17 marca 2020

48. Zemsta cz.V – Starcie tytanów

Wpatrywali się w swoje oblicza już dłuższą chwilę. Żaden z nich nie wypowiedział ani jednego słowa. Wyglądali na spokojnych, pewnych siebie mężczyzn. Ten o czarnych włosach lekko się uśmiechnął, choć tej miny nie można było przyrównać do uśmiechu szczerego. Wyglądał jak grymas. Pewnie dlatego, że książę mało, co wżyciu się uśmiechał? Zawsze na jego twarzy gościła powaga, obrzydzenie, pogarda czy złość. Można by rzec, że jego policzki nie wiedziały, jak mają się prawdziwie uśmiechać? Z resztą to nie miało znaczenia w tej chwili. Odbywała się w jego życiu poważna walka, chyba najbardziej ważna ze wszystkich jakie stoczył. Nie była rozkazem tylko obroną na możliwe zagrożenie. Choć pewien swego gdzieś z tyłu głowy cichutko dzwonił mu alarm, iż może nie dorównać siłą przeciwnikowi, jednak starał się nie zagłębiać w tym temacie. Przecież kochał walczyć! Umiał tylko to…

—    Jesteś gotowy? – Zawołał do przeciwnika nie spuszczając go z oczu.

—    To ja miałem się o to pytać. – Prychnął Cooler zniecierpliwiony.

Ponownie przyjęli pozycje gotowe do walki. To była ta upragniona chwila w jestestwie Changelinga – mógł wreszcie pomścić śmierć ojca i brata, której wiele lat wyczekiwał. Nikt nie miał prawa zdeptać dumy i tyranii tej rasy. Oni przecież byli bogami! Przynajmniej do tamtej pory, nim nastąpił wybuch stacji numer 78.

Pierwszy ruszył demon mrozu. Z opanowaniem, gracją i z niespecjalnie wysoką mocą zaatakował księcia. Vegeta bez problemu uniknął ciosu w twarz. Przeciwnik w jego mniemaniu nie postarał się w pierwszych sekundach walki. Dlaczego? 

Chyba sobie ze mnie kpi! Pomyślał Vegeta, Tyle to nawet moja babcia potrafi!

W chwilę, po tym Cooler zrozumiał, że jego pierwsze ruchy okazały się fiaskiem, a nawet śmiesznym żartem. Postanowił odskoczyć od Saiyana i zaatakować ponownie, tym razem na poważnie, lecz skończyło się tylko na zamiarach. Mieszkaniec Ziemi wykonał swój pierwszy cios – ugiął nogę w kolanie zadając silny kopniak w brzuch. Changeling skulił się mocno przyciskając dłonie do źródła bólu wypluwając przy tym ślinę z ust.

Jak mogłem tego nie przewidzieć? Pomyślał wściekle, jego umysł jest bardziej rozwinięty niż mogłem przypuszczać. Co jeszcze skrywa ten pędrak?

Saiyanin nie chcąc tracić czasu zadał drugi sztych składając obie dłonie razem splatając je w palcach. Uderzył tym razem prosto w głowę wciąż zaskoczonego przeciwnika. Intruz o fiolerowo-białym zabarwieniu skóry upadł na ziemię, a raczej wbił się w nią tworząc niewielkich rozmiarów dziurę. Książę znowu nie czekając na kolejny ruch przeciwnika kopnął go z takim impetem, że ten wzbił się w górę, po czym wylądował trzy metry dalej. Następnie przetarł wskazującym palcem czubek nosa jak to miał w zwyczaju triumfując w głębi duszy.

— Coś się nie starałeś. – Zadrwił lądując delikatnie na zwalonym budynku.

Jaszczur z lekkim oporem wykaraskał się z gruzowiska, otrzepał ramiona udając, że to zagranie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Przecież nie mógł powiedzieć, że się w ogóle tego nie spodziewał! On, taki potężny wojownik?

— Muszę przyznać, że nie doceniłem twoich możliwości. – Odrzekł, nad wyraz spokojnie. –Spodziewałem się kogoś słabszego.

Ten tylko prychnął na tę uwagę namawiając swego przeciwnika ruchem dłoni do ponownego ataku.
 

Changeling uśmiechnął się chytrze ponownie przybierając pozycję. Każde zaproszenie do tej potyczki działało jak płachta na byka. Tak nienawidził tej bezczelnej małpiej rasy. Zawsze powtarzał ojcu, że z nimi będą tylko kłopoty, ale tamten się upierał, że może ich kontrolować, bo są mało rozwinięci intelektualnie. Kiedy więc posiedli własny rozum by przeciwstawić się swoim panom? Choć nie było to miejsce i czas na rozmyślanie to nie potrafił się powstrzymać. 

Vegetę także zaprzątały myśli o ów osobniku. Czy miał spodziewać się czegoś gorszego, czy już wszystko zobaczył, mimo iż faktycznie ich starcie dopiero zaczynało raczkować? Nagle poczuł jak moc jaszczura zwiększa się z sekundy na sekundę czego nie spodziewał się tak od razu. Przez plecy przeszedł go dziwny dreszcz. Mężczyzna próbując zachować powagę, został postawiony przed faktem – jego przeciwnik nie próżnował. W tej chwili w niespełna kilka minut oponent transformował się, a on wpatrywał się w to wszystko jak zahipnotyzowany. Nawet nie pomyślał by przerwać tę czynność. Jakby... Chciał tego i tu, i teraz zamierzał przetestować swoje wszystkie możliwości nie oszczędzając się już przez nawet sekundę. Widząc potęgę w tej postaci miał się, czego obawiać i to na własne życzenie.

—    Może faktycznie jesteś dużo silniejszy niż przed chwilą, ale to mnie nie przestraszy – zakpił nie chcąc zdradzać swego zaskoczenia. 

Czy Cooler po przemianie zmienił się tak bardzo? Jego czarne usta gdzieś zniknęły za białą przesłoną z poziomymi szparami wentylacyjnymi. Na głowie wyrosły szpiczaste, cztery białe rogi przypominające coś na kształt korony pozostawiając na jej środku granatowy owalny kawałek z poprzedniego pancerza. Na barkach ukształtowały się niczym wzniosłe góry naramienniki, a pod łokciami pojawiły się szpiczaste pojedyncze kolce. Krótko mówiąc z wyglądu zdawał się być groźniejszym. KI jaka z niego emanowała powalała na kolana, ale on, książę przecież sam nie pokazał jeszcze co potrafi!

—    Chcesz mi wmówić, że i tak jestem słaby?

—    Jakbyś czytał w moich myślach. – Vegeta nie omieszkał zadrwić.

—    Blefujesz! – Warknął Changeling.

—    Ani mi się śni. – Zacisnął wściekle pięść.

Ciało jaszczura aż całe drżało ze złości. Jak on śmiał się z niego tak nabijać? Saiyanie byli przecież słabsi od nich! A jednak znalazł się jeden śmiałek i pokonał Freezera – pana i władcę większości galaktyk we wszechświecie i to jeszcze podczas najazdu na tę ich paskudną planetkę. Może to nie była kwestia siły, a zwykła zasadzka jakiej się dopuszczono na ich kosmicznej stacji.

—    Udowodnij! – Wycedził.

Książę nic nie mówiąc ostatni raz rzucił w kierunku Coolera chłodne spojrzenie, zamknął oczy, po czym delikatnie wzbił się w powietrze. Był zaledwie kilkadziesiąt stóp nad ziemią. Zaczął koncentrować w sobie dotąd ukryte pokłady energii. W końcu miał okazję sprawdzić swoje nowe moce, które zdobył podczas treningu w tej dziwacznej sali czasu. Sam był ciekaw, na co go tak na prawdę stać. Tam przecież nie mógł zabić przeciwnika, gdyż był mu potrzebny nie tylko tam, ale i tu, gdyby jakimś cudem nie zdołał pokonać tego przebrzydłego jaszczura. Co prawda nie planował przegrywać, ale warto było mieć jakiegoś asa w rękawie, bo w sumie to nigdy niczego nie wiadomo. Już raz przegrał starcie, w którym był górą. Nie chciał ponownie tego powtarzać. Z początku nie planował wystawiać wszystkich kart w walce, ale ten tam, naprzeciw zmusił go do tego. Teraz już nic i nikt nie mógł tego powstrzymać.

Świat miał zaraz paść u jego stóp, wystarczyło sięgnąć. Zaczął, więc kumulować w sobie kolejne niezliczone pokłady energii. Uśpione do tej pory komórki budziły się ze snu nie stawiając żadnego oporu, nawet najmniejszego. Zupełnie jakby były przygotowane na to co zaraz się wydarzy. Książę stawał się coraz to silniejszy. Nagle rozbłysło się oślepiające światło. Ku zdumieniu Coolera zamienił się w istotę o złocistej aurze, okalającej jego muskularne ciało. Włosy przybrały kolor złota i ten świszczący dźwięk. Międzygalaktyczny tyran nie mógł uwierzyć własnym oczom. 

Co to do diabła jest? Zastanawiał się. Jak on do cholery tego dokonał? Czy nie byli oni tylko zwykłymi, szalonymi małpami?

Wpatrywał się w nową postać księcia niczym w obrazek. Jego KI rosła i stawała się być równa sile Changelinga. Tego się w ogóle nie spodziewał. Znana mu była tylko forma Oozaru, ale ona była niczym w porównaniu jego drugiej formy.

—    Co to za metamorfoza? – Krzyknął otumaniony. – Sądziłam, że zmieniacie się w wielkie włochate małpy przy pełni księżyca.

—    Jestem dużo silniejszy od tej włochatej małpy – Uprzedził go książę. – Tego nauczyłem się dzięki osobie, która zabiła Freezera.

Wymknęło mu się. Skarcił siebie w myślach mając nadzieję, że więcej nie będzie zdradzać szczegółów. Czasami miał niewyparzony język. Niech jeszcze powie tej kreaturze, że osoba której szuka nie pochodzi z ich świata!

—    T-to znaczy, że w tej postaci możesz mnie zabić? – zdziwił się.

—    Nawet nie wiesz, z jaką łatwością.

—    To twój kolejny blef! – Zbulwersował się. – Łgarz jak pies!

—    Otóż nie! Z moich źródeł wiem, że twego brata pokonano na drugim poziomie.

Oczy demona przybrały rozmiar największej monety tutejszej waluty. Saiyanin po raz kolejny sprzedał tajne informacje. Tego dnia nad wyraz nie potrafił utrzymać swego języka na wodzy. Miał tylko nadzieję, że nie doprowadzi go to do kryzysu. 

Vegeta po skumulowaniu całej energii swojego poziomu roześmiał się szczerze. Bawiło go zachowanie syna Korda. Wiedział, że ten jest sparaliżowany jego mocą. Jak każdy, kto ujrzał super wojownika po raz pierwszy. Czuł, że walka może być bardzo, ale to bardzo ciekawa. Na pewno najlepsza w jego życiu. Bo czemu nie?

—    Więc sprawdźmy, jaki jesteś silny! – Warknął jaszczur.

Bez wahania wzbił się na bezchmurny nieboskłon i z zawrotną prędkością zbliżał się do Vegety. Mężczyzna nie zamierzał czekać i odpowiedział na atak. Ich pięści się spotkały powodując potężny huk oraz rozbicie się dużej energii powodującej niewidzialną falę uderzeniową, która w promieniu kilku kilometrów powaliła wszystko co jeszcze stało. Syn króla Saiyanów odpierał każdy cios przeciwnika. Był na tyle szybki by nie dopuścić do najmniejszego trafienia. Po paru minutach odepchnął wroga i sam rozpoczął kontratak. Ponieważ Cooler nieźle sobie radził unikając zaciekłych ruchów można by rzec, że w walce na pięści byli sobie równi.

Powoli cała ta sytuacja zaczęła irytować nie tylko księcia, ale również i jego przeciwnika. 

Jest szybki, nie ma, co, pomyślał Saiyanin, muszę wymyślić coś innego!

Zaraz po tym jak uniknął kopnięcia w szczękę wypuścił z obu dłoni parę mocnych kul energii, które trafiły Changelinga w klatkę piersiową. To były pierwsze KI blasty w tej walce. Jaszczur zatrzymał się dopiero przy samej ziemi dopiero wtedy odpychając palące kule gdzieś na boki unikając przy tym lekkich obrażeń, które wystąpiłyby przy zderzeniu z powierzchnią planety. Odbił się długimi trzema palcami u stóp od kamiennego podłoża, które niegdyś było wysokim budynkiem mieszkalnym.

Teraz to miejsce w niczym nie przypominało miasta. Nie było ani jednej żywej istoty, która by mogła to oglądać. Słudzy Coolera na jego komendę zajęli się wszystkimi mieszkańcami zaraz po tym jak pojawił się natrętny księciunio tej barbarzyńskiej rasy.

Demon walnął z całej siły zdezorientowanego Vegetę w bark. Poleciał jeszcze trochę w górę, po czym zawrócił. Syn władcy Saiyanów zawył z bólu, nie zdążył zareagować na kolejne uderzenie. Runął na ziemię mocno się w nią wbijając. Mężczyzna o grubym i długim ogonie skumulował sporą energię w obu dłoniach, była przyszykowana specjalnie dla niego. 

Giń miernoto, pomyślał zadowolony. 

Gdzieś nieopodal nastąpił wybuch. Ktoś tam był. Choć nie miał przy sobie detektora wiedział to. Kto śmiał im przeszkadzać?

—    Pokaż się! – krzyknął w eter. 

Saiyanin pozbierał się z krateru, wytrzepał z pyłu głośno kasłając po czym spojrzał z nienawiścią na Coolera. Z jego lewego ramienia płynęła gęsta, czerwona ciecz. Rana piekła. Nic dziwnego, dostało się do niej sporo piasku i ziemi. Jednak takich zadraśnięć w życiu miał niezliczoną ilość.

—    Tu jestem! – Warknął Vegeta.

—    Nie do ciebie mówię idioto! – Prychnął.

—    Jak śmiesz? – Cały się trząsł słysząc tę zniewagę.

Jaszczur wciąż rozglądał się za intruzem, którego książę jakiś sposobem nie wyczuł. Był zbyt pochłonięty zemstą by skupić swoje zmysły. Każdy, kto zranił jego ciało cierpiał w okropnych męczarniach. Nigdy nikomu nie odpuszczał. Tak miało być i tym razem. Znieważony mężczyzna naładował swoją KI ponownie po czym, czym ruszył w stronę Chanelinga, bez ostrzeżenia. Cooler był tak pochłonięty szukaniem nieznanej mu istoty, że nie zauważył Saiyana i jego wściekłego gradu pocisków. Czarnowłosy był w takiej furii, że za wszelką cenę chciał by ten robal gryzł ziemię, a zanim to miało nastąpić pragnął by ten na łożu śmierci błagał o litość. Co prawda nigdy nie był litościwy, ale wielbił, kiedy jego ofiary skamlały, przysięgały wierność, a ich oczy… Te pełne rozpaczy i nieopisanego strachu oczy, które widywał były dla niego czymś przyjemnym. Czymś w rodzaju narkotyku. Czuł się wtedy nieopisanie szczęśliwy, jego zmysły krzyczały, że żyje. Tego dnia miał ochotę na jedne z nich popatrzeć. Nawet nadarzyła się ku temu okazja.

Cooler wylądował na ziemi obiema łopatkami. Jego ciało w paru miejscach krwawiło, lecz to nie były rany, a tylko zadrapania. Od tak niewielkie. Nie tego oczekiwał Vegeta. 

On musi cierpieć! Powtarzał wściekle mężczyzna, Za wszystko, co uczynił!

—    Vegeta! – Usłyszał. 

Rozejrzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Kto mógł mu przeszkadzać w tak doniosłej chwili? Teraz, kiedy mógł mieć jaszczura w garści, kiedy chciał napawać się jego płaczem. Changeling bez trudu odnalazł źródło głosu. Było naprawdę blisko niego.

—    Pokaż się śmiałku. – Zawołał – Kim jesteś? 

Zza firany kurzu wyłoniła się część wysokiej postaci. Książę skupiając się na intruzie już wiedział z kim mają do czynienia po czym przywdziewając grymas na twarzy splunął przez ramię. W miarę opadania brązowej chmury pyłu ukazał się im oczom mężczyzna dobrze zbudowany, z bujną aczkolwiek rozczochranym włosem, który w dodatku wyglądał na bardzo zadowolonego, choć pozory mogły przecież mylić. Wylądował on po czym spokojnie podszedł do Coolera i spojrzał mu głęboko w oczy wciąż nie tracąc uśmieszku. Jego luźny pomarańczowy kombinezon przepasany niebieskim materiałem bezszelestnie drgał na wietrze nieco oślepiając przybysza z odległej galaktyki. Tak bardzo nie pasował do nędznego krajobrazu.

—    Czekałem na ciebie bardzo długo. – Wypowiedział spokojnie. – Chcę z tobą walczyć.

—    Oczywiście. – Zaśmiał się. – Jak tylko skończę z tym robakiem zaopiekuję się i tobą.

Na te słowa książę pobladł, a następnie zdenerwował się tak, że całe jego ciało zaczęło przypominać galaretkę, którą tak uwielbiał jeść. Miał ochotę zabić jednego i drugiego. Tu i teraz.

—    Twoje nie doczekanie! To ja pokonam ciebie. – wskazał na Changelinga. – A potem zajmę się tobą, Goku.


Od autora:

W tym dziwnym czasie każdemu czytelnikowi życzę spokoju, rozsądku i zdrowia w tych trudnych dniach, a może i miesiącach jakim jest koronawirus.

04 marca 2020

47. Zemsta cz.IV – Nie jesteś tchórzem

Z dedykacją dla Getsugi.


Mężczyzna po sytym posiłku wreszcie był gotowy do drogi. Długo kazał na siebie czekać. Fasolka, którą otrzymał od Szatana jak zwykle była twarda i ciężka do przełknięcia. Lubił ją przede wszystkim dlatego, że stawiała ich na nogi w najgorszych momentach tej planety. Harmonia z naturą była najpiękniejszym darem życia, a magia zawarta w nasionach właśnie taka była.
Po uprzednim pożegnaniu się z Nameczanami rzucił się z wierzy lekkim susem prosto w chmurzastą toń. Skierował swój lot prosto na miasto Południa, gdzie aktualnie trwała walka księcia z nieznanym mu jeszcze najeźdźcą. Chciał obejrzeć to starcie na własne oczy, a także w razie konieczności być gotowym do obrony planety. W duchu liczył, że tak będzie i sprawdzi swoje nowe umiejętności po rocznym treningu w komnacie Ducha i Czasu. Niespodziewanie poczuł znajomą mu energię i niemal zastygł obawiając się najgorszego.
—    Słabnie… – szepnął, a jego ciało przeszył lodowaty dreszcz.

Nie mógł uwierzyć, że to właśnie on. Przecież miał być bezpieczny. Przez chwilę wisiał w powietrzu niczym zahipnotyzowany. Nie tak miał wyglądać ten dzień! W końcu otrzepał się, włączył przyśpieszenie uwalniając białą poświatę z jego ciała i skierował się w kierunku tejże energii, która słabła z sekundy na sekundę. Jak to w ogóle było możliwe? Bił się z myślami, analizował wszystko, a jednak nie rozumiał, dlaczego syn go nie posłuchał i postanowił na własną rękę... Ratować świat? Miał się nie wtrącać do walki! Obiecał mu chronić swą matkę! Son Goku uwolnił większą moc, co spowodowało, iż jego lot został znacznie przyspieszony. Na szczęście był tuż obok. Zatrzymał się w małej wiosce, która mieściła się całkiem nie daleko wierzy Karina i oczywiście podniebnego pałacu. Nim wylądował bacznie rozejrzał się po okolicy, która była doszczętnie zrujnowana. Drewniane domy płonęły, kamienne zamieniły się w rumowiska, a w dole szalała zgraja istot będących za to odpowiedzialna.


*** 


Książę uśmiechnął się chytrze. Miał wrażenie, że całą wieczność czekał na ten moment, w którym dostanie Changelinga w swoje ręce. Tej przyjemności nie miał prawa nikt mu odebrać, nawet ten patałach Son Goku, którego tak do tej pory nienawidził. Powtarzał sobie w głowie, że nie zabił go tylko, dlatego, bo jako jedyny na tej planecie był w stanie się z nim zmierzyć. Powtarzał to sobie każdego dnia jak jakąś mantrę. 
Kiedy rozprawię się z tym niedorajdą, Coolerem zajmę się tobą Son Goku.
—    Na co czekasz? – jaszczur wyrwał go z rozmyślań.

Stali naprzeciw siebie od dobrych kilku minut. Mieli walczyć, tym czasem sterczeli tam jak kołki. Kosmitę o fioletowym odcieniu skóry zaczęło to nie tylko nudzić, ale i irytować.
—    Obmyślam plan jak by cię tu powoli i boleśnie zabijać – zadrwił nieco kłamiąc – Tak byś po śmierci mnie zapamiętał.
Nie zamierzał przyznawać się, że tuż po spotkaniu rozmyślał o gościu, z którym musiał spędzić cały rok by teraz mógł zmierzyć się z jednym z potworów przeszłości. Tu już nie chodziło o samą postać Coolera, a jego przeklętą rodzinkę, która jak szarańcza kręciła się koło niego i jemu podobnym. Wracali jak bumerangi?
—    Twoje niedoczekanie – zaśmiał się opryskliwie jaszczur.
Oboje jak na komendę przyjęli pozycje obronne. Za chwile miała rozpocząć się poważna walka na śmierć i życie. Książę jak i jego przeciwnik byli tego samego zdania. Każdy z nich uważał, że jest najsilniejszy, pokona drugiego, a jego imię zapamięta każdy. Nikt i nic nie jest w stanie obu pokonać. Czuli się jak bogowie. Żaden z nich nie dopuszczał się myśli o przegranej walce. Pycha wypełniała ich aż po same brzegi.
Pierwszy ruszył Vegeta. Nie miał nic do stracenia. Świat wreszcie mógłby należeć do niego. Ten mały smarkacz z przyszłości był w stanie pokonać Freezera to, dlaczego on nie mógł pokonać tego gada? Musiał być silniejszy od tej Saiyanki! Był księciem Saiyan, do cholery! To mu się należało.

*** 

Chłopiec twardo wylądował, a raczej wbił się w resztki muru z czerwonych, palonych cegieł. Czuł jak niesamowicie silny ból przeszywa jego kręgosłup, jak jego łopatka dziwnie przeskakuje wydając głuchy i stłumiony dźwięk. Nie miał już siły oddychać, nie miał jej też by się poruszyć. Każdy, choćby najmniejszy i najdelikatniejszy ruch powodował straszny ból, większy niż ten, który odczuwał, odkąd tak oberwał. Dlaczego jestem taki słaby? Dlaczego nie mogę sobie z nimi poradzić? Załkał, Jestem do niczego! Momentalnie obraz przed jego oczami zaczął się rozmazywać. Czy to właśnie miał być jego koniec?
— Co jest młokosie? – zadrwił jeden z napastników – Taki chojrak, a taki cienias. Żałosne.
—    „Nie pozwolę wam ich zabić” – naigrawał się z chłopca drugi – Phi!
—    Nadal nie macie prawa… – szepnął wycieńczony, a jego głos się załamał – Nie wolno wam…

Słowa te były jak gruby okruch lodu siedzący w jego krtani. Ledwo był w stanie je wypowiedzieć. Słudzy Changelinga parsknęli śmiechem. Nikt nie był w stanie się im oprzeć! Te niedorajdy nie miały w sobie żadnych mocy, nie trzeba było nawet używać KI by ich wszystkich pozabijać, a ten malec wciąż żył i o dziwo bardzo odstawał od tutejszej formy życia. Może i był silniejszy od ciamajd, ale nie umiał się bić, był mięczakiem, a teraz czekała go śmierć z ich rąk. Taki był rozkaz Coolera.
WSZYSCY MUSZĄ ZGINĄĆ!
Ludzie tyrana nie mieli w zwyczaju nikogo oszczędzać. Rozkaz zawsze był rozkazem. Nikt nie miał prawa go zmienić, nikt nie miał pozwolenia by go naruszyć.
Poobijany i wycieńczony młody obrońca mieszkańców małego Heedin właśnie stracił ostatnie resztki nadziei spoglądając przed siebie i prawie nie dostrzegając już tego jak szalony płomień i dym przesłaniają okolicę. Był głuchy na wszystko z zewnątrz. Tylko wewnętrzny ból i rozpacz go oplatały. 
Zawsze, kiedy byłem w opresji ktoś mnie uratował. Łkał w myślach. Teraz jestem sam… To koniec. Tym razem już mi mnie pomożesz tato. 
Upadł ledwo łapiąc oddech. Chyba miał zapadnięte płuco, może i krwotok wewnętrzny. Jego nogi odmówiły mu posłuszeństwa, tak jak i ręce. Powoli opuszczał go także umysł.

Paskudne, chropowate istoty innych galaktyk o wielkich, wyłupiastych oczach osadzonych po bokach jajowatych głów przyjęły pozycje bojowe. Jeden drugiemu skinął głową, to był znak. Śmierć nadchodziła ogromnymi krokami. Oboje wyciągnęli ręce przed siebie na wysokości twarzy tak, że ich palec wskazujący skierowany był wprost w ciało nieszczęśnika.
—    Giń! – krzyknął pierwszy.
W ułamku sekundy unieśli rękę w górę, po czym ponownie skierowali ją w chłopca. Z obu wycelowanych palców odzianych w niegdyś białe rękawice błysnęła czerwona stróżka energii. W miarę przybliżania się była bardziej dostrzegalna dla zmęczonego oka Gohana, potężniejsza i oślepiająca. Nie był gotowy na śmierć, ale nie był też w stanie kiwnąć choćby palcem.
—    Prze-pra-szam… Zawiodłem was wszystkich – szepnął ostatkiem sił.
Po jego policzku spłynęły słone łzy, gdy zamykał powieki przed końcem wszystkiego. 


*** 
Muzyka

Kiedy Saiyanin dostrzegł w oddali konającego chłopca zamarł na dosłownie ułamek sekundy. Nie chciał, nie planował, a jednak. Nim ruszył z zawrotną prędkością w kierunku młodego przeklinał siebie, że sobie nie wybaczy, jeśli nie zdąży na czas. Nie mógł pozwolić mu przecież umrzeć! Nie dzisiaj. Dziś tylko jedna istota zasłużyła na śmierć, a jest nim Cooler! W dosłownie ostatniej chwili zasłonił swoim ciałem ciało syna tworząc barierę, która odbiła energię wprost w samych twórców tejże mocy. Spalone ciała opadły bezwładnie na ziemię. Przerażony jeszcze chłopiec trzymał mocno zaciśnięte powieki. Tyle energii był w stanie z siebie wyrzucić nim miała dopaść go ciemność.
—    Już po wszystkim – rzekł spokojnie Son Goku kładąc rękę małemu na ramię – Już dobrze. Jestem przy tobie.
—    Tato?

Chłopiec z niedowierzaniem spojrzał ojcu w oczy. 

Znowu mnie uratowałeś, pomyślał. Znowu jestem tchórzem.
Saiyanin podał synowi dłoń by ten mógł się podnieść, wtedy dostrzegł jak bardzo z nim źle i jeśli za raz nie poda mu magicznego nasiona ten skona na jego oczach. Teraz bardzo żałował, że posiłek był dla niego ważniejszy. Przez jego wieczny głód mógł stracić swoje jedyne dziecko! Pospiesznie wygrzebał z sakiewki przymocowanej do błękitnego, wiązanego pasa fasolkę i ostrożnie podał skatowanemu półsaiyanowi do ust polecając ją czym prędzej zjeść. Chłopiec uczynił wszystko co ojciec przykazał po czym odzyskał siły czując jak połamane kości i uszkodzone narządy wracają do stanu sprzed walki.
—    Synu, wracaj do matki – rzekł srogo.
—    Tak, tato – szepnął zrezygnowany – Nic tu po mnie… Ja leciałem do ciebie. Nie spodziewałem się walczyć. To znaczy...
—    Tu nie chodzi o to, że jesteś słaby – zaczął – Synku, musisz zrozumieć, że jeśli ja odejdę ktoś musi zaopiekować się mamą – lekko się uśmiechnął – Nie jesteś słaby Son Gohanie, brak Ci jedynie treningu i doświadczenia. Wiem, że chciałeś pomóc. Masz dobre serce.

Półczłowiek ze smutkiem spojrzał na swoje mocno zakurzone i nieco zniszczone trampki. Nie był nawet ubrany w swój ulubiony kostium od Piccolo. Nie mógł, gdyż ten został w domu, a tam czekała na niego matka.
—    Ale… – chłopiec był zawstydzony – Gdyby nie ty… Zginąłbym.
—    Gdyby nie TY, mój drogi synu ci ludzie by zginęli – wskazał ręką na zniszczoną wioskę – Ci ludzie żyją tylko dzięki tobie. Może nie wszyscy, ale jednak sporo ich uratowałeś.
Gdzieś w głowie młodzieńca zatliło światełko. Uśmiechnął się z lekką dumą do swego ojca i potaknął nie wypowiadając przy tym słowa. Poczuł jak nie tylko jego serce nagrzewało się radością, ale i łzami. 
Mógł poświęcić swoje życie dla innych, dla niewinnych mieszkańców Ziemi, nie był człowiekiem małego ducha! Dzisiaj nie był tchórzem. Przytulił mocno ojca, po czym ruszył w drogę uprzednio obiecując, że tym razem leci prosto do domu. Matka potrzebowała go, jeśli ojciec miał ich opuścić powinien być przy niej. Musiał.

Wylądował pod samymi drzwiami małego domku mieszczącego się na wielkiej polanie w samym sercu olbrzymiego lasu i wszedł do środka bez wahania. W pomieszczeniu panowało ciepło jakże przyjemne. Jesienne słońce nie było tak przyjazne jak ciepło kominka w domku w górach. Son Gohan powoli przeszedł do kuchni. Zazwyczaj tam przebywała jego matka, ale tym razem jej tam nie zastał. Trochę go to zaskoczyło. Kiedy nie było jego i ojca w domu Chi-Chi całymi dniami przesiadywała w kuchni i gotowała. To ją odprężało, zawsze tak powtarzała. Mając takich mężczyzn w domu była wiecznie narażona na nadmierny stres. Potrafili tę kobietę wpędzić w depresje, ale nigdy tego nie okazywała. Każdy twierdził, że jest twarda, stanowcza i dominująca. Ktoś w tym domu musiał mieć głowę na karku, prawda? Czasami, ale tylko czasami zastanawiała się jak to się właściwie stało, że wyszła za nieokrzesanego człowieka, jak się później okazało saiyana.
—    Mamo! – zawołał Gohan.
Odpowiedziała mu tylko głucha cisza. Przez ciało chłopca przeszedł dreszcz. 
Była… Pomyślał, Była, kiedy byłem tu ostatnio.
Miało to miejsce zaledwie dnia poprzedniego. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie wrócił do domu, a nawet nie poinformował mamy o tym co się działo, a raczej miało wtedy zacząć.
—    Mamo! – powtórzył – Mamo, gdzie jesteś?

Wybiegł z kuchni i skierował się na górę do sypialni rodziców. Nikogo tam nie zastał. Zaczął się martwić. Czuł się winny, miał przecież wracać do matki tak jak kazał mu ojciec. Za pierwszym razem winien był przy niej zostać i ją wspierać.
—    Popsułem wszystko… – wymamrotał na trzęsących się nogach. 
Nie tracąc jeszcze nadziei wyszedł z domku i rozejrzał się po ogrodzie. Nigdzie nie mógł jej znaleźć. Nie było jej nawet w kapliczce dziadka Son Gohana. Czy właśnie miał wznieść alarm? Wtedy nagle usłyszał jakieś dźwięki z daleka. Wzbił się w powietrze by przyjrzeć się dokładnie temu. Do głowy wpadło mu nawet, że ktoś wtargnął do ich domu i porwał Chi-Chi. Jakaś postać zmierzała w kierunku niedużego budynku. Napastnik? Złodziej? 
Zapomniał czegoś i wraca! Jego myśli krzyczały. 
Chłopiec rzucił się prosto na tajemniczego osobnika. Jeśli to on zrobił krzywdę jego matce nawet nie chciał myśleć do czego byłby zdolny. Niemal przed oczami widział zapłakaną twarz swojej rodzicielki z tym potwornym wyrazem rozczarowania, bo nie było go przy niej gdy najbardziej tego potrzebowała, a przecież obiecywał ojcu, że się nią zajmie jak odpowiedzialny wojownik. Już miał uderzyć, kiedy rozległ się paraliżujący wrzask.
—    Son Gohan! – ten krzyk budził nawet zmarłego – Gdzieś ty się podziewał?! Wszędzie cię szukałam!
Nastolatek zamrugał kilka razy wytrzeszczając oczy zamierając w mało wygodnej pozycji z wyciągniętą przed siebie pięścią. Przez chwile zastanawiał się czy aby nie lepiej byłoby się ulotnić.
—    Mamo…

Objął kobietę w najczulszym uścisku uważając by jej nie połamać. Tak bardzo się cieszył, że nic jej nie było. Stała tu koło niego i to było najważniejsze w tym momencie.




Słów kilka od autorki...

Bardzo, ale to bardzo przepraszam, że tak krótko. Mam nadzieję, że wynagrodzę to w kolejnym, bardziej emocjonującym odcinku! <3