28 maja 2018

*20. Mroczne odmęty

Z dedykacją dla Nocebo.

Tuż po śniadaniu usiadłam na skraju lewitującego pałacu. Jak za każdym razem wpatrywałam się w bezkres błękitu nieba. Nastał kolejny ciepły dzień. Kto by pomyślał, że nieubłaganie zbliżają się emocjonujące, a zarazem niebezpieczne wydarzenia. Zupełnie jakby nic nie miało się wydarzyć za niespełna cztery dni. Cisza, jaka panowała w tym miejscu, była zadziwiająco kojąca, o ile Vegeta nie wykłócał się o cokolwiek z innymi. Oczywiście nie potrafił odmówić sobie kąśliwych uwag.

Trunksowi pozostało jeszcze pół roku w Komnacie, także siedzenie na górze i obserwowanie wrót nie miało żadnego sensu. Przez najbliższe dni i tak sala miała być już tylko do dyspozycji Szatana i Tien Shinhana – o ile ten się zdecyduje. I mojej. Do rozpoczęcia się gry bio cyborga zostało tak niewiele czasu, a mnie się zdawało, że to będzie trwać całą wieczność.

Szczerze powiedziawszy, nie paliło mi się z wejściem do tego magicznego miejsca. Nie mogłam jednak ukrywać, że chciałam odbyć tamtejszy trening i zdążyć na walkę. Tylko gdy myślami wracałam do tego, że miałabym znowu spędzić czas samotnie, w dodatku bez możliwości zamienienia z kimkolwiek zdania całkowicie mnie zniechęcał. Zbyt dużo czasu przemierzyłam z samą sobą, by chcieć ponownie do tego wracać. Westchnęłam ciężko i stwierdziłam, że po wyjściu młodzieńca z przyszłości może ponownie zawitać tam namekański wojownik, a ja się psychicznie przygotuję do nieuniknionego pustkowia. Samotnego pustkowia.

— Nad czym tak dumasz? — Vegeta wyrwał mnie z rozmyślań. — Czas na trening. Chyba nie masz zamiaru spędzić reszty dna na obijaniu się.

Z iskierkami w oczach odwróciłam się do niego, czekając, aż powie coś więcej. To ja miałam zagaić z pomysłem wspólnych ćwiczeń, a on mnie ubiegł.

— Na co czekasz? — burknął, widząc mój entuzjazm, a mimo to brak jakichkolwiek czynności. — Drugi raz nie powtórzę.

— Nie musisz. — Wróciłam wzrokiem w przepaść. — Miałam proponować ci to samo. Ja wybieram miejsce!

Po tych słowach przechyliłam się w dół, po czym runęłam w czeluści niebios, wesoło pogwizdując. Czyżby mój brat potrafił czytać w moich myślach? Czy może jednak chciał zaprezentować swoją nowo nabytą energię właśnie mnie? A może wreszcie usiłował naprawić nasze relacje? Cokolwiek siedziało w jego głowie, sprawiło mi ogromną radość.

Po chwili dołączył i bez słowa lecieliśmy w nieokreślonym kierunku. Nie miałam pojęcia, dokąd go prowadzę. On też tego nie mógł wiedzieć. W milczeniu wypatrywałam wysokich, skalistych terenów gdzie wymarzyłam sobie upragniony pojedynek z księciem.

Gdy odnalazłam odpowiednie dla mnie podłoże, delikatnie wylądowałam na skalnym balkonie, podziwiając okolicę. Nie zwykłam mieć czas na oglądanie flory, jednak tutejsza potrafiła urzekać swoim pięknem. Za moich czasów Vegeta nawet w połowie nie była tak urodziwą planetą. Mimo to za każdym razem, gdy o niej wspominałam, czułam pustkę. Nawet ta  smutna, pozbawiona roślinności czerwona planeta wprawiała mnie w nostalgię. Nawet teraz, chociaż wspomnienia były zamglone i prawdopodobnie przekoloryzowane. 

Książę Saiyan dołączył do mnie z niemrawą miną. Czyżby nie podzielał mojego zachwytu? Ogólnie sprawiał wrażenie wiecznie spiętego i niezadowolonego z życia. Miał owszem do tego całkowite prawo. Jakiś czas temu dowiedział się, że jego dom został zniszczony przez imperatora, któremu służył przez wiele lat. Możliwe, że powodów było więcej, niż mi się mogło zdawać.

— Tu chcesz trenować, tak? — rzucił z przekąsem. — Dokładnie tu?

Rozejrzał się po skalnej półce, niemal naśmiewając się bezdźwięczne z mego wyboru.

— Nie bądź durniem! — warknęłam, rozszyfrowując zaczepki. — Tam na górze, między skalami.

Uniosłam palec ku wspomnianym miejscu, a jego oczy powędrowały za wskaźnikiem. Tu na dole pogoda była mniej promienna. Zupełnie jak Vegeta.

  — Ja tutaj widoki podziwiam. Póki jeszcze są.

Mężczyzna nic nie mówiąc, postanowił zająć swoje miejsce. W przeciwieństwie do mnie było widać, że w nosie ma tutejsze widoki. On najprawdopodobniej wciąż żył tym by wszystko obrócić w proch. Tak jak każdego dnia czynili poplecznicy Freezera. Chyba że planeta zawierała naprawdę cenne zasoby, tym samym jej niezaburzona flora zwiększała sakwy podbijających. Jednego byłam pewna, służba u tyrana odcisnęła na nim swoje masywne piętno. Przymykając oczy, westchnęłam, kręcąc niedostrzegalnie głową, by po chwili zrównać się z Saiyanem. On jeszcze bardziej był przesiąknięty okrutną przeszłością.

— Zanim przejdziemy do walki, chcę cię tylko uświadomić, że nie potrzebuję taryfy ulgowej — oświadczyłam, krzyżując ręce na piersi. — Chcę znać nie tylko swoje, ale i twoje możliwości. Nie traktuj mnie jak nic niewartego gówniarza.

— Jak sobie życzysz, siostro — mruknął niewzruszenie, chociaż jego oczy zdradzały, iż był zdumiony. — Tylko nie płacz potem, że boli. Sama się prosisz o manto.

Nawet na mnie nie spojrzał, gdy wymawiał te słowa. Prychnęłam, krzywiąc się na to, co usłyszałam. Nie podobało mi się, że z góry zakładał, iż będę słaba. Co za tym idzie płaczliwa jak jakaś krucha, malutka dziewczynka, której odebrano głupią lalkę. Nie miałam już czterech lat i braku pojęcia o niewyobrażalnych złych rzeczach, których już zasmakowałam w życiu. Czy tego chciałam, czy nie musiałam je przetrwać. On zaś powinien to w końcu pojąć. To, jak i fakt, że mnie nie znał. Nie wiedział o mnie zbyt wiele. 


Przyjęłam pozycję obronną, potakując bratu głową, tym samym oświadczając, że jestem gotowa, na cokolwiek by nie przygotował. Ten delikatnie uniósł kącik ust, wyrażając przy tym tak wiele pewności, że będę żałowała swoich słów. W końcu zaszczycił mnie swoim spojrzeniem, które nie zdradzało zupełnie niczego. Co najmniej jakby był wyprany z jakichkolwiek emocji. Wzdrygnęłam się mimowolnie, przypominając sobie o martwym już Changelingu. Ten to potrafił nawet po śmierci nastraszyć dzieciaka.

Nie miałam zamiaru niczego żałować! Chciałam być silniejszą, szybszą i przede wszystkim złotowłosą wojowniczką. Czy pragnęłam zbyt wiele? Na pewno nie. Mogłam to wszystko osiągnąć tylko ciężką pracą. W moich żyłach płynęła ta sama krew.

Vegeta ruszył jak burza, okładając mnie pięściami, celując nie tylko w twarz, ale również w ramiona i brzuch. Z ledwością byłam w stanie cokolwiek, zblokować. Z chwilą obrywałam coraz to silniejszymi ciosami. Byłam zawalona gradem jego pięści i praktycznie nie mogłam oddychać. Usilnie starałam się nadążyć za jego ruchami, a mimo to nie byłam w stanie wyjść z podziwu, jaką mocą dysponował książę. Jakże świat się zmienia, gdy dowiadujesz się, iż stwór, który latami cię torturuje, okazuje się nie być najsilniejszą istotą we wszechświecie.

W skały wbiłam się jak w masło. Obolała wykaraskałam się z wyrwy po kilku ciężkich wdechach. Uśmiechnęłam się pod nosem. Vegeta tak jak obiecał, nie zamierzał mnie traktować, jak podlotka. Otrzepałam się z pyłu i pomniejszych kamyczków. Ponownie otoczyłam się aurą i ruszyłam ku Saiyaninowi. Zamierzam pokazać mu wszystko, co potrafię. O ile ten wcześniej mnie nie znokautuje, a było duże prawdopodobieństwo, że w końcu tak uczyni.

Z okrzykiem bojowym na ustach wymierzyłam pięścią w brata, a ten bez problemu go ominął. Powtórzyłam tę czynność drugą ręką. Spotkałam się z dokładnie taką samą reakcją. Nie zamierzałam poprzestać. Musiałam go dosięgnąć! Cios, jeden, drugi, kolejny i kolejny. Wreszcie straciłam rachubę, a zmęczenie tym nic nieosiągającym czynem potęgowało. Vegeta uśmiechnął się przebiegle, a następnie unikając ostatniego uderzenia, wymierzył swój — kolanem prosto w mój brzuch. Z bólu i wrażenia zabrakło mi tchu. Wyplułam ślinę prosto na brata, a następnie złożyłam się w pół. Zaraz otrzymałam kolejne uderzenie w plecy. Kolejny raz runęłam ku ziemi.

Z zamyślenia wyrwał mnie kopniak prosto w kręgosłup. Gdybym mogła, wygięłabym się w łuk z bólu. Straciłam wysokość. Pikując, zdołałam zahamować dopiero przed kamienną wyrwą, między skalnymi półkami. Gniewnie spojrzałam w górę, gdzie lewitował mój brat. Załączając białą aurę, z dużą prędkością wróciłam ponownie do gry. Saiyanin czekał na mnie, zupełnie jakby był pewien, że cokolwiek bym nie zrobiła, nic tym nie wskóram. Nie powiem, irytowała mnie jego pewność siebie. Chociaż był taki od zawsze, nawet gdy mieszkaliśmy razem w saiyańskim pałacu.

Kiedy byłam już niemal u celu i szykowałam się do zadania ciosu, dostrzegłam, jak kącik ust mu zadrżał. Domyśliłam się, iż wie doskonale jaki wykonam ruch. Postanowiłam pospiesznie zmienić taktykę. Zahamowałam dosłownie kilka centymetrów przed nim, robiąc wielkie oczy dla zmyłki. Zmaterializowałam się tuż za jego plecami i wystrzeliłam z obu dłoni salwę palących pocisków, nie szczędząc gardła. Miałam nadzieję, że chociaż jeden przypali mu napierśnik.

 Książę może i nie był do końca zaskoczony, jednak dwóch pierwszych nie zdołał ani odepchnąć, ani ominąć. Zadowolona z końcowego rezultatu, aż zapiszczałam. Niestety jak szybko uśmiech pojawił się na mych ustach, tak też szybko zgasł.  Czarnooki nie omieszkał poczęstować mnie tym samym, a mianowicie błękitnymi pociskami prosto w klatkę piersiową. Tym razem to mnie ocalił pancerz. Runęłam ku skałom, nie dając rady się zatrzymać. Siła rażenia była dla mnie zbyt potężna.
 
Wymienialiśmy ciosy długo i zacięcie. A przynajmniej ja. On w ogóle się nie spocił. Między nami była zbyt duża przepaść. O jego sile mogłam jedynie pomarzyć. Słońce powoli znikało za górami, oznajmując tym samym, że czas kończyć zabawę i wrócić do podniebnego pałacu. Trzeba było umyć się, opatrzyć rany, a także zjeść coś ciepłego. W tym specjalizował się sługa Wszechmogącego. Na samą myśl głośno zaburczało mi w brzuchu, doprowadzając Vegetę do cichego śmiechu. Niemal zdębiałam, gdy usłyszałam ten szorstki, gardłowy dźwięk. Tyle lat minęło... Zrobiło się dziwnie, ciepło w żołądku.

— Na co się gapisz? — burknął, na powrót pochmurniejąc.

— Na ciebie, tak się składa — odrzekłam, także zniżając ton. — Wiesz, nic innego tu nie ma. Na co mogłabym się po prostu beznamiętnie gapić?

Mężczyzna tylko prychnął, po czym powoli wzbił się i ruszył w dobrze już znane mi miejsce.

— Panie obrażalski! — krzyknęłam za nim, tym samym go doganiając. — Już żartować sobie nie można?

Książę puścił uwagę mimo uszu. Najwyraźniej jego humor gdzieś bezpowrotnie przepadł.

— Kto cię tak zepsuł, bracie? Służba u Freezera czy Ziemianie?

Spojrzał na mnie, gdy się zrównaliśmy. Przez chwilę patrzył na mnie jak posąg, a zaraz parsknął śmiechem po raz kolejny. Tym razem był o niebo cieplejszy. Spoglądając na jego wybuch, moją twarz przyozdobił ciepły uśmiech. Dawno nikogo nim nie uraczyłam. Takiego brata właśnie pamiętałam. Cicho westchnęłam, a przed oczami zamajaczył mi nie do końca wyraźny obraz szczenięcych lat. Gdy Saiyanin już się uspokoił jego rysy twarzy o dziwo pozostały takie same.

— Muszę przyznać, że dawno nikt mnie tak nie rozbawił — zauważył. — Brakowało mi twoich głupich tekstów przez te wszystkie lata.

— W takim razie musimy to nadrobić — rzuciłam wesoło. — Ej! Nie są wcale głupie!

Saiyanin jedynie wyszczerzył zęby, po czym przyspieszył, nie wypowiadając już przez resztę drogi ni słowa. Mnie zastanawiało czy jego obecna postawa i ciągła maska obojętności i nienawiści była istotą przetrwania w szponach wroga. Czy też wydarzyło się coś poważniejszego, co doprowadziło go do tej codziennej zgorzkniałości? To, że byłam w stanie go rozbawić, napawało mnie dumą. Nagle poczułam się wyjątkowa i potrzebna w tym wielkim i okrutnym świecie. Przede wszystkim byłam szczęśliwa, że odnalazłam bliskiego, że moje wieloletnie próby, choć po omacku nie zakończyły się fiaskiem.

Kiedy nasze stopy zetknęły się z posadzką pałacu Dendego, zostaliśmy ciepło powitani przez samego Gokū. Za nim nieśmiało podążał jego syn. Jak się okazało przybyli tu tylko po to, by sprawdzić, jak się sprawy mają; Kto trenuje, kto odpoczywa i przede wszystkim, która osoba zajmuje tajemniczy pokój w innym wymiarze. Wyglądał na bardzo wypoczętego.
 
Bez zbędnych tłumaczeń ruszyłam prosto do komnaty, którą dzieliłam z bratem, by wziąć gorący prysznic. Potrzebowałam zmyć z siebie kolosalną porażkę. Nawet jeśli częściowo byłam zwycięzcą w kontaktach z Vegetą, to wciąż czułam się przegraną. Trening z doświadczonym w boju Saiyaninem uświadomił mi, jak bardzo byłam nieudolna. Samozaparcie i olbrzymia wytrzymałość to wciąż za mało. A po prawdzie tylko w tym byłam przypadkowo wyszkolona przez siły zła.

Każda część mojego ciała krzyczała z bólu. Otarcia, które się jeszcze nie zdążyły zasklepić, dawały o sobie znać, raz po raz piekąc dokuczliwie. Mimo dotkliwego zmęczenia dawno się tak dobrze nie bawiłam. Zmierzyć się z bratem, w jakiejkolwiek formie było moim szczenięcym marzeniem. W końcu te sny się spełniły i choć niemiłosiernie paliły, sprawiały wielką radość.

Po rozgrzewającej kąpieli niedbale osuszyłam włosy, przywdziałam otrzymany wcześniej od Bulmy kostium. Oryginał potrzebował odświeżenia. Musiałam przyznać, że choć nie był wykonany z Arconiańskich materiałów, to wydawał się bardzo solidny. Twórczyni otrzymała ode mnie wielkiego plusa.

Ruszyłam do sali jadalnej, gdzie stał zastawiony w przeróżne jedzenie stół przygotowany przez dżina. Białe ściany, podłogi i meble w ponurych szarych barwach zlewały się ze sobą. Tylko kolorowo zastawiony stół nadawał temu pomieszczeniu cieplejszych barw. Gdy tylko poczułam woń pieczeni, kiszki zagrały marsza na tyle głośno by rozbawić tym siedzącego nieopodal ojca Gohana. To już drugi raz, gdy rozśmieszył go mój głód. Nie było przecież to wcale śmieszne, a uciążliwe.

Usiadłam na pierwszym wolnym krześle, bez namysłu rzucając się na półmisek z apetycznie wyglądającym mięsem.

— Jesteś ranna. — Zauważył Son Gohan. — Zawołam Dendego, on cię uleczy.

Spojrzałam zdumiona na chłopaka siedzącego tuż obok. Bacznie się mi przyglądał. W jego spojrzeniu można było odczytać troskę. Nie widziałam tego spojrzenia niemal całe swoje życie i miałam wrażenie, że już nigdy go nie ujrzę. Myliłam się. Mimo to czułam się z tym nieswojo. Jedyną troszcząca się o mnie była moja matka. Chociaż ona przesadzała. Nikt więcej tego w życiu nie zrobił.

— Normalka. — Machnęłam wolną ręką. — Do przyrzeczenia się zagoi!

Przecież otarcia, drobne rany, zwichnięcia czy potłuczenia były na porządku dziennym w życiu Kosmicznego Wojownika, a także każdego innego wojaka. Kapsuł regeneracyjnych używaliśmy tylko w kryzysowych sytuacjach. Zresztą nie rozumiałam, o co robił tyle szumu. Nie miałam złamanej ręki.

— Przyrzeczenia? — spytał zaskoczony chłopak. — Chyba do wesela.

— A co to jest wesele? — odpowiedziałam pytaniem.

Nie wiedząc czemu, moje zapytanie wprawiło chłopaka w zakłopotanie, a na policzki wskoczył delikatny rumieniec. Wyglądał dość komicznie z tą swoją złotą czupryną i skrępowaniem.

— Wesele to taka impreza z jedzeniem po ślubie dwojga kochających się ludzi. — Pospieszył z odpowiedzią jego ojciec. — Huczna, taneczna, do białego rana. A przyrzeczenie?

— Coś podobnego. Saiyanie przyrzekają sobie przywiązanie, partnerstwo. Łączyli się w pary, by nasz gatunek przetrwał — wtrącił książę. Jego mina wciąż była naburmuszona.

Ja sama nie wiedziałam, czym do końca było to przyrzeczenie. Znałam jedynie takie powiedzenie. Matka wielokrotnie mi tak mówiła, gdy zrobiłam sobie coś bolesnego. Zamyśliłam się, przeżuwając kolejny kęs mięsa.

— To chyba jakieś abstrakcyjne pojęcie, ko-chać — mlasnęłam, sięgając po naczynie z wodą. — Na czym to polega?

— Ciekawe — odrzekł ziemski Saiyan. — Bardzo podobnie brzmią te obrzędy.

— To jest to samo, tato — wtrącił Gohan. — Z tą różnicą, że oni, to znaczy Saiyanie robią to z konieczności, w przeciwieństwie do Ziemian.

— Dziwne te obrządki — mruknął posępnie Gokū, drapiąc się po brodzie. — Ja wziąłem ślub z konieczności.

— Jak prawdziwy Saiyanin — zachichotałam.

— Tylko trochę inaczej. — Vegeta raczył zauważyć. — W ziemskim stylu.

 Jak to? — Nastolatek był zaskoczony. — Ktoś cię zmusił?

— Tak szczerze, to wplątała mnie w to twoja matka, Gohanie. — Sięgnął pamięcią, spoglądając w sufit. — Obiecałem jej zaślubiny z myślą, że to coś do jedzenia. Wtedy byłem jeszcze małym chłopcem.

Zebrani parsknęli śmiechem, nawet sam chłopak, choć nie koniecznie spodziewał się takiej odpowiedzi. Następną czynnością, jaką wykonał, było ciche westchnienie. Czyżby dla niego nie było to takie zabawne jak dla reszty?

— Po latach spotkaliśmy się na turnieju, gdzie stoczyliśmy piękną walkę. — Czarnowłosy niemal się przeniósł pamięcią do tamtego dnia. — Chi-Chi wtedy przypomniała mi o obietnicy. Dopiero później pokochałem twoją matkę, synu.

Vegeta nie wypowiadając żadnego słowa, sięgnął po półmisek jaki miał pod ręką. Poprawiłam się na niewygodnym krześle, zamiatając przy tym ogonem po kamiennej podłodze. Upiłam nieco wody, zastanawiając się, czy jeszcze coś zjeść, czy może lepiej się położyć i dać organizmowi przetrawić pokarm przed kolejną serią cielesnych tortur. Byłam z resztą padnięta, zwłaszcza po posiłku.

— Jak oceniasz moje szanse? — Przerwałam milczenie, kierując tym samym pytanie do brata. — Nie twierdzę, że jest to wielkie wow, ale nie może być najgorzej, co? W końcu jestem księżniczką Saiyan...

Po moim monologu ponownie zapadła głucha cisza, odbijająca się od ścian i zastawy obiadowej. Nikt, nawet nie raczył poruszyć choćby ręką, uderzyć sztućcem w talerz. Przewróciłam oczami, domyślając się, że Vegeta nawet nie zamierzał wpaść na to, że moje słowa były skierowane właśnie do niego. Z lekką irytacją głośno wypuściłam nosem powietrze.

— Vegeta, do ciebie mówię — burknęłam, delikatnie uderzając w blat, by nie uszkodzić go. — Mam się powtórzyć? Ty w ogóle mnie słuchasz?

Zebrani co raz rzucali między sobą porozumiewawcze spojrzenia, oczekując dalszego biegu wydarzeń. Zupełnie jakby mój braciszek zyskał miano osoby krwiożerczej i nieznoszącej bezpośrednich pytań na jakikolwiek temat. W duchu zaśmiałam się, gdyż wiedziałam, że jeszcze trochę czasu zajmie im przyzwyczajenie się, że jako siostra wyniosłego Saiyanina jestem zupełnie inaczej przez niego traktowana. Więzy krwi...

Książę wreszcie spojrzał mi prosto w oczy. Jego jak zawsze nie wyrażały żadnych dobrodusznych emocji. Jednak coś w nich drgnęło, na ułamek sekundy. Byłam pewna, że nie były to zwidy. Zmarszczył brwi, a następnie ugryzł ogromny kawał aromatycznego mięsa.

— Mogłoby być lepiej — mruknął z pełną buzią, by na powrót zająć się swoimi myślami. — Spodziewałem się czegoś gorszego.

Tyle mi wystarczyło, by krzyknąć z radości. Zupełnie zapomniałam, iż siedziałam przy stole. Mój wyskok spowodował upadek kilku pobliskich półmisków, doszczętnie je tłukąc na podłodze. Nie robiąc sobie nic z tego i zdziwionych twarzy mężczyzn wybiegłam prosto na dziedziniec, by móc dać upust swoim emocjom. Dawno nic tak nie sprawiło mi radości, poza odnalezieniem księcia, oczywiście. Przepełniona niewyobrażalnie pozytywnymi emocjami wyskoczyłam ku niebu. Zaczęłam w powietrzu robić koziołki na przemian z serpentynami, wprawiając przy tym w ruch rosnące dostojne palmy.

Kiedy już się wyszumiałam, kątem oka dostrzegłam wychodzących Saiyan z Ziemi przed pałac w towarzystwie Wszechmogącego i człowieka z przyszłości. Z uśmiechami na twarzach rozmawiali ze sobą. Obserwując ich, dostrzegłam, iż młody chłopak nasłuchiwał ich, nie wypowiadając żadnego słowa. Gdy dostrzegł, że go obserwuję, odwróciłam wzrok, spoglądając w siną dal. Nie chciałam skupiać na sobie jego uwagi. Wylądowałam i udając, że na nikogo nie zwróciłam uwagi, ruszyłam ku krawędzi. Miałam nadzieję, że nie zauważył mojego spojrzenia, byliśmy trochę oddaleni od siebie. 

— Słuchaj... — zawołał za mną, gdy miał do pokonania zaledwie parę kroków. — Może chcesz się gdzieś przelecieć?

— Gdzie? — bąknęłam niby bez zainteresowania.

Tak naprawdę byłam podekscytowana możliwością opuszczenia tego miejsca, gdzie aż huczało od nudy. Zresztą chciałam poznać moc Gohana, którą do tej pory się nie chwalił. W ogóle był dość skrytym osobnikiem, a ja lubiłam wiedzieć wszystko. Na koniec, wciąż ważnym aspektem był dla mnie fakt, że chłopak prawdopodobnie miał zbliżony wiek do mojego. Lata spędzone wśród dorosłych ewidentnie nie służyły w błogim dzieciństwie. Jakim znów dzieciństwie? Pokręciłam głową, kłócąc się sama ze sobą w myślach. Ja nie miałam dzieciństwa.

— Nie wiem, tak pozwiedzać? — Wzruszył ramionami.

Spochmurniał, zdając sobie sprawę, że najprawdopodobniej niepotrzebnie cokolwiek zaproponował, choć był w błędzie. Musiałam jak najszybciej zachęcić go do realizacji tego planu. Może na tej planecie było kilka miejsc wartych uwagi?

— Wiesz, mi to wszystko jedno gdzie mnie zabierzesz. — Mrugnęłam do niego zachęcająco.  Okrutnie się nudzę, a mam ochotę się rozerwać. To jak? Dokąd lecimy?

— Będzie mi miło. — Uśmiechnął się delikatnie, poprawiając mankiet białej koszuli. — Mam takie jedno ulubione miejsce nad rzeką.

— W takim razie prowadź! — zawołałam z entuzjazmem. — Marnujemy czas, stercząc tutaj.

Mieszaniec poinformował ojca o naszej wycieczce, po czym poprowadził mnie w jedynie sobie znanym kierunku. Z początku milczeliśmy. Czekałam, aż rozpocznie jakiś temat, ale ta chwila nie nadchodziła. Najwyraźniej nie miał nic ciekawego do powiedziana. Pierwszy raz był tak bardzo milczący. Musiałam przerwać tę ciszę. Zaczęłam zadawać pytania o tę planetę, wreszcie ukazując różnicę względem tej, na której się narodziłam. Chłopak był naprawdę zdumiony, gdy dowiedział się, iż na mojej były dwa słońca, które sprawiały, iż więcej było dnia niż nocy. Wtedy wspomniał, że na Namek w ogóle nie ma nocy. Było to dla nich bardzo uciążliwe, gdy kładli się spać w czasie wizyty na wspomnianej planecie.

Wylądowaliśmy w bardzo urokliwym miejscu, gdzie widniało sporych rozmiarów jeziorko. Na horyzoncie majaczył wodospad u podnóża gór ozdobionych pasmem zielonych drzew. Wysokie, soczyście szmaragdowe trawy zachęcały do położenia się na nich niczym na miękkim kocu. Tak można było rozkoszować się pięknym słonecznym dniem. Na pobliskich drwach śpiewały pierzaste stworzenia, tworząc miłą atmosferę, a wszędobylskie kwiaty koiły zmysły swoimi delikatnymi zapachami. To miejsce było istnym rajem dla zmęczonej duszy. Ostoją przed nadchodzącymi wydarzeniami. Dlaczego mój dom tak nie wyglądał?

— Podoba ci się? — zapytał nieśmiało chłopiec.

— Się pytasz?! — pisnęłam, spoglądając wielkimi oczyma na niego. — Tu jest po prostu obłędnie! Nigdy wcześniej nie byłam w takim miejscu!

Po wykrzyczeniu kilku słów dwa stworzonka zerwały się do lotu, tym samym kończąc swoją arię. Rozciągnęłam usta w głupim grymasie, wytrzeszczając oczy. Nie sądziłam, że te formy życia są tak płochliwe. Dowiedziałam się, iż są to ptaki.

— Cieszę się, że ci się podoba. — Wyraźnie okazał to wielkim uśmiechem. — Kiedy nie muszę się uczyć, właśnie tutaj spędzam czas.

Zadowolona z błogiego lenistwa, które mnie dopadło po ujrzeniu tego miejsca, podeszłam do jeziorka i przejrzałam się w tafli wody niczym jeszcze niezmąconej. Przykucnęłam, wciąż obserwując błękitną toń. Otaczająca mnie przestrzeń była magiczna w blasku słońca. Promienie odbijające się od wody sprawiały wrażenie, iż lustro zbiornika mieniło się złotem. Cieszyłam się, że Gohan zaproponował mi wycieczkę w to miejsce. Wreszcie zanurzyłam dłonie w chłodnej wodzie, by następnie nachylić się i upić jej nieco.

— Pyszna! — Głośno się nią delektowałam.

Jej nieskazitelny smak sprawiał, że moje ciało krzyczało z zachwytu, zupełnie jakbym niczego podobnego wcześniej nie brała do ust. Na Vegecie nie było takiej krystalicznej cieczy. Ziemia zdecydowanie przodowała wśród znanych mi planet pod wieloma względami.

— W życiu takiej wody nie piłam. — dodałam rozentuzjazmowana. — Choć trochę na tej planecie jestem.

Złotowłosy nic nie mówił, jedynie się uśmiechał szeroko. Usiadł na skraju jeziora, wpatrując się w nie niczym w najcenniejszy skarb. Po chwili już leżał z rękoma skrzyżowanymi za głową. Obserwował leniwie płynące gdzieniegdzie obłoki.

— Wiesz, Saro... — W końcu zabrał głos. — Ciekawi mnie, choć nie tylko mnie, a wszystkich, jakim cudem przeżyłaś tyle lat w niewoli. 

Spojrzałam na niego badawczo. Dlaczego o to pytał? Czy zabrał mnie w to miejsce tylko dlatego, by było mi łatwiej opowiadać o mrokach przeszłości? Tej, do której wracać już nie chciałam? Zmrurzyłam oczy, szukając u mieszańca jakiejkolwiek wskazówki. Nic nie przychodziło mi do głowy.

— Nie zrozum mnie źle — wtrącił po chwili milczenia. — Jesteś po prostu... Jakby to ująć?

Chłopak poczerwieniał i zaczął wybąkiwać pojedyncze słowa, co oznaczało, że ni cholery nie szło go zrozumieć. W końcu zaczęło mnie to irytować. Sapnęłam, przewracając oczami.

— Słuchaj no! — warknęłam, wstając z miękkiej trawy. — Czego ode mnie chcesz? Wyjaśnisz mi w końcu? — Sapnęłam ze zniecierpliwienia i narastającej złości. — Póki co to nie idzie cię zrozumieć!

Son Gohan wreszcie zamilkł, po czym dźwignął się do siadu, głośno wzdychając. W chwili, gdy nastała cisza było słychać w pobliżu bzyczenie owadów. Nerwowo machnęłam ogonem, a następnie owinęłam go wokół talii. Podparłam ręce pod boki, by nadać pazura swojej wypowiedzi.

— Przepraszam cię, Saro  wyznał szczerze.  Nie wiedziałem, jak ubrać słowa... Po prostu... Po prostu... To fascynujące, że przetrwałaś wśród tych potworów. Dla mnie jesteś kimś... wyjątkowym.

Wysłuchiwałam tego wszystkiego w milczeniu. Kiedy skończył mówić, nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Wyjątkowa? Ja? Nikt nigdy wcześniej tak o mnie nie powiedział, a przynajmniej nie słyszałam. To było nieprawdopodobne. Czy w ogóle prawdziwe?

— Wiesz, ja bardzo się go bałem... — dodał powoli ze skruchą w głosie. — To prawdziwy potwór...

— Freezera?  zapytałam odruchowo.

Pół Saiyanin przytaknął, spoglądając mi w oczy. Było w nich coś, czego nie rozumiałam, jakiś stłamszony blask oraz niekończące się pokłady współczucia? W życiu czegoś podobnego nie widziałam.

— Dobra.  Wzruszyłam ramionami, przewracając przy tym oczami.  Co mi tam? Ostatni raz i oby nigdy więcej.

Usiadłam na soczystej trawie, spoglądając na złociste jezioro. Wzięłam głęboki wdech, wiedząc, że ponownie przejdę przez każdy bolesny dzień zapisany na kartach przeszłości. Znowu będę czuć się słabo, przerażająco źle, a także otrę się o to, czego już się nie obawiałam.

— Zacznę od tego, że mój ojciec przed śmiercią się do mnie nie przyznał.  Niemal zaschło mi w gardle, gdy wróciłam do tamtego dnia, w którym się wszystko się zaczęło, a zarazem skończyło.  Leżał w kałuży krwi mej matki i patrząc mi prosto w oczy, powiedział: „To dzieciak jednej ze służących”. Wtedy mój świat zawalił się po raz pierwszy...

***

PLANETA numer 101.
ROK 761.


Kolejny ciężki dzień w kopalni na jednej z planet przejętych przez Organizację Handlu. Głodni i zmęczeni niewolnicy – młodzi Saiyanie, a także inne gatunki istot rozumnych po ciężkiej pracy przy przenoszeniu kamieni wrócili do metalowego baraku przeznaczonego na noclegownię. Zniewoleni spali tam praktycznie jeden na drugim. Jak w konserwie. Tylko zmęczenie pozwalało im na ignorowanie tej strasznej niedogodności.

Mijał miesiąc, może dwa od eksplozji rodzimej Vegety. Mała dziewczynka nie miała dobrej orientacji w czasie, a wyczerpujące prace nie pozwalały jej trzeźwo myśleć. Natto, nastolatek, który obiecał się nią zająć, gdzieś przepadł. Odseparowali go od niej. Może nazbyt była mu przywiązana? Na pewno ludziom Changelinga nie podobało się, że wiecznie zasmarkany, małpi bachor, plącze się pod nogami całkiem wyrośniętemu dzieciakowi, który mógł brać udział w misjach podbojowych Organizacji. Ktoś przecież musiał zdobywać planety, na której mieszkańcy nie zamierzali płacić haraczu. Sami przecież byli sobie winni. Albo płacisz i żyjesz, albo giniesz. Ktoś inny mógł kupić okazały glob za niezłą sumkę, a następnie co kwartał opłacać daninę. Nic w kosmosie nie było za darmo! Nic, co należało do potężnej i wpływowej rodziny Changelingów.

Malutka księżniczka siedziała w kącie tymczasowego mieszkania, a po jej policzkach spływały słone łzy. Starała się szlochać jak najciszej. Wieczne krzyki i poszturchiwania współwięźniów w niczym nie pomagały. Bała się, jak każdego poprzedniego dnia, że nie da rady, że nie przeżyje. Była zmęczona i głodna, a zziębnięte ciało odmawiało posłuszeństwa. Pracy było mnóstwo, racje żywnościowe bardzo ubogie. Ci, którzy ją tu osadzili, wiedzieli, że jest Saiyanką, a ci z kolei mają w sobie sporo energii. Sam Dodoria zapewniał właściciela kopalni kamienia, że to najlepsze ręce do pracy. Cóż, zapomniał wspomnieć, że głodny Kosmiczny Wojownik to, żaden wojownik, czy też pracownik fizyczny. W dodatku kilkulatka nietrenowana miała nieco trudniej o adaptację. Jednak czy nie ciężką pracą idzie osiągnąć niebywałe rzeczy?

„Vegeta, gdzie jesteś?” Łkała w myślach. — „Uratuj mnie, proszę!”.

Każdej wolnej chwili od pracy krzyczała niemo w kosmiczne odmęty by jej brat, książę Saiyan przybył z odsieczą i ocalił ją od tego okrutnego świata. On jednak milczał. Nie odpowiadał. Kosmos także. Cały wszechświat o niej zapomniał. To było tak straszne, że żałowała, iż przed inwazją uważała matkę za stwora, który trzyma ją na uwięzi. Nadopiekuńczość rodzicielki w niczym nie przypominała okrutnej niewoli.

Niespodziewanie otworzyły się drzwi od baraku. Nikt o tej porze zwykle nie zaglądał do środka. W progu stał on – różowy potwór, który przehandlował saiyańskie ścierwo do pracy w nieludzkich warunkach. Zasłonił swoje grube, fioletowe usta i nos nie mogąc znieść odoru brudasów. Nim się odezwał, zaczerpnął na boku świeżego powietrza.

— Dawać mi tu tego szczeniaka — warknął, szczerząc ostre zębiska. — Szybko!

Pozacieśniani robotnicy od razu wiedzieli, o kogo chodzi. Wśród nich było tylko jedno dziecko, w dodatku wiecznie płaczące i ściągające na nich baty. Wypchnęli ją przed szereg, byleby lewa ręka Freezera nie posłała ich do piachu. W końcu komu było potrzebne saiyańskie szczenię? Więcej problemów niż pożytku. Nikt nawet sobie nie zdawał sprawy z tego, kim była. Zwykli, szarzy mieszkańcy, w dodatku młodzi nie interesowali się rodziną królewską.

Sara stała jak słup soli nie wiedząc, czego tym razem ma oczekiwać. Kolejne baty, a może kara za kiepską pracę w postaci pozbawienia lichej kolacji? Oczywiście była przerażona, a jej ciało nie omieszkało o tym wspomnieć, trzęsąc się jak liść na wietrze, a zimno to tylko spotęgowało. Była brudna, poraniona, cuchnęła szlamem kopalnianym i wyglądała, jakby zaraz miała wyzionąć ducha. Na sam jej widok Dodoria skrzywił się z obrzydzenia. On szanowany poplecznik Changelinga miał zająć się jakimś wyrostkiem tylko dlatego, że ktoś rozpowiadał herezje, jakoby to coś miało pochodzenie królewskie. Doskonale pamiętał, z jaką pogardą mówił o niej sam król Vegeta, nim go zabił. Pamiętał tę zapłakaną istotę w pałacu Saiyan. Jakże wtedy się świetnie bawił! Na samo wspomnienie zrobiło się mu jakby cieplej na duszy. Freezer nakazał przesłuchać tego małpiszona. Kilkulatek miał dostać kilka batów i wyśpiewać całą prawdę. Nic nadzwyczajnego. Wciąż nie było żadnego potwierdzenia o jej pochodzeniu. Był pewien, że to mrzonki, by podsycić zniewolony lud. Któż by nie chciał nastraszyć potężnego imperatora?

Rusz się śmieciu. — Szarpnął dziewczynkę za obdarte, niegdyś białe szaty.

Saiyanka pchnięta chcąc nie chcąc zrobiła te parę kroków na chwiejnych nogach, po czym przepadła przez próg lądując twarzą w grząskim błocie. Tego dnia padał gęsty deszcz, dopiero na wieczór się rozpogodziło, jednak kałuże do tego czasu nie miały prawa wyschnąć. Niestety laserowe kajdany na rękach nie ułatwiły jej ochrony przed niechcianym upadkiem. Nim się z niego wygramoliła, zdążyła zastanowić się, czy nie lepiej byłoby tu umrzeć. Czy mogło być coś gorszego od głodu i poniżenia? Czy warto było przez to wszystko przechodzić? Nie było warto, zdawała sobie z tego sprawę. Jednak chęć zemsty dodawała jej sił każdego dnia, a przynajmniej do tej pory. Zemsta i tęsknota za domem. Wiedziała, że ktoś ocalał i był członkiem rodziny. Przecież Vegeta żyć musiał!

Została odeskortowana kilka kilometrów dalej. Ilekroć potknęła się i upadła, była obdarowywana bolesnymi wiązkami z blasterów, w które uzbrojeni byli strażnicy. Dokuharianin szedł na samiuteńkim końcu, zastanawiając się, od czego zacząć, gdy już dotrą na miejsce. Nie spieszyło się mu wcale. Uwielbiał torturować nic niewarte śmiecie. Kochał zadawać ból i słuchać jak konające istoty błagają go o śmierć niczym akt miłosierdzia. Było to miodem dla jego uszu. On, zaś do miłościwych nie należał.

Gdy tak układał w swojej głowie plan działania, zupełnie nie zwracając uwagi na stojącą kolumnę podwładnych, wpadł na jednego z nich, uderzając nosem o plecy wysokiego jaszczura.

— Co do kurwy nędzy!? — warknął wściekle, rozcierając obolały mały nosek.  Kto wam pozwolił się zatrzymać?

To ten dzieciak  sapnął pośpiesznie zielonoskóry, na którego wpadł.  Proszę samemu spojrzeć, sir!

Gruby zmielił w ustach kolejne przekleństwo, po czym przeszedł do przodu. Musiał jak najszybciej dowiedzieć się co spowodowało całe to zajście. Ku jego zdumieniu mała Saiyanka na wpół leżąc, opierała się przed dalszą drogą, z determinacją trzymając bat, którym wymierzany był cios. O dziwo kajdany nie przeszkodziły jej w tym. Gniewny wzrok, jakim ciskała w swoich oprawców, sprawiał wrażenie dzielnego, buntowniczego. Tacy właśnie byli. Zawsze znajdowali siłę, by się komuś przeciwstawić. Właśnie dlatego Freezer zdziesiątkowała tę rasę. Choć byli do tej pory posłuszni obawiał się, że któregoś dnia staną przeciw niemu, oddając życie, byleby go obalić. Z początku różowo skóry nie rozumiał obaw swojego pana. Teraz gdy dostrzegł to, co miało miejsce przed chwilą, zrozumiał. Gówniarz na chwiejnych nogach walczył, byleby ulżyć sobie w cierpieniu. Mimo iż gardził Kosmicznymi Wojownikami, ta mała wzbudziła w nim podziw. Nie duży, ale jednak. Teraz był w stanie uwierzyć, że pogłoski mówiły prawdę i smarkula nie była dzieckiem służki, a samego króla małp. Jedyne co musiał zrobić to potwierdzić tę informację u źródła.

Czarnowłosa, chociaż ledwo widziała na oczy, nie chciała dać się stłamsić. Za dużo razy już oberwała i to w dodatku za nic! Przecież nikomu nigdy niczego nie uczyniła, nie była nawet wojowniczką, a dzieckiem, które miało tylko marzenia. Nadzieje tak odległe, niektóre już nie do spełnienia... Chciała tylko żyć. Jednak żeby żyć, musiała walczyć, a do tej pory tego nie czyniła. Nie potrafiła.

Teraz gdy smagnął ją ostatni bat, zrozumiała, że będąc bierną, niczego nie wskóra. Do wolności potrzebna była determinacja. A teraz pewno prowadzili ją na śmierć. Przecież przyrzekła sobie, że zrobi wszystko, co będzie w jej mocy, byleby spełnić swoją obietnicę, bez względu czy los zmusi ją do trwania w zawieszeniu przez kilka lat. By ograć wroga, trzeba najpierw go poznać. Postanowiła, że będzie grała, najlepiej jak potrafi.

Co jest małpko? rzucił Dodoria, obleśnie się uśmiechając. Buntować się zachciało?

Dziewczyna jak oparzona podskoczyła na dźwięk jego głosu. Mimo chęci walki bała się tej kreatury. Dlaczego? On był winien śmierci jej rodziców. Jeśli ich mógł zabić, ją tym bardziej. Przecież w jego oczach była tylko szmacianą lalką. Mimo to nie chciała okazać mu strachu. Zacisnęła szczękę, w duchu prosząc przewrotny los, by nie stała jej się krzywda, by jej nie dosięgła kostucha. Nie teraz. Nie, kiedy zapragnęła żyć.

Kolczastoskóry kosmita podszedł do Saiyanki i zacisnął swoją wielką łapę na zniszczonym ubraniu pod szyją, unosząc ją na wysokość swoich oczu. Napawał się na powrót przerażonym spojrzeniem ogoniastej. Uwielbiał, gdy wszyscy wokoło trzęśli się w jego obecności.

— Masz zamiar się stawiać gnojku? warknął, ciskając gromami z oczu.  Takie wywłoki zjadam na śniadanie.

Na te słowa Sara przełknęła głośno ślinę, mocno zaciskając powieki. „Nie boję się, nie boję się...”  powtarzała w głowie jak mantrę. Mimo to na myśl o spojrzeniu w twarz wroga ani śniła. W tej pochmurnej scenerii wyglądał jeszcze straszniej.

Ścierwo prychnął z odrazą, rzucając małą w kierunku, w którym się kierowali. Rusz swoją dupę, albo cię zabije.

Księżniczka upadła twardo na kamiennej ścieżce, po czym przetoczyła się w grząskie błoto. Chcąc złapać powietrze, zachłysnęła się paskudną breją. Nim jednak zdążyła ją wykrztusić, oprawca ponownie chwycił ją prawą łapą za poły zniszczonej odzieży i uniósł wysoko, tak by złapać kontakt wzrokowy. Jak on nienawidził tych małpiszonów.

Nie chce mi się dłużej czekać, a widzę, że nie masz zamiaru współpracować. — wycedził, marszcząc czoło. — Tatulek skłamał prawda? Nie jesteś zwykłą małpą.

Sarą wstrząsnęło. Od razu domyśliła się, o co mu chodziło. Tylko jak to było możliwe, by wiedział? Kto zdradził? Nie chciała zginąć z powodu pochodzenia, a była pewna, że on to zrobi, a jak nie on to sam imperator. Przecież o to im chodziło, prawda? By zniszczyć rasę Saiyan. By wyplenić ich jak chwasty. Niedobitków pozostawić bez jakiejkolwiek nadziei. przecież gdyby któryś z chłopców na posyłki się dowiedział, że ich księżniczka żyje, mogliby ruszyć z odsieczą. Z drugiej strony w tamtym martwym już świecie była i tak nikim. Ojciec nigdy nie uznał jej za godną tytułu.

Z trudem pokręciła przecząco głową. Tyle mogła w tej chwili zrobić. Nim jednak ten zdążył cokolwiek odpowiedzieć wypluła resztę mazi zalegającej w ustach prosto na jego paskudną twarz. Wściekły kosmita wytarł powoli umazany policzek, a następnie się skrzywił. złowrogo się uśmiechnął.

— Szczylu mały. — syknął, zaciskając lewą, brudną dłoń na jej gardle. — Odpłacisz mi się.

Saiyanka wierzyła mocno w groźby mordercy jej rodziców. Różowoskóry nie rzucał słów na wiatr. Nigdy. Zacisnęła powieki, usiłując zdjąć śmiertelną obręcz z gardła swoimi malutkimi palcami. Łapczywie łapała powietrze, raz po raz się krztusząc. Oprawca zaśmiał się gardłowo by po chwili szamotaniny dzieciątko ponownie rzucić na ziemię. Tym razem na kupę kamieni, raniąc małe i zmęczone ciało dziewczyny.

— Jeszcze będziesz ptaszku śpiewać.

Obraz przed oczami się zamazał, a czarne plamki zaczęły tańczyć, pogrążając ją w odmętach niepokoju. Ostatni raz złapała haust palącego powietrza nim zemdlała.




***

Słów kilka ode mnie.
Tak, wreszcie udało mi się ukończyć ten rozdział i nam nadzieję, że jest na dobrym poziomie. Nowy, nigdy nienapisany wcześniej, za namową kochanej Nocebo, dlatego właśnie jej zadedykowałam ten odcinek. Nieźle się bawiłam, wracając do czasów Freezera, choć o nim nie był tekst. Będzie, tylko jeszcze nie wiem kiedy ;)
Pozdrawiam gorąco i zapraszam do komentowania.

09 maja 2018

Wyjaśnienia...

Kochani czytelnicy!

Nie martwcie się, nie umarłam, nie odeszłam oraz nie zawiesiłam bloga!

Ostatnio wiele się dzieje i w związku z tym przeprowadzilam się, a co za tym idzie brakuje mi czasu na pisanie. Również jestem w trakcie remontu, który niestety szybko się nie skończy, co nie oznacza, że pisać nie będę! Co to, to nie. Gdy w miarę się urządzę, tak by wiedzieć gdzie co mamy siądę do pisania.

Druga sprawa to brak internetu, wiadomo z jakiego powodu. Na laptopie go nie ma, na tablecie również. Jedynie pozostaje komórka, ale i tak w większości czasu jest poza siecią, gdyż go oszczedzam, jak można z resztą się domyślić. Z resztą muszę przyznać, że pisanie opowiadania na komórce wcale nie należy do przyjemnych, a juz parę razy tak pisałam, gdy nie miałam tableta, a dziecko protestowało bym siadała przed laptopem, albo samo chciało dopaść do klawiatury.

Tak więc w miarę swoich możliwości będę tworzyć nowy rozdział i zdradzę, że ostatnio udało mi się sklecić parę sensownych zdań. ;) Gdy tylko się pojawi pospieszę z informacją.

Do rychłego przeczytania!