Planeta Vegeta
— Łapać złodzieja! — wrzasnął Kohlr, właściciel zbrojowni.
Uciekałam ile sił, miałam w swoich krótkich nogach by mężczyzna i dwóch jego pomocników mnie nie dopadli. Cisnęłam mocniej na głowę duży czarny kaptur peleryny, który był dużo za duży. Wyglądałam w nim jak kostucha. Reszta zbyt długiego materiału ciągnęła się po ziemi, łapiąc błoto i kurz. Był to podarek od Gartu, mistrza, który uznawany był za wybitnego stratega i jednego z najlepszych wojowników tej planety. Krążyły legendy, że brał udział w bitwie o wyzwolenie. Gdyby okazało się to prawdą już dawno winien być przykuty do łóżka licząc dni do śmierci. Mało który Saiyanin dożywał późnej starości. Wojowniczy i służalczy tryb życia uniemożliwiał nam spokojne przetrwanie.
***
Siedzieliśmy w małym pomieszczeniu nieopodal sali tronowej, w której obecnie król przyjmował swych poddanych. Raz w tygodniu wysłuchiwał ich próśb, gróźb i narzekań, jak zwykł mawiać. Szanowany obywatel imieniem Gartu wyczekiwał wezwania ze strony władcy. Zawsze, gdy tu przesiadywał raczyłam go swoją obecnością. Marzyłam, by być tak silną, tak nieustraszoną. Podejrzewałam, iż był silniejszy od mego brata.
— Podejdź tu młoda. Mam coś dla ciebie — wychrypiał mężczyzna.
Sięgnął do starego, kulawego stolika, na którym stało zawiniątko. Wcześniej tego nie zauważyłam, a krążyłam po pokoju. Jak zawsze nie potrafiąc usiedzieć na miejscu.
— Co to? — zapytałam nie kryjąc zainteresowania.
— Prezent. — Mężczyzna uśmiechnął się słabo. — Nastały ciężkie czasy, myślę, że ci się przyda. Jesteś bardzo kruchą istotą.
Wpatrywałam się w spore zawiniątko. Nieczęsto otrzymywałam prezenty. Tak zafascynował mnie podarek, że zignorowałam komentarz o moim słabym przystosowaniu do życia. Wielokrotnie słyszałam, jak komentowano moją nieelitarną aparycję. Mała, biedna księżniczka, która nie miała szans na bycie wojowniczką. A tak bardzo chciałam nią się stać. To było moje największe marzenie.
— Otwórz. — Mężczyzna ponaglił mnie klepiąc po ramieniu.
— Co to? — Ponownie zapytałam rozwiązując cienki sznur na opakowaniu.
W białym, szorstkim materiałowym worze znajdowało się coś wypłowiałego, a zarazem czarnego. Zawahałam się nie wiedząc czego się spodziewać. W pomieszczeniu panował półmrok i ciężko było odgadnąć czym była owa rzecz.
— No, dalej. Na co czekasz, księżniczko? — Uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie.
Przytaknęłam mu bardziej rozpromieniona, wszak, które dziecko nie lubiło otrzymywać podarunków? Odrzucając w dal niepewność wyciągnęłam zawartość. Rozczarowana porzuciłam przedmiot na podłogę. To była najzwyklejsza czarna, gruba i szorstka szmata.
— Po co mi coś takiego? — burknęłam, a cały entuzjazm przepadł.
— To specjalna peleryna.
Spojrzałam na niego z zaciekawieniem. Po co mi była jakaś peleryna? W dodatku za duża! W tym mogłam jedynie utonąć.
— Uszyła ją moja kobieta — dodał. — Przymierz.
Założyłam i zaczepiłam u szyi specjalną klamrą, na niej było jakieś wyżłobienie oraz wyczuwalne pod palcami wgłębienia. Przywdziałam kaptur i zrozumiałam, że to straszny błąd. Niczego nie mogłam w nim dostrzec, był tak ogromny. Podeszłam do lustra omal nie tracąc równowagi od nadmiaru materiału, który leżał wszędzie. Musiałam zobaczyć, jak wyglądam w tym... Czymś. Nie posiadała ona rękawów niczym koc zarzucony na ramiona. Z ledwością przejrzałam się w lustrze, bez odgadnięcia materiału z czoła nie byłam w stanie niczego zobaczyć. Mężczyzna wyciągnął coś z kieszeni, a następnie podszedł do mnie i wepchnął przedmiot w moją dłoń.
— I jeszcze coś ode mnie — zacisnął przedmiot w moich palcach. — Bez tego to tylko zwykły materiał.
— A to co? — całkiem zdjęłam kaptur, by się temu czemuś przyjrzeć.
— Kamień, lecz nie taki zwykły, jakby się mogło zdawać — dodał pospiesznie — To niebywale magiczne cacko.
— I? — spojrzałam na niego krzywo wyczekując więcej informacji.
Magia? Czym była magia? Dlaczego był tak bardzo tajemniczy?
— To tak zwana mandarkera — odpowiedział. — Niezwykły klejnot z tajemniczych gór Mandaru. Nie wiele o nich wiem, poza tym, że dzieje się tam najprawdziwsza magia.
Nie miałam pojęcia, o jakich górach mówił. Nigdy o takich nie słyszałam. U nas najsłynniejsze były czerwone wzgórza, tam znajdowało się wejście do jaskini, w której wieki temu mieli schronienie pierwsi Saiyanie. Popatrzyłam na świecidełko z zainteresowaniem. Jego zielony, jakże żywy kolor i smukły owalny kształt emanowały nieznaną mi mocą, która była wyczuwalna w palcach w postaci mrowiącego ciepła. Czy to była ta cała magia? Co też potrafił taki kamyczek?
— Połączony z peleryną będzie cię chronić — zapewniał.
— Jak? — byłam zaskoczona i jednocześnie podekscytowana.
— Kiedy go przypniesz do tego specjalnego zapięcia, peleryna ochroni cię przed zimnem i słońcem, także sprawi, że staniesz się niewidoczna dla każdej istniejącej formy życia. — Tłumaczył z niebywałym entuzjazmem. Nigdy go takiego nie widziałam. — Nim zaczniesz ją używać musisz się podszkolić. Ma potężną moc, a ty nie jesteś jeszcze gotowa.
Nie mogłam uwierzy w to, co mówił. Jak to wszystko mogło być możliwe? Naprawdę wierzył w magię i noce jakiegoś małego, tajemniczego kamyka? Co prawda wyczuwałam spod niego tajemnicze wibracje, ale to jeszcze nie oznaczało, że dzięki niemu można było zniknąć. To było głupie. Przypięłam mandarkerę do guzika nie bacząc na ostrzeżenia. Nie poczułam nic specjalnego. Czy to była jakaś ściema?
— To nie działa miszczu Gartu — prychnęłam z rozczarowaniem.
— Mylisz się dziecko — oznajmił.
— Jak to?
— Aby zniknąć, włóż kaptur — rzekł powoli — Jednak pamiętaj, że to nie będzie takie proste, księżniczko. Jesteś jeszcze za mała, by z tego korzystać. Gdy rozpoczniesz szkolenie bojowe zajmiemy się tym treningiem.
Spojrzałam na starca jak na durnia. Co mogło być trudniejsze od założenia głupiego kaptura? Czy że mnie szydził? Miał za naiwne dziecko? W ogóle jak można było stać się niewidzialnym dzięki świecidełku? Jak śmiał mówić takie rzeczy? Co też mógł zdziałać jakiś głupi kamyczek i durny, stary płaszcz z kapturem? Naśladując swego starszego brata zmierzyłam mężczyznę wzrokiem, po czym dumnym krokiem, jak na księżniczkę przystało, wyszłam z pomieszczenia, wracając do swojej komnaty. Zrzuciłam z siebie szatę w kąt, będąc obrażoną na cały świat. Wszyscy i wszędzie traktowali mnie jak głupiego dzieciaka, którego można oszukać, zwieść i nie traktować poważnie.
***
— Łapać złodzieja! — Kohlr krzyczał coraz głośniej. — Nie może uciec daleko!
Biegnąc co sił w nogach, dotarłam do zaułka. Schowałam się w nim, głośno dysząc ze zmęczenia. Nie należałam do świetnych sprinterów z tymi krótkimi nóżkami. Mój dotychczasowy trening wołał o pomstę, a kondycja równała się, praktycznie zeru. Choć brat pokazywał mi różne sztuczki i sama podpatrywałam jak ćwiczyły starsze dzieciaki, to nie miałam doświadczenia. Dopiero po szóstym roku miałam odbyć prawdziwe szkolenie nie tylko z rówieśnikami i bardziej doświadczonymi podlotkami, ale również z Saibamenami*. Do mojej miernej kondycji dochodził także brak całkowitego przystosowania do silnego ciążenia.
Przerażona kolejną reprymendą matki wpadłam na iście szatański pomysł. Nie zastanawiałam się, czy był on dobry. Musiałam coś zrobić. Postanowiłam przetestować kamień, który miał podobno być magiczny. Mimo sceptycyzmu nosiłam tak cenny dla Gartu artefakt zawsze przy sobie z obawy, że ktoś go znajdzie, zniszczy lub po prostu mi ukradnie. Taki scenariusz był jak najbardziej możliwy. Mimo pochodzenia nie posiadałam wianuszku wielbicieli, nawet nie byłam lubiana. Matka tłumaczyła to tym, że zwyczajnie zazdrościli mi królewskiego pochodzenia, by nie było mi przykro, ale ja swoje wiedziałam. Poprawiłam za duży kaptur, by cokolwiek widzieć, a następnie zaczęłam szukać go po kieszeni swego odzienia. Choć nie wierzyłam w nadprzyrodzone właściwości klejnotu, to zawsze nosiłam przy sobie. Był piękny, w dodatku emitował to dziwne ciepło, które tak bardzo mnie przyciągało. Coś jak zmaterializowana KI, którą wielokrotnie pokazywał mi brat, pozwalając przyłożyć do niej dłoń, lecz nie dotykać.
Kiedy już znalazłam artefakt powoli wyciągnęłam go spod materiału i zaczęłam się mu uważnie przyglądać. Nie było na to czasu, ale swoją niewidzialną i tajemniczą aurą zmuszał mnie do tego. Ogrzewał moje drżące dłonie ze zdenerwowania. Co w nim mogło być takiego, przed czym ostrzegał mnie stary wojownik? Przełknęłam ślinę i powoli z trzęsącymi się rękoma zapięłam go w odpowiednie miejsce płaszcza. Nic się nie działo, z resztą tak jak przypuszczałam. Prychnęłam z irytacją. Dałam się nabrać, z resztą nie pierwszy raz. Byłam tylko głupim smarkaczem.
Nagle poczułam dziwny przepływ energii przez moje niewielkich rozmiarów ciało. Całe zaczęło drętwieć. Usiłowałam się poruszyć, ale jedyne co mogłam to pomyśleć o tym. W następnej sekundzie padłam na brudną ziemię. Fala gorąca, która wydobywała się z przedmiotu sprawiała, że płonęłam od szyi po czubki palców. Mój organizm dygotał niczym liść na wietrze. Nie mogłam się podnieś. Czułam jakby coś mnie przygniotło, mimo że ucisk wydobywał się z kamienia. Uderzyłam głową w podłoże, gdy tylko postanowiłam ją unieść. Nie potrafiłam wykrzesać krzty siły! I nagle się okazało, że mistrz nie kłamał. A ja ignorantka nawet nie zapytałam, przed czym mnie ostrzegano. Byłam przerażona, gdy zaczęłam tracić oddech.
W pierwszej chwili się zwyczajnie rozpłakałam. Nie wiedziałam, co robić. Jak sobie pomóc? Leżałam jak kamień brodząc w błocie. Strach, jaki mnie ogarnął sprawiał, że coraz trudniej było mi zaczerpnąć powietrza, a otaczająca mnie ciemność spod zamkniętych powiek doprowadzała do paniki. Gdy myślałam, że to już najprawdziwszy koniec w mojej głowie zadudnił niczym gong głos księcia Saiyan: Jeśli jesteś prawdziwą elitarną wojowniczką, walcz. Walcz zawsze do samego końca! I chociaż własny ojciec nie uznawał mnie za wyższej rangi, to z całego serca pragnęłam nią być. Tu i teraz. Każdego dnia. Marzyłam, by któregoś dnia stanąć przed królem z wysoko podniesioną głową, udowadniając swoją wartość. Ten dzień jednak nie chciał nadejść.
Mimo zaistniałej sytuacji, która w żaden sposób nie była dla mnie korzystna, za wszelką cenę chciałam zwalczyć ból, jakiego doznawałam przez mandarkerę. Nie tylko dla ojca, ale i dla siebie. Zdawałam sobie sprawę, że jeśli tego nie uczynię to skonam tu i teraz, a potem mnie odnajdą, gdy będzie za późno. Pomyślałam nawet o matce, która po mej śmierci rzuciłaby swoje: A nie mówiłam? Nie jesteś jak wszyscy Saiyanie. Nie możesz się tak bezmyślnie narażać. Potrzebowałam jedynie pokonać drętwotę, lęk i moc, jaka mnie przytłaczała. Niby nic, a jednak tak wiele. Nie potrafiłam latać, a co dopiero przezwyciężyć taką niewyjaśnioną magię.
Walka z kamieniem nie miała należeć do łatwych i o tym mówił stary wojownik. Nie posłuchałam i musiałam słono za głupotę zapłacić. Rozwścieczony Saiyanin zbliżał się nieubłaganie, słyszałam jego wściekłe nawoływanie. Jak zwykle pokrętny los nie był po mojej stronie. Cokolwiek usiłowałam uczynić ani drgnęłam. Miałam wrażenie, że zaraz ostatecznie życie ujdzie ze mnie. Przechodzący obok pobratymcy nie zauważali małej dziewczynki. Zupełnie jakbym nie istniała! W pewnym momencie chciałam wołać o pomoc, lecz nie miałam nawet takiej mocy, by wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Oczy mimowolnie napełniały się łzami. Czy tak miał wyglądać mój koniec? Samotnie, a jednak wśród przechodniów w kałuży grząskiego, czerwonego błota? I niby byłam córką króla? Gdyby mnie teraz zobaczył najpewniej w życiu nie przyznałby się do pokrewieństwa.
Ten wieczór w pełni mogłam nazwać pierwszym poważnym treningiem. Mogłam być z siebie dumna. Chociaż troszeczkę... Jeszcze nigdy nie przeszłam żadnej takiej próby. Kręciło mi się w głowie. W uszach piszczało, a w głowie pulsowało. Dosłownie zachłysnęłam się powietrzem. I błotem.
— Księżniczko Saro? — Niespodziewanie usłyszałam kobiecy głos. — Co ty tu robisz, na ziemi? W dodatku tak daleko od domu?
Chciałam naopowiadać jej jakichś kłamstw, może zażartować? Nie miałam siły na żadną z tych rzeczy. Nie wiedziałam, czy jestem jeszcze w stanie oddychać, a co dopiero mówić. Wymamrotałam coś, choć chciałam, aby zabrzmiało to, jak świetny żart o wymierających Tsufulach. Oczy w momencie zaszły mi mgłą. To wszystko było ponad moje siły. Nie podołałam temu kamieniowi. Pokonał mnie. Wiedziałam o tym. Musiałam stracić przytomność. I tak o wiele za długo udało mi się utrzymać przy zmysłach.
Walcz zawsze do samego końca!
Walczyłam, Vegeto! Walczyłam do samego końca! Tylko to się liczyło.
Kobieta zabrała mnie do budynku medycznego, który był połączony z królewskim pałacem. Medycy wsadzili w maszynę regeneracyjną i zadbali o to bym wróciła do zdrowia. Nikt nie wiedział, co mi dolegało. Nie miałam żadnych ran zewnętrznych poza porządnie obitymi narządami wewnętrznymi. Jak to się stało, że ledwo trzymałam się przy życiu jakbym co najmniej stoczyła walkę. Tylko ja wiedziałam, że odbyłam najprawdziwszy pojedynek, ale z potężną magiczną siłą. Po ocknięciu nie zamierzałam niczego wyjaśniać. Wzruszyłam jedynie ramionami tłumacząc się zawrotami głowy. Gdybym przyznała się do posiadania artefaktu matka odebrałaby mi go. Tym sposobem nadopiekuńczość stała się jej nad wyraz silną obsesją. Teraz wiedziałam, że ojciec nigdy mnie nie zaakceptuje. Mieli mnie za kruchą, słabą i niegodną. To było łamiące, ale nie mogłam im teraz zdradzać magicznych właściwości zielonego świecidełka. Postanowiłam w tajemnicy przed wszystkimi nauczyć się korzystać z mandarkery i udowodnić każdemu, że nawet ja, dzieciak, który nigdy nie miał żyć mógł stać się prawdziwym Kosmicznym Wojownikiem.
Saibamen — zielone istoty mało rozumne, które ewoluowały z roślin. Genetycznie zmodyfikowane przez saiyańskich naukowców do celów treningowych. (Więcej na ich temat znajdziesz tutaj)
Baśń
OdpowiedzUsuń5 września 2008 o 9:19 PM
A co ukradła? Oj, niegrzeczna dziewczyna, tak się zwraca do starszych…? ;] Jak pisałam wcześniej, pomysł na opowiadanie naprawdę fajny i oryginalny. Oczywiście, to pierwsze notki więc akcja jeszcze się na dobre nie rozkręciła, ale zapowiada się bardzo ciekawie. Czekam z wrodzoną niecierpliwością na następną notkę! ;)Co do twojego kom. na moim blogu, masz rację. Musi zebrać wszystkie swoje siły, ale to wcale nie będzie łatwe i czeka ją ogromna praca nad sobą. Zresztą, zobaczysz, jeżeli nadal będziesz śledzić przygody mojej Belli:).Pozdrawiam serdecznie, kraina-belli :)
Zakazana.
OdpowiedzUsuń8 września 2008 o 8:56 PM
Nigdy nie przepadam za opowiadaniach fantastycznych, ale Ty opisujesz to tak naturalnie, że nie mogłam się powstrzymać od nie przeczytania do końca.Ten kamień jednak jest mocny :))Będę tu wpadała częściej, dziękuje za link.Pozdrawiam [na-dnie-szczytu]
angelika935@amorki.pl
OdpowiedzUsuń23 stycznia 2010 o 8:09 PM
Niezłe ziółko jest z Sary ;) Z kolei bardzo przydatny prezent dostała, trochę treningu i będzie z nim niepokonana :)
Son Poki
OdpowiedzUsuń13 sierpnia 2012 o 10:09 AM
Serio fajny pomysł. A wiesz, że mam podobny i robię nawet komiks? Tylko, że nie jestem siostrą Vegety ale Kakarotta. :P
Witam,
OdpowiedzUsuńprzepraszam, ze teraz, ale niestety... kilka spraw się po komplikowało, ale fakt jest taki, że mam przeczytane już większość rozdziałów z opublikowanych...
no pięknie, ciekawe co ukradła, no a ten płaszczyk, też by mi się taki przydał...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hej,
OdpowiedzUsuńno, no ciekawe co takiego nasza mała składła... och jak ja też bym chciała mieć taki płaszczyk...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Na szczęście weny nie brakuje, gorzej z czasem ;)
UsuńCo ukradła? A no jakieś miecze, które kute były dla jakieś innej nacji wszak Saiyanie nie potrzebowali tego typu broni :D
Pozdrawiam
Hej! Jakiś czas temu trafiłam na Twoje opowiadanie i przeczytałam randomowo kilka rozdziałów, spodobało mi się, więc zaczęłam czytać od początku :) :* pozwól, że się tu rozgoszczę! :)
OdpowiedzUsuńPierwsze, co mi przyszło na myśl, jak przeczytałam o tej pelerynie to właśnie peleryna-niewidka! Bardzo mi się podoba ten atrybut, świetny pomysł! Jestem bardzo ciekawa, jak będzie go używać w przyszłości to o wiele lepsze niż ukrywanie energii! :)
Hej! Milo ze piszesz. Rozgosc sie, prosze bardzo.
UsuńPeleryna niewidka! Racja! A wiesz, ze ona powstala gdy chodzilam do podstawowki, a o Harrym Potterze to Rowlling jeszcze pewno nie snila 😂😂 ale podoba mi sie porownanie! W dodatku, przygode z pisaniem ff zaczynalam wlasnie od Harry'ego Pottera :D Bo zalazek ksiezniczki Saiyan mialam w glowie gdzies tam i tylko na kartkach papjeru w formacie obrazkow inspirowanych malutkim Gohanem puszczonym w dzicz przes Piccolo.
Pozdrawiam
O nie, siostro! ❤️ Ja też zaczynałam pisanie fanfiction od Harry'ego! Ale po drugiej stronie, jako czytelnik, jest równie przyjemnie!
UsuńWitam ponownie. Właśnie skończyłem drugi odcinek. Jak na standardy fanfików DB (a swego czasu czytałem ich sporo) to ten się fajnie zapowiada. Podoba mnie się, że eksperymentujesz z opisem używania ki i magicznymi artefaktami. Te elementy zawsze były esencją Dragon Balla. Chociaż osobiście chciałbym trochę więcej opisów. Cóż może doczekam się tego w następnych rozdziałach.
OdpowiedzUsuńOprócz tego widzę, że mamy trochę podobnych pomysłów (które pojawią się u mnie w trzecim odcinku mojego fanfika). I to też mi leży, bo trafiasz w mój gust.
Co do problemów z warsztatem jest ten sam problem przydługich zdań gubiących sens, ale nic na tyle strasznego, żeby odstraszyć od czytania.
Hej!
UsuńJak się można domyśleć, tu też nie jest zbyt kolorowo - opisowo. Tak jak wspomniałam w poprzednim odcinku, moje początki kuleją, nawet po poprawce. Pomyśl sobie co tu się działo w pierwotnej wersji! Wstyd i hańba 😅😅. I nie, nie wyolbrzymiam!
Lubię eksperymentować, lubię magiczny świat DB, a smocze kule również są artefaktem, jakby nie patrzeć, tylko ten należy skompletować, a w efekcie mamy Boskie Smoczysko spełniające życzenie. Opisów się doczekasz, obiecuję. Jeszcze w tym życiu xD
Ps. Zaintrygowałeś mnie tymi podobieństwami. Tym bardziej chcę wpasć do Twojego świata, ale najpierw muszę skonczyć tekst nad którym obecnie pracuję by nie wypaść z rytmu :) tylko on pojawi się w drugiej "książce" Bonusy i od razu mogę powiedzieć, że ten drugi można smiało czytać, bo będzie mieć miejsce przed rozpoczęciem się opowiadania. 😁