? Czy on, potężny Namekanin po raz kolejny musiał bać się obcego? Kiedyś nieproszeni Saiyanie, teraz... No właśnie, kto?

— Cóż za kreatura — zachrypiał rozżalony wszechmogący — Mnóstwo niewinnych ofiar.

— Jak możesz w takiej chwili myśleć o tych wszystkich ludziach?! — warknął Szatan, choć jego głos balansował na granicy pisku — Nim się obejrzysz sam do nich dołączysz starcze!

Nastała grobowa cisza. Namekanie nie słyszeli nic poza własnym, nierównym oddechem i równie szybko bijącym sercem. Opiekun Ziemi zacisnął powieki dostrzegając jak kolejni niczemu winni ludzie tracą swoje cenne życia. Tak bardzo uwielbiał te istoty. Za co? Przecież nic mu nie ofiarowały, nawet nie wiedziały o jego istnieniu. Czasem znalazł się jakiś śmiałek chcący zawładnąć Ziemią za pomocą kryształowych kul, ale takich ludzi było mało. Mało, kto z nich wiedział coś na temat tych zwykłych kamieni przemienionych w magiczne kryształy. A jednak kochał te stworzenia. Nie potrafił patrzeć jak Szatan Junior na ginących mieszkańców tej planety, tak obojętnie, tak pogardliwie.


Nagle rozległy się kroki. W tej niezręcznej ciszy brzmiały bardzo groźnie. Oboje stali nieruchomo czekając, aż ów olbrzymia moc zbliży się i ujawni swoje oblicze. Stukot butów nagle ustał tak szybko, jak się pojawił. Były już bardzo blisko. Przez ciało młodszego Namekanina przebiegł dreszcz, przełknął głośno ślinę i aż się przestraszył. Z całego tego zdenerwowania nie potrafił wziąć się w garść, by odczytać ów KI.

Zakrwawiona dłoń, jak gdyby nic pojawiła się na ścianie kurczowo zaciskając jej krawędź. Mężczyznę przetrzepało po raz kolejny. Czy właśnie teraz miał nadejść koniec? Jak to możliwe, że wróg dotarł tutaj, w dodatku niezauważony wcześniej, kiedy była szansa cokolwiek zdziałać?

Pokaż się! Był niczym w amoku, Wyłaź!

Zza rogu wyłoniła się postać, a zaraz po niej kolejna. Obie były w opłakanym stanie, z ledwością utrzymując się o własnych nogach.

— Cześć! — krzyknął Son Gokū zupełnie nie wiadomo skąd czerpiąc energię.

Namekanin osłupiał ze zdumienia. Właśnie omal nie umarł ze strachu przed Vegetą i Son Gokū! Cóż za wstyd dla takiego wojownika. Zacisnął wściekle pięści. Po raz kolejny go zaskoczyli.

Dlaczego ta dziwna rasa wciąż potrafi mieć większą i większą moc? Zastanawiał się ponuro na nich spoglądając. Dlaczego im zdobywanie mocy przychodzi tak łatwo?

— Banda idiotów! — krzyknął wracając myślami na ziemię — Lepiej ruszajcie na dół! Nasz gość już na was czeka.

— Dobrze — rzekł poważnie młodszy Saiyanin. — Ale najpierw muszę coś zjeść! — chwycił się za brzuch robiąc przy tym głupią minę — No, co?

Zebranych momentalnie wmurowało w bieluteńką posadzkę. Jak można myśleć o jedzeniu w takich chwilach?! Potwór dziesiątkuje miasta, a jemu zebrało się na głupie żarty. Ot, co!

— Idiota! — fuknął książę, uderzając pobratymca z otwartej dłoni w tył głowy nie wiadomo skąd czerpiąc energię — Dawaj fasolkę i lecę.

Szatan zastanawiał się, czy kiedykolwiek rozgryzie tych dwoje. Nawet w obliczu śmierci potrafili znikąd wykrzesać życiodajną moc. Wyciągnął z sakiewki maleńkie nasionko magicznej fasoli, którą następnie podał Saiyanowi. Zrobił to bardzo niechętnie, ale co miał robić? Nie miał takiej mocy jak on, nie był w stanie mieć nawet wyższej w przeciągu tak krótkiego czasu! Wstyd mu było, że musi polegać na tym gburze. Nie mógł się pogodzić z tym, iż daje magiczną fasolkę osobie, która kiedyś pozbawiła go życia, ale dziś nie miał wyboru. Dziś właśnie on miał uratować ich wszystkich, a przynajmniej taki był plan.

Vegeta szybko przechwycił nasionko i porządnie je przegryzł. Nie lubił jeść suchych i twardych roślin, ale co mu szkodziło? W zasadzie nic, a wręcz przeciwnie – dostał nową porcję energii, był gotowy do walki. Zamienił się w super wojownika oślepiając na chwilę zebranych, po czym odleciał. Miał tylko jeden cel – zniszczyć natarczywa.

Gokū westchnął spoglądając na oddalającego się niegdyś wroga. Choć nie posiadał jego zdolności do transformacji nie zamierzał się poddawać. Wciąż uważał, że ta gdzieś na niego czeka i tylko parę kroków dzieli go od otrzymania tej upragnionej formy.

***

Po wylądowaniu przybysza z kosmosu, były mnich bacznie obserwował kanały telewizyjne. Wiedział, że któraś ze stacji będzie musiała to nagłośnić. Przecież właśnie ginęli ludzie! Yamcha markotnie siedział w kuchni przy stoliku.

Nie możliwe! Uderzył pięścią w stół, Jak moje zmysły mogły mnie tak zawieść?

Nie mógł uwierzyć, że jego siła tak spadła, a raczej stanowiła taką kolosalną przepaść między oprawcą. Sam Kuririn i Tenshin byli od niego dużo silniejsi i bardziej rozwinięci. Zwalał wszystko na Bulmę. To ona zawróciła mu tak bardzo w głowie, przez nią zaprzestał walk, zmarnował się, rozleniwił. Wolał się bawić, randkować i popisywać niż porządnie zabrać się za trening. Kiedyś, gdy go kobiety onieśmielały potrafił szlifować swoje KI, a teraz? Teraz wstyd było mu, że nie będzie w stanie nikogo obronić i zmuszony jest zaszyć się w tej nędznej dziurze wyczekując ratunku.

— Oddałem ci siebie — syknął cicho. — A ty wolałaś tego Saiyana… Niewdzięczna!

Po ich rozstaniu wciąż gniewał się, że zakręciła się koło tego pyszałka Vegety, a nawet zaproponowała mu miejsce pod swym dachem. Tego, który tak całkiem niedawno chciał zlikwidować Ziemian, tego, który za sprawą dziwnych stworzeń powstałych z nasion stracił życie. Nie potrafił sobie tego poukładać w głowie, a przecież od ich rozstania minęło już trochę czasu.

Genialny Żółw chodził w kółko po swoim niedużym salonie ze zdenerwowania. Wiedział, a za razem czuł, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Nie miał jedynie obrazu tego wszystkiego, ale potrafił sobie to wszystko wyobrazić, w końcu to nie byli pierwsi kosmici na tej planecie.

Son Gohan poderwał się na równe nogi zaraz po tym, jak wyczuł energię swojego ojca. Kamień jakby spadł mu z serca, jego tata żył! I wcale nie był słaby. Jego ponura aura gdzieś się ulotniła. Zapragnął uściskać go, tak jak zawsze i spojrzeć w jego promienną twarz czekając na słowa otuchy.

— Muszę lecieć! — krzyknął wybiegając z domku. — Tato wrócił!

— Son Gohan! — zawołał za nim stary przyjaciel jego ojca. — Zostań z nami! Tu będziesz bezpieczniejszy!

Chłopiec nie usłuchał. Ani myślał! Przecież bliska mu osoba wróciła z nie wiadomo skąd, musiał się z nim spotkać. Wzbił się w powietrze, po czym poszybował w kierunku tejże energii.

Kuririn westchnął. Co prawda żaden z tu obecnych mężczyzn nie posiadał mocy równej Kosmicznego Wojownika, ale wolałby dzieciak został tutaj, wśród przyjaciół, by czasem nie wplątał się w wir walk. Nawet przypadkowo. Przecież to był wciąż dzieciak. Ten sam, który w wieku pięciu lat wyruszył z nim w poszukiwaniu Namek i tamtejszych kryształowych kul. Na samo wspomnienie uśmiechnął się życząc synowi Gokū powodzenia.

***


Widok rozpadającego się miasta Północy był do prawdziwie żenujący. Nie przybył on tam przecież po to, by uratować ludzkość, lecz po to, by zniszczyć przeciwnika, rozdeptać jego oślizgłe cielsko i pozbyć się raz na zawsze. Doszczętnie. Kochał walczyć, robił to przecież od dziecka. Mówiono, że jest potężny, że będzie wielkim władcą, będzie królem, a jego poddani zrobią cokolwiek tylko sam zechce. Wszystko było pięknie dopóki nie zjawił się ten przeklęty Freezer. Depcząc doszczętnie dumę Saiyan, których wykorzystał stosując ich siłę dla własnych celów i upodobań.

Jak ja go nienawidziłem, pomyślał pogardliwie, A jakiś dzieciak ot, tak pozbawił mnie tego, czego pragnąłem najbardziej – śmierci Freezera z moich rąk. Bolesnej i obrzydliwie szalonej.

Uśmiechnął się chytrze dostrzegając swój cel.

Teraz to ja się zabawię.

Postanowił zaatakować bez uprzedzenia. Nigdy tak nie robił, to było dla tchórzy. Jednak tym razem gotowało się w nim. Nie po to osiadł w tym miejscu, z dala od kosmicznych problemów by jakiś pajac zwany dalej Changelingiem nachodził go w nowym domu. Wystrzelił wiązkę fioletowego światła w kierunku nieproszonego gościa. Fioletowo skóry przedstawiciel ostatnich z rasy mutantów oberwał w lewe ramię. Mało brakowało, a zderzyłby się z ziemią, ale się zatrzymał nim to nastąpiło.

— Szlag by go trafił! — rzucił kąśliwie książę.

Intruz odwrócił się pospiesznie szukając śmiałka, który w taki sposób go potraktował. To miało być przywitanie? Czy był nim ten śmiałek, którego tak poszukiwał? Miał nadzieję, choć z drugiej strony nie omieszkałby przetrzepać całej planety świetnie się przy tym bawiąc. Co prawda to było typowe zachowanie jego młodszego brata, ale w tej wyjątkowej sytuacji pokusiłby się na odrobinę szaleństwa. Zbyt długo zajęło mu zaplanowanie tego dnia by nie skorzystać.

Choć był starszym bratem imperatora nie bardzo go przypominał, z wyjątkiem ogona, czerwonych oczu i diabolicznego uśmiechu. Na pewno był wyższy, bardziej muskularny od przeklętego władcy Saiyan. Nawet kolor skóry był inny. Fiolet z białymi wstawkami pancerza.

— Wyłaź tchórzu! — warknął jaszczur rozglądając się na wszystkie strony — Pokaż się!

Książę się roześmiał wisząc w powietrzu parę metrów nad przeciwnikiem. To było takie żałosne nie potrafić polegać na własnych instynktach. Bez detektorów żaden z nich nie potrafił wyczuwać KI, a on sam przed laty wraz z nim. Teraz nie oddałby tej techniki za żadne skarby.

— Nie bądź śmieszny. Nie wiem, czego tu szukasz, ale wiem jedno — wycedził uśmiechając się szelmowsko. — Zabiję cię.

Tym razem roześmiał się drugi. Był tak rozbawiony, że brakowało mu tchu.

Co ten kretyn wygaduje? Pomyślał nieco poważniejąc, Przecież nie dorównuje mi! Jest robalem! Jak wszyscy durni Saiyanie.

Kiedy się uspokoił lekko wzniósł swoje ciało na wysokość mężczyzny, by dokończyć tę tandetną w jego mniemaniu rozmowę i zakasać rękawy do walki. Czuł jak go boli brzuch od śmiechu. Nikt go tak nie rozbawił od wieków. Czy to miało zwiastować zwycięstwo? A czy on, demon mrozu kiedykolwiek nastawiał się na porażkę?

— Jak śmiesz mi grozić niedorajdo!

— Śmiej się, póki możesz — książę założył ręce na piersi. — Już po tobie Cooler. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że przeżyłeś ten śmieszny atak.

Changelinga przeszedł niespodziewany dreszcz. Ten, który mu groził znał jego imię, wiedział, kim jest! Jak to możliwe? Nie był jak Freezer i nie panoszył się po planetach z cieniasami. Nie bawił się Saiyańskimi rękami, by zwojować galaktyki.

Czy to możliwe, że to on chciał mnie zabić? To nieważne! I tak go zlikwiduję.

— Sądziłem, że się ciebie pozbyli na dobre — prychnął Vegeta — Ale jak już wspomniałem dokończę dzieła i wyślę cię do piekła, tam, gdzie twój ojczulek z braciszkiem czekają.

— Zamilcz ziemski Saiyanie! — oburzył się Cooler.

— Przykro mi to mówić, ale to nie byłem ja — odrzekł spokojnie — Ten, który cię nie wykończył wyświadczył mi jednak przysługę — uśmiechnął się chytrze — JA cię zabiję ostatecznie i zrobię to z wielką przyjemnością!

W oddali unosiły się przerażone krzyki. Miasto płonęło, a kłęby dymu zasłaniały Vegecie złociste słońce, które właśnie zaczynało swą wędrówkę ku zachodowi. Liczył na dobrą, aczkolwiek szybką walkę i powrót do domu, gdzie mógłby się w końcu wyspać. Rok z tym błaznem Gokū go wykończył psychicznie. Tylko z Kakarotto. Koszmar. Jednak opłacało się. Czuł się jak młody bóg, a co najbardziej go weseliło to fakt, iż pozostawał jedynym złotowłosym wojownikiem w tym wszechświecie.

***

Son Gohan leciał najszybciej jak potrafił, żeby dotrzeć do celu, a mianowicie do pałacu samego Wszechmogącego. Ostatni raz tam był, kiedy Gargulec zaatakował Ziemię i spryskał wszystkie istoty jakąś potworną wodą, która spowodowała, iż ci, którzy jej powąchali zamienili się w krwiożercze bestie. Uratował go wtedy mały smok, jego najlepszy przyjaciel. Bo miał tylko takich, poza tymi jego ojca. Ten jeden raz tata nie mógł ich uratować, sam bowiem był jednym z ludzi Gargulca.

Nie bardzo pamiętam ten dzień, usiłował sobie przypomnieć jak to się potoczyło, Byłem tam z Kuririnem i panem Szatanem. Pokonaliśmy demona. Mam takie straszne dziury w pamięci.
Niespodziewanie coś w dole wybuchło, wzniosły się krzyki. Nie daleko było miasteczko, które spowiły kłęby gęstego i gryzącego dymu. Niemal wszystko się paliło. Istne piekło. Chłopiec zatrzymał się nad miastem obserwując, co się dzieje. Już tak nie daleko miał do wieży Karina, ale nie mogło ot, tak nie pomóc tym biednym ludziom, zwłaszcza że nie wiedzieli co się działo i dlaczego jakiś kosmita ich zaatakował.

— Tu ktoś jest! — przestraszył się — Ktoś atakuje tych ludzi! Tylko nie widzę tutaj ojca. Nie widzę nikogo...