ROK: 778
Planeta: Ziemia
Bulma jak co roku zorganizowała potężne przyjęcie z okazji swoich urodzin. Wszyscy przyjaciele byli zaproszeni, a kobieta nie lubiła, jak jej się odmawia. Każdy uwielbiał się trochę rozerwać i zjeść, zwłaszcza że w Capsule Corporation można było spróbować naprawdę pysznych rarytasów. Tym razem jednak wpadła na zupełnie inny pomysł. Gohan jednak nie był zainteresowany ani zabawą, ani też jedzeniem. A już zwłaszcza rejsem na luksusowym statku. Co też tej kobiecie strzeliło do łba?
Kolejny raz udał się na urodziny przyjaciółki ojca z szacunku do wynalazczyni smoczego radaru. Miał zamiar siąść gdzieś w kącie i poobserwować nicość. Chyba że ktoś miał pomysł jak odnaleźć Sarę. Son Gohan już nie miał pomysłów. Albo upić się. Albo jedno i drugie. Co mu tam? I tak wszystko traciło sens, a on nie miał już żadnych pomysłów.
Gdy wraz z matką i młodszym bratem dotarł na wskazane w zaproszeniu miejsce, uprzejmie się przywitał. Wspomniał również, że Gokū się spóźni, gdyż wybył parę dni wcześniej do Kaito na trening, ale obiecał, że nie zapomni. Bulma krzywo spojrzała na tę uwagę, a Gohan jedynie wzruszył ramionami. Nie zamierzał wciskać kobiecie bajek, jedynie powtórzył słowa ojca. Czy zamierzał dotrzymać słowa? Tego nie wiedział nikt. Pewno i sam Gokū.
Na pokładzie gigantycznego wycieczkowca zebrała się już większość zaproszonych. Jakże młodzieńca zdumiała obecność samego Herculesa, Buu i Videl. Widać, po ostatniej imprezie na cześć pokonania Majina więzi tych ludzi się zacieśniły, albo interesy. Wszystko jedno. Son Gohan automatycznie odwrócił się plecami, oznajmiając matce, że idzie się rozejrzeć. Zdąży się ze wszystkimi jeszcze przywitać.
Przycupnął po drugiej stronie statku, gdzie znajdował się olbrzymi basen. Wszyscy byli skupieni na przodach, gdzie znajdowało się jedzenie i nadchodzące atrakcje w grze, którą Bulma uwielbiała nad życie — bingo. Taka zabawa absolutnie go nie interesowała. Rozłożył się na najbardziej oddalonym leżaku i zamknął oczy.
Ciepłe promienie słońca były nad wyraz przyjemne dla jego skóry. Twarz z radością przyjmowała tę energię. Gohan uwielbiał wylegiwać się w trawie, łapiąc w ten sposób słońce. Od czasu zniknięcia Saiyanki nic jednak nie było takie samo. Wszystko, co kochał, sprawiało mu smutek, a to, co sprawiało, że sobie przypominał o niej, było jak sztylety. Nie chciał zapominać, ale jednocześnie nie chciał pamiętać. To było bardzo trudne.
— Nadal nic? — usłyszał ponury głos.
Zerwał się do siadu, jakby co najmniej ktoś oblał go zimną wodą. Myślał, że będzie tu sam. A może po prostu przysnął i nawet nie wiedział kiedy? Przed młodzieńcem stał książę Vegeta jak zawsze na galowo. Ten to nieprzerwanie trenował, a gdy tylko dowiadywał się, że nie potrafią odnaleźć jego siostry, ćwiczył jeszcze więcej i ciężej, jakby usiłował tym zagłuszyć emocjonalną rozpacz. Gohan rozumiał go jak nikt inny. Utrata ważnej osoby była najgorszą karą od losu. Wiedział też, że już raz Sarę uznał za martwą. Spotkanie po latach było jak obuch. Czy jednak tym razem mogli liczyć na podobną sytuację?
Son Gohan pokręcił przecząco głową, jednocześnie przymykając powieki. Było mu niewyobrażalnie źle z tego powodu. Vegeta każdorazowo reagował impulsywnością. Także czuł się bezradny i on o tym doskonale wiedział. Nie musiał mu nic mówić.
— Nic. Kompletne zero. To jest po prostu niemożliwe. — Młodzieniec rzucił z frustracją. — Z początku myślałem, że nie chce być odnaleziona, ale teraz... Obawiam się najgorszego. To trwa zbyt długo. Ona przecież w końcu by wróciła i... I mi złoiła skórę.
— Co chcesz powiedzieć? — Vegeta jak na komendę zesztywniał. Mimo wszystko nie chciał tego nawet słuchać. Ale wiedział, że Gohan ma rację. Jego temperamentna siostra wróciłaby. Nie mogłaby nie nawciskać Saiyaninowi. Dla zasady.
— Jestem przekonany, że coś jej się stało i po prostu nie może wrócić.
Książę Saiyan przysiadł na leżaku obok, głęboko się zastanawiając nad słowami dzieciaka Kakarotto. Mógł mieć sporo racji. Sara była silną wojowniczką, ale nie była niepokonana, zwłaszcza jeśli uciekła w... Skrajnych emocjach. Vegeta, chociaż nie wyglądał na takiego, to robił swój własny wywiad w sprawie zniknięcia siostry. Nawet poważnie się poprztykał z Son Gokū, gdy okazało się, że tamten nie potrafi odnaleźć jego siostry mimo usilnej próby namierzenia jej KI.
— To wszystko twoja wina! — warknął Saiyanin.
— Wiem o tym — wyszeptał ponuro młodzieniec. — Próbuje to odkręcić, ale brakuje mi już pomysłów. Chodzę we mgle... Nie mam pojęcia co robić.
Ukrył twarz w dłoniach. Miał ochotę rozpłakać się jak dziecko. Vegeta nigdy niczego nie ułatwiał. Sprawiał wrażenie wiecznie niezadowolonego, a w dodatku nic nie robił. Gohana to frustrowało. Jakby cały świat o niej zapomniał. Było to jednak kłamstwo. Każdy radził sobie inaczej. On łkał w poduszkę, odwiedzał wspólne miejsca, sypiał w jej pokoju, tuląc się do jej poduszki. Ostatni raz tu był, gdy ta spała po odpięciu aparatury.
Vegeta nawet go nakrył. To był przypadek. Sam chciał posiedzieć w pokoju, w którym mieszkała jego siostra. Widząc, w jakim stanie zastał dzieciaka, odpuścił i usiadł obok. By pomilczeć. W tej ciszy rozumieli się jak nigdy. Zwłaszcza po tym, jak Gohan wyznał mu, co czuje. Książę niby od niechcenia rzucił, że dopóki mu zależy, może tu przychodzić bez względu na porę. A wiedział, że chłopak będzie jak duch — niezauważony. Tyle mógł dla niego zrobić.
— Vegeta... Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale czy mógłbyś mi pomóc? — Gohan wyszeptał skrępowany. — Mam mapę, może jeżeli obaj udamy się w przeciwległe strony... Może... Może uda nam się dowiedzieć czegoś na temat... Sary?
Jej imię z trudem przeszło mu przez gardło. Czuł, jak wielka gula rośnie mu w gardle. Musiał jednak zapytać. Nie potrafił już nic innego wymyślić. Był w potrzasku. Do tego ledwo dawał radę w codziennym życiu. Cieszyło go to, że ukończył liceum, chociaż nie z tak zadowalającymi wynikami, jakich oczekiwała matka. Nie potrafił skupić się na nauce, najważniejsze było studiowanie map kosmosu, których i tak na Ziemi by nie uznano. Nikt nie wierzył w bezkres otchłani i niezliczoną ilość obcych ją zamieszkujących. Z tą wiedzą, jaką posiadał, naprawdę mógłby zostać na tej planecie wielkim uczonym w dziedzinie astronomii. I tym tłumaczył się Chi-Chi, gdyż badanie kosmosu w tej chwili miało dla niego największy priorytet. Nie raz odwiedził przestrzeń kosmiczną i trochę „świata” zwiedził. On tak naprawdę miał w nosie bycie tym kimś, jak to określała jego rodzicielka.
Nie zdążyli wymienić żadnych szczegółów ewentualnej wyprawy poszukiwawczej, gdy Vegeta spiął się jak struna, jednocześnie zamykając oczy i ściągając brwi. Król Światów — Kaito z duszą na ramieniu przekazał mu niepokojące informacje, których książę nie potrafił wypowiedzieć na głos. Mimowolnie zaczął trząść się jak przerażone dziecię. Kakarotto pokonany? Dwoma ciosami?
— Mogę na ciebie liczyć? — zapytał nieświadomy niczego Son Gohan. — Musimy obmyślić plan, rozesłać listy gończe... To... To chyba najlepszy pomysł, by ktoś, gdzieś ją wypatrzył.
Młodzieniec spojrzał uważniej na brata ukochanej. Nie był pewien czy właśnie go rozgniewał. Wyczuwał w jego KI delikatną wibrację. Rozumiał, że rozmowa na temat zaginionej była i frustrująca, ale zdawało mu się, że było to coś innego. Wyglądał, jakby zobaczył ducha. Skupił się na otoczeniu, lecz niczego nie wykrył.
Książę spojrzał na swoje dłonie, nie do końca rozumiejąc, dlaczego ogarnął go paraliżujący strach. I bynajmniej nie była to przegrana odwiecznego rywala. Gdzieś w głowie tliły się dawno zaszufladkowane wspomnienia. Kiedy wreszcie odzyskał władzę nad ciałem, nie dość mocno uderzył pięścią w ścianę. Nie miał zamiaru zatopić promu. To była bezradność. Świat się walił na każdej możliwej płaszczyźnie? Niebawem mieli się o tym przekonać.
— Vegeta, książę Saiyan — usłyszeli.
Obaj wojownicy poczęli się rozglądać, nie dostrzegając nikogo i niczego. Starszy Saiyanin nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Już tu jest — przemknęło przez jego przerażoną myśl. Młodszy ze zdziwieniem uznał, że ktoś postanowił z nich zażartować, zwłaszcza że gdy obaj się spotykali, nastawała grobowa atmosfera. Zwykle Goten lub Trunks usiłowali rozładować niezdrowe napięcie. Nikogo jednak nie było w zasięgu wzroku. Gohan westchnął, kręcąc przy tym głową. Zapewne matka go szukała, gdyż powinien wrócić na to przeklęte przyjęcie.
Jego spojrzenie dosięgnęło Vegety i ogarnęło go dziwne przeświadczenie, że jest coś nie tak. Mężczyzna pobladł, nadal wyglądał bardzo nie swojo. Co wiedział? Co ukrywał? I wtedy za Saiyaninem dostrzegł nieznaną istotę, która wyciągnęła rękę i usiłowała sięgnąć karku księcia. Na moment zabrakło mu słów, a gdy odzyskał władzę nad swymi myślami, krzyknął:
— Vegeta, za tobą!
Wojownik uskoczył jak oparzony, jednocześnie tratując młodego Saiyanina. Obaj upadli na idealnie wypucowaną drewnianą podłogę, bacznie przyglądając się tajemniczej i smukłej postaci.
Humanoidalny kocur o szpiczastych uszach i śliwkowej barwie skóry stał dostojnie wyprostowany. Mrużył złowrogo oczy i czekał. Zaraz obok pojawił się lazurowy przybysz o śnieżnobiałej czuprynie sterczącej ku słońcu. Dzierżył długą laskę w dłoni. Jego twarz jaśniała czymś, co przypominało aureolę, lecz nie była taką, jaką kilka lat temu miał jego ojciec. Obaj nieznajomi mieli podobne oznaczenia na strojach.
— Witaj. — Kocur wyszczerzył zębiska.
— Kim jesteś?! — fuknął Vegeta. Nienawidził, gdy podchodzono go od tyłu.
— Nie wiesz, kim jestem? — rzekło wyniośle kocisko. — Cóż nie istotne, i tak już nie żyjesz.
Wycelował pazurem w księcia. Na koniuszku pazura pojawiła się drobniutka iskra mocy. Drugi mężczyzna stał jak posąg, jakby nie interesował go przebieg spotkania. Gohan wciąż na wpół siedział, całkowicie zdezorientowany sytuacją. W tym czasie rozjuszony brat Sary rzucił się na nieproszonego gościa, lecz chwilę potem na moment zawisł w powietrzu, a w następnej chwili upadł. Wyglądało, jakby potknął się o własne nogi.
— Vegeta! — zawołał z desperacją Gohan. Cokolwiek się wydarzyło, nie mógł siedzieć bezczynnie.
Poderwał się na ugiętych nogach gotów do działania. Spróbował oszacować sytuację, ale niewiele potrafił wywnioskować. Ci nie ludzie nie emanowali żadną energią, a jednocześnie byli bardzo przytłaczający swym majestatem. Kim byli? Czego chcieli od księcia?
Niedoszły król przypomniał sobie o dniu, w którym spotkał tego kocura po raz pierwszy. Sceny w jego wspomnieniach były rozmazane, ale wyraźnie pamiętał, że jego ojciec, wielki Vegeta III ukorzył się przed tym... Był wstrząśnięty tą sytuacją. Miał króla za niezłomnie wielkiego wojownika. Nie pamiętał rozmowy, jednak wiedział, że ten paraliż, jakiego doświadczył chwilę temu, przydarzył mu się właśnie tamtej nocy. Wtedy był tylko szczeniakiem, dziś, gdy był naprawdę potężnym Saiyaninem, spotkało go dokładnie to samo, z równie intensywną siłą. Oznaczało to tylko jedno — był Bogiem Zniszczenia.
— Liczyłem na coś więcej — mruknął rozczarowany bóg. — Nie jesteś wart mojego czasu. Trzeba było już wtedy zniszczyć waszą planetę.
Son Gohan niczego nie rozumiał, poza jednym — Vegeta musiał znać tego kotowatego. Chciał interweniować, ale z jakiegoś powodu jego ciało odmawiało posłuszeństwa. Obserwował, jak tajemniczy gość podchodzi do wciąż leżącego mężczyzny, a następnie przy nim kuca. Trzymał nerwy na wodzy, oczekując odpowiedniego momentu.
— Słuchaj no, wiesz może coś o Bogu Super Saiyan?
— Bogu Super Saiyan? — powtórzył książę drżącym głosem.
— Jednak nie masz pojęcia, o czym mówię — kot był wyraźnie rozczarowany. Przechylił głowę na bok.
Książę wciąż walczył z podłogą i swymi znokautowanymi mięśniami przez boską energię i gdy zobaczył swoją kobietę, jego serce na moment przestało bić. Bulma zdegustowana nieobecnością księcia na przyjęciu postanowiła kolejny raz utrzeć mu nosa. Nie lubiła być odtrącana, zwłaszcza w swoje urodziny. Stała ze swoją standardową miną, naburmuszonej, trzymając w dłoni szklaneczkę z drinkiem pomarańczowym.
— Nie podchodź! — krzyknął ostrzegawczo. Musiał chronić tę nieokrzesaną kobietę.
Bóg zniszczenia i jego towarzysz spojrzeli za siebie. Bulma miała nietęgą minę. Poprawiła okulary przeciwsłoneczne na głowie, czując, iż zaraz jej zjadą po grzywce, prosto na podłogę. Sytuacja, w jakiej się znalazła, wyglądała bardzo... dziwnie. Jej dumny mężczyzna leżał jak długi, w dodatku jak zwykle jej rozkazywał. I to w ten wyjątkowy dla niej dzień! To było oburzające! Jak ona mogła się z nim związać?! Sama nie wiedziała, jak do tego doszło.
— Nie bądź nieuprzejmy wobec kobiet, książę Vegeto — rzekł nader spokojnie ogoniasty kocur.
Bulma nie znała tych istot, ale zdawała sobie sprawę, z kim postanowiła dzielić życie — z kosmitą. Obcy na jej ukochanej Ziemi nie byli dla niej niczym nadzwyczajnym. Zwłaszcza ci, którzy przypominali jednocześnie zwierzoludzi — tych, którzy kiedyś zażyli narkotyk, zwany Animorfaliną.
— Kim jesteście? — zapytała, podchodząc bliżej. — Jesteście... Przyjaciółmi Vegety?
Na to pytanie Gohanowi skrzywiła się twarz. Przyjaciele? Ten wojownik na przestrzeni lat to mógł nie zliczyć wrogów, ale przyjaciół? Na szczęście był najdalej i nikt nie dostrzegł jego reakcji. Ostrożnie się podniósł, jednocześnie zdumiewająco lekko się czując bez tej nienaturalnie przytłaczającej siły. Vegeta nadal pozostawał w swojej haniebnej pozycji.
Dotąd milczący, wysoki jegomość zabrał głos. Wytłumaczył w iście dystyngowanym tonie, że przybywają z daleka i w istocie nie są przyjaciółmi księcia, a jedynie na niego wpadli w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące ich pytanie.
— Jestem Whis, droga pani, a to — tu wskazał na kotowatego — mój pan, wspaniały lord Beerus.
— Miło mi poznać. — Z uśmiechem podała dłoń Beerusowi. — Tak się składa, że dziś są moje urodziny i organizuję przyjęcie. Jesteście mile widziani.
Wciąż tajemniczy dla Gohana przybysze nie omieszkali uprzejmie przyjąć zaproszenie. Gdy tylko odeszli podbiegł do poległego księcia i pomógł mu wstać. Zdziwił go fakt, że nie odtrącił tej pomocy, jak to zwykle czynił.
— Kim oni są? — wyszeptał z obawą, że tamci go usłyszą.
Wojownik pozwolił sobie pomóc wstać, gdyż wciąż targały nim skrajne emocje — od gniewu po strach. Ten mocno paraliżujący. Westchnął ciężko, a jednocześnie jakby upuścił kamień, gdy wreszcie zostali tylko we dwóch.
— Ten kot to Bóg Zniszczenia, Beerus. Ktoś, kogo nie należy ignorować — mruknął cicho Saiyanin. — Jest jak pożeracz galaktyk! Nie, co ja gadam! Całych wszechświatów! I nie wolno nam go rozwścieczyć inaczej nas wszystkich unicestwi.
Dla syna Gokū brzmiało to dość absurdalnie. Wielokrotnie był ktoś, kto uważał się za niezwyciężonego, niemal samego boga. Nawet Bóg Światów nie był od nich silniejszy. Jak więc on mógł? Lecz chwilę potem przypomniał sobie, jak bardzo ogarnął go paraliżujący strach, którego nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć. I panika, jaka ogarnęła pyszałka Vegetę. Jeżeli on bał się tej istoty, to zapewne miał powód.
— Kaito uprzedził mnie, że Beerus się tu zjawił i że pokonał twego głupkowatego ojca — wyjaśnił zaraz książę. — Jeżeli czymkolwiek rozgniewamy Boga Zniszczenia, możemy pożegnać się z naszym domem. Ja nie żartuję, dzieciaku.
— To, co mamy robić? — zapytał z przejęciem młodzieniec. Jeśli jego ojciec przegrał starcie z tym bogiem, faktycznie mieli przechlapane.
— Zrobić wszystko by zadowolony opuścił naszą planetę jak najszybciej — pouczył go, kiwając na boki wskazującym palcem. — Jeśli nam się nie uda, to możesz zapomnieć o misji poszukiwawczej.
Tyle Son Gohanowi wystarczyło, by zrozumieć powagę sytuacji. Poszukiwania Sary miały dla niego najwyższy priorytet. Musieli załatwić wszystko po ciuchu i niezauważenie. Ryzyko było ogromne, ale stawka bardzo wysoka — ich życie.
***
Beerus i Whis szybko wtopili się w tłum z iście szerokimi uśmiechami i nienagannymi manierami. Można by powiedzieć, że ten przytłaczający pogrom, jakiego doznali w chwili spotkania, był tylko niefortunnym wypadkiem. Vegeta jednak nie zmienił zdania ani razu. Pamiętał boga na swojej rodzimej planecie i tego, jak potraktował jego ojca. W uszach dudniły mu słowa króla północnych galaktyk — nie rozzłościć. Nie był skończonym ignorantem i potrafił zrozumieć, jak bardzo mają przechlapane. Jeden fałszywy ruch, słowo i wszystko mogło przepaść. Gohan zdawał się dostrzegać zagrożenie i postanowił działać razem z nim. Za wszelką cenę chciał wreszcie ruszyć na poszukiwania.
Większość przyjęcia był spokój, chociaż parę razy zdarzyło się parę kontrowersyjnych zdarzeń, które chyba tylko cudem udało się zażegnać i to dosłownie. Saiyańscy wojownicy przemieszczali się między gośćmi z duszą na ramieniu. Vegeta po raz drugi uznał, że ten dzieciak jest coś wart i potrafił z powagą podejść do pewnych sytuacji. I wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie jeden incydent...
Buu mimo swojej siły i dobroci pochodzącej od jednego z bogów światów posiadał mentalność małego, rozkapryszonego dziecka. Nie zamierzał dzielić się puddingiem, którego tak bardzo chciał spróbować Bóg Zniszczenia. Hercules nie miał nic przeciwko, nawet zaproponował poczęstunek. Niestety Majin był do tego stopnia samolubny, że mimo uprzejmych próśb Whisa, demon swoim długaśnym językiem obślinił wszystkie flakoniki z waniliowym deserem. Tyle wystarczyło, by rozzłościć dotąd spokojnego boga.
Vegeta upuścił talerz z kolejnymi frykasami, jakimi chciał uraczyć przybysza. Gohan, chociaż w tym czasie stał nieco dalej by wybrać dla gości dobry trunek, zaobserwował zaistniałą sytuację, zacisnął pięści w oczekiwaniu. Dostrzegł, że pan Satan usiłował załagodzić sytuację z niesfornym Buu, jednak nie miał wpływu na dalszy przebieg zdarzeń. Buu, to po prostu Buu. Ziemianin oberwał rykoszetem — podmuch KI posłał go na jedną ze ścian promu. Stracił od razu przytomność.
Nie ludzie patrzyli na siebie z determinacją. Pachniało walką na wiele kilometrów. Nikt jednak nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mieli przechlapane. Nikt poza Vegetą i Gohanem. Whis zdawał się niewzruszony zaistniałą sytuacją.
— Przestańcie! — zakomenderował książę. Miał cichą nadzieję, że zostanie usłyszany. — To nie miejsce na walki! Opanujcie się.
Nic jednak nie było w stanie powstrzymać różowego stwora. Rzucił się z pięściami na boga, a ten kompletnie nic sobie z tego nie robił. Zupełnie jakby zwykły Ziemianin postanowił znokautować Saiyanina. Tak, to było dobre porównanie.
W tym czasie towarzysz boga wzruszył ramionami, zupełnie jakby oglądał walki dla dzieci w przedszkolu. To, co następnie zrobił, zdumiało Gohana — odwrócił się i podszedł do straganów z jedzeniem. Najwidoczniej dla niego nie było w tym zdarzeniu nic nadzwyczajnego albo gorzej — znał kolejno przebieg i oczekiwał jedynie końca. To wystarczyło, by młodzieniec zrozumiał, że są na straconej pozycji.
W tym samym momencie Beerus zablokował pięść demonicznego stwora. Zdawał się taki niewzruszony rosnącą furią Buu. Puki go nie obrażał, nie mieli się co stresować, że zachwiane zostaną wymiary. Vegeta w duchu cieszył się, że bóg nie wpadł na taki pomysł. Chociaż, on nie zwykł obrażać innych, to on był tym wielce urażonym na przestrzeni dziejów.
— Jestem dość łaskawym bogiem — rzekł z opanowaniem, po czym jak kukiełkę uniósł przeciwnika ku niebu, jedną ręką.
Począł trząść, a następnie okręcać demonem, jakby chciał zrobić mu najszybszego roller coastera w życiu. Jakby miał zamiar ustawić mu wszystkie klepki na odpowiednie miejsca...
— Jednakże jednego nie jestem w stanie tolerować — kontynuował bóg, wyrzucając swą ofiarę ku niebu.
Przechwycił go w okamgnieniu za magiczny czułek, kontynuując swój monolog. Vegeta w tym samym momencie przypomniał sobie słowa Boga Zniszczenia. Jego ojca uraczono tym samym zdaniem, które w myślach wyrecytował wraz z kotowatym: Istot, które nie traktują mnie z należytym szacunkiem.
Buu skończył w lazurowym oceanie rozproszony na maleńkie gumiaste cząstki. Pocisk dla niego nie był śmiertelny, ale wystarczyło, by zrobić poruszenie wśród gości. Kropelki wody rozprysły się po twarzach i gdyby nie fakt, że mieli przechlapane, byłoby to bardzo przyjemne uczucie. Gohan dostrzegł paraliżujące przerażenie na twarzy pobratymca. Nie miał pojęcia co zrobić, jak zakończyć ten spór? Nie chciał ofiar, a przede wszystkim samemu przestać istnieć, tylko dlatego, że jakiś samolubny grubas postanowił nie dzielić się głupim deserem o smaku wanilii.
Bulmę jednak rozwścieczyła postawa wybranka. Uważała bowiem, iż winien postawić do pionu niegrzecznego gościa. W dodatku raczyła nazwać boga prostakiem. Tylko co ona wiedziała? Nikt jej nie powiedział, kim był ów gość i że wcale nie należał nawet do znajomych księcia. Był za to wysoko postawioną personą, której nie należało ani lekceważyć, ani kompromitować.
Książę musiał działać. Nie należał do osób, które potrafią łagodzić sytuację, zwykle to on był tym prowokatorem. Dziś musiał jednak odstawić swe ego na bok, jeśli chciał mieć spokojne popołudnie, planował odnaleźć siostrę, a przede wszystkim żyć. Bez tego nie było już nic. Wzniósł więc się ku górze, zrównał z panem wszelkiego zniszczenia, cicho błagając o rozwagę i jednocześnie przepraszając za zaistniałą sytuację. Gdyby Gohan tego nie zobaczył na własne oczy, nigdy by nie uwierzył. To świadczyło o powadze sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Nie to jednak było najbardziej uderzające. Beerusa nie dało się ugłaskać, nie chciał, by książę wymierzył sprawiedliwość Buu, ani też nowej porcji nieszczęsnego puddingu. Saiyaninowi pozostało przyjąć z pokorą porażkę, co sprawiło, że i Son Gohan poczuł paraliżujący strach. Vegeta nigdy się nie poddawał, zawsze walczył do samego końca, nawet gdy nie miał żadnych szans. Jego dumy nikt nie mógł podeptać, aż do dziś.
I stało się. Buu wrócił jak wielki koszmar z przeszłości — nie zamierzał się poddawać, wciąż nie wiedząc z kim ma do czynienia i że jego brawura jedynie jest oliwą dolaną do ognia. Beerus szybko sprowadził go na ziemię, a następnie oznajmił, że czas się skończył i pora zniszczyć planetę.
Tylko Gohan, Vegeta i Dende wiedzieli, z czym to się wiąże. Ostatni z nich będąc opiekunem Ziemi, był w stanie wyczuć niewyobrażalną moc rozwścieczonego kocura. Piccolo nie był ślepy i zauważył niecodzienne zachowanie sprzymierzeńców, zwłaszcza tych wybitnie silnych.
Reszta nie zdając sobie sprawy z niebezpiecznie zbliżającą się zagładą, postanowiła działać — dzieciaki naprędce dokonały fuzji i jak szybko rzuciły się na boga tak szybko dostały wciry. Rozzłoszczony bóg był jednak dla nich łaskawy. Nie zmiótł ich z powierzchni, a jedynie potraktował jak rozbestwione smarkacze, które należy postawić do pionu. Gohan odetchnął z ulgą, gdy posłał nieokrzesanego Gotenksa na łopatki.
Zaraz jednak do walki dołączył Piccolo, Osiemnastka i Tien Shinhan. Chociaż nie wiedzieli, z czym się mierzą i że nie mają szans, to spróbowali dotrzeć do istoty, która postanowiła ich terroryzować tylko dlatego, że poczuła się urażona.
— Kim ty jesteś? — zapytał z determinacją Tien.
Teraz dopiero się zainteresowali? Son Gohana zaskoczył ten fakt. Nie znali tego stwora i nie mieli pojęcia, że nie powinni w ten sposób z nim rozmawiać, zwłaszcza jeśli jego kaprysem było unicestwienie nie tylko życia na tym globie, ale i całego ciała niebieskiego. Gohan gorzko pożałował, że nikogo nie wtajemniczył. Może gdyby ktoś jeszcze miał świadomość, z kim się mierzyli... Czy wtedy cała impreza przebiegłaby bez zakłóceń i z ulgą żegnaliby boga i jego towarzysza z nadzieją, że nigdy więcej się nie spotkają? Może tak, a może nie. Zdecydowanie było za późno na roztrząsanie.
Starszego syna Gokū złościła cała sytuacja. Przyjaciele się starali i przegrywali. Co miał czynić? Jeśli rzuciłby się na boga, rozzłościłby go jeszcze mocniej. Czuł się bezradny. Kolejny raz. Nie potrafił odnaleźć dziewczyny, którą darzył uczuciem, jak i zażegnać śmiercionośny konflikt. Beznadziejność odbierała mu wolę walki.
Tymczasem Vegeta postanowił walczyć. Ruszył do boju, zmuszając każdą cząsteczkę do działania, mimo paraliżującego strachu. Jego działania były niestety głupie, gdyż nie miał żadnych szans z bogiem tego kalibru. Beerus położył go jednym ciosem na podłogę, depcząc jego złotowłosą głowę. Do księcia wróciły kolejne mroczne wspomnienia, kiedy jego ojciec znalazł się w takiej samej sytuacji.
Książę z pokorą przyjął swój los. Był gotów na unicestwienie. Zrozumiał, że mimo wielkich starań, zmuszenia się do błaznowania i upokorzenia przegrał. Nic nie mógł więcej zrobić. Patrzył na powoli rosnącą sferę z diaboliczną energią, która miała zetrzeć ich planetę z map wszechświata.
Zdumiewający był fakt, że do solenizantki całe zajście było obraźliwą aferą. Zupełnie nie pojęła, że słowa Boga Zniszczenia nie są rzucane na wiatr, a jego potęga jest w stanie roznieść w pył wszystko, co kiedykolwiek kochała. Niczego nieświadoma podeszła do Hakashina i wymierzyła mu siarczysty policzek, tym samym szokując wszystkich. Gohanowi odpłynęła krew z twarzy. Vegetę zamurowało.
Nastała cisza. W oddali było słychać pojękiwania szybko pokonanych. Zebrani struchleli. Chociaż poniekąd zdawali sobie sprawę z nieprzyjemnej sytuacji, to nie potrafili rzeczowo jej określić. Żadne z nich nie potrafiło wyczuć boskiej energii. Tylko Dende miał tę świadomość i trząsł się teraz z przerażenia. Miał wrażenie, iż za moment zemdleje. Był jednak na tyle przytomny, że złapał swego pobratymca za połę białej, dociążającej peleryny.
— Nie możesz się z nim mierzyć, panie Piccolo — wyszeptał z przerażeniem. — To jest bóg. Bardzo potężny bóg.
— Co ty opowiadasz...?
W tym samym czasie Vegetą targały silne emocje. Nie potrafił poradzić sobie z tak potężną falą wściekłości, a jednocześnie przerażenia. Znał swoje miejsce, wiedział, że nie należy igrać z Beerusem, jak i fakt, że nie miał żadnych szans. Jednak to, co przytrafiło się jego ukochanej. Tak, ukochanej! Wreszcie do niego dotarło, że Bulma to nie tylko arogancka i piękna kobieta, ale też nadzieja w jego nędznej egzystencji. Szansa na nowe życie i istota bardzo bliska jego sercu. Pierwszy raz w życiu poczuł się tak jak teraz. Czy aby ten cios nie zabił Bulmy?
W kilku susach tuż przy kobiecie pojawił się Gotenks, którego los poszkodowanej nie był obojętny — jeden z chłopców był wszak jej synem. Odetchnął z ulgą, kiedy odkrył, że córka Briefsa jedynie straciła przytomność.
Wezbrany w księciu gniew i niespożyta energia eksplodowały. Jedyne do chciał uczynić to dopaść kocura i go zniszczyć, a potem ocalić kobietę, którą kochał, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Dotąd była namiętność. I chociaż rzadko się ze sobą zgadzali, to teraz jak nigdy był pewien swych uczuć. Nawet jeśli parę godzin temu nie zamierzał zjawiać się na jakichś durnych uroczystościach zwanych urodzinami, których Saiyanie i tak nie celebrowali.
Moc, która wydobywała się z ciała księcia wymarłego ludu, spowodowała anomalie pogodowe; wiał niesamowicie wiatr, tworząc jednocześnie fale na oceanie, momentalnie pociemniało niebo. Zebrani na statku poczęli zastanawiać się, czy miał jakieś szanse z tym nieuprzejmym typkiem. Vegeta nie zamierzał już zgrywać uprzejmego. Jego ciało otaczały szalejące wyładowania energii.
Saiyanin dotąd zaskoczył wszystkich zebranych swoją pacyfistyczną postawą, tym razem jednak wielkością swej mocy. Ewidentnie jego siła wzrosła, do nie uszło uwadze wojownikom. Gohan był zdumiony jego postępom. Od czasu walki z Buu bardzo się rozwinął; jego drugi poziom był na najwyższym szczeblu.
Vegeta IV ruszył z zawrotną prędkością na boga. Pierwsze zderzenie wyglądało jak walka ze ścianą. Każdy cios, szybki czy precyzyjny został bezbłędnie zatrzymany jedną ręką. Beerus nie wyglądał na takiego, który by się przejął. Za chwilę zrobił unik i wymierzył siarczystą pięść w jego tors. Tyle wystarczyło, aby rozzłościć dumnego wojownika. Nie zamierzał tego przegrywać.
Natarł z jeszcze większą parą. Jakież wielkie zdziwienie było, gdy trafił, odrzucając w niebo naburmuszonego kocura. Trwało to jedynie uderzenie serca. Wściekły ponowił atak. Pragnął zniszczyć tego, który ośmielił się podnieść rękę na Bulmę.
Dobra passa trwała zaledwie kilka ciosów. To było ledwie kilkanaście sekund. Hakashin znowu był górą. Nikt nie miał z nim szans. Chwilę później nieprzytomny książę leżał na pokładzie statku.
Gohan trząsł się nie tylko ze strachu, ale i gniewu. Co miał robić? Jak zakończyć ten niepotrzebny spór? Nie miał pojęcia. A z pozoru była to łatwa misja. Gdyby wtedy wiedział, że Buu okaże się takim samolubem... Tyle że gdybanie w niczym mu nie pomagało. Gdybał od czterech lat bez żadnych perspektyw na przyszłość.
— Dlaczego im nie pomożesz, Son Gohanie? — szepnęła z przerażeniem Videl, która wciąż kucała przy swoim znokautowanym ojcu. — Nie możesz czegoś zrobić? On nas wszystkich zabije.
Młodzieniec spojrzał na nią, a po chwili spuścił wzrok. Wiedział, że jest przerażona. Ale co miał robić? Nie miał z nim szans. Był silny, owszem. Miał wielki wojowniczy potencjał i zdecydowanie był silniejszy od księcia, ale to było lata temu. Opuścił się w treningach, poszukując sposobu na odzyskanie ukochanej. Stracił zapał. A jednocześnie nie chciał rzucać się w paszczę lwa. Bóg zniszczenia nie był nieokrzesanym Buu, nie był bezwzględnym Komórczakiem, ani psychopatycznym Bojackiem.
— To jest Bóg Zniszczenia — westchnął z zawstydzeniem. — To zupełnie inna liga. Przepraszam, ale nie mogę się z nim równać.
Zacisnął pięści, unikając kobiecego wzroku. Czuł się jak dziecko w obliczu nadchodzącej tragedii. To frustrowało go najbardziej. Zaraz zrobiło mu się gorąco i rozpiął dwa guziki białej koszuli, w której przybył na urodziny tylko dlatego, że matka nalegała. Miał wrażenie, iż się dusi.
— Żegnajcie Ziemianie! — zawołał z powagą Hakashin. Wyciągnął szponiasty palec ku niebu. — Czas zniszczyć tę planetę Ziemię.
Zaraz po tych słowach utworzył szybko rosnącą sferę w kolorach fioletu. Energia kikōhy była dla wojowników odczuwalna. Jej rosnąca moc dosłownie powalała. Za chwilę jednak zniknęła. Tak po prostu. Kocur zdawał się nad czymś dywagować, czego podróżujący promem nie byli w stanie usłyszeć.
Beerus wylądował na dachu niewielkiej sceny, głęboko nad czymś się zastanawiając. Żal mu było tych wszystkich potraw, których spróbował, a jeszcze bardziej tych, których nie miał okazji — jak choćby pudding. Czy warto było taki wspaniały i bogaty w smaki glob obracać wniwecz?
— Panie Beerusie! — zawołał z determinacją Gohan. — Czy nie ma wyjścia z tej sytuacji? Czy naprawdę musimy zginąć tylko dlatego, że jakiś zachłanny Majin nie podzielił się deserem?
Młodzieniec nie był pewien czy dobrze robi. Dotąd nie posmakował nawet cząstki mocy Hakashina. Jednak nie zamierzał się całkiem poddawać. Jeżeli miał szansę to jakoś przegadać, nie mógł odpuścić. Chciał bronić swej planety, nawet jeśli jego umysł i ciało krzyczały, iż nie ma szans.
— Zostałem zlekceważony — rzucił ponuro bóg. — Nie toleruję takiego chamstwa.
— A zdaje sobie pan sprawę, że oni, w sumie to nikt nie miał pojęcia, kim pan jest? — pragnął zauważyć Saiyanin. — Uważam, że pan również nas potraktował na wyrost. Nikomu się pan nie przedstawił na przyjęciu, nikt nie wiedział, że należy się panu godny szacunek. A już zwłaszcza demon, którego parę lat temu kusiła perspektywa zniszczenia świata.
Bóg nie odpowiedział. Milczał, taksując zebranych, którzy drżeli pod spojrzeniem jego zwężonych żółtych ślepi. Saiyanin w pełni zdawał sobie sprawę, że wciskał kij w mrowisko. Nie mógł jednak poddać tak łatwo swego życia. Ani młodszego brata, czy matki.
— Czy jest zatem szansa, wielki Beerusie byśmy jakoś rozstrzygnęli ten konflikt inaczej? — zapytał ostrożnie. — Nie mamy z tobą szans w walce siłowej. Czy jest coś, co możemy zrobić, żeby zadośćuczynić?
Gohan obserwował, jak kocur porozumiewa się ze swoim towarzyszem, jak drapie się po głowie, duma z wysoko podniesioną głową, a także pociera rękoma pysk, jak rasowy kot ziemski. To go zdumiało bardzo.
— Na waszej planecie jest wiele pysznego jedzenia, więc... Więc mógłbym rozważyć tę propozycję — powiedział przeciągle, wciąż się nad wszystkim zastanawiając.
Bóg Zniszczenia jednak szybko przystał na propozycję. Miał jednak jeden warunek — musieli go pokonać w innej walce, niesiłowej. Jak zauważył wcześniej syn Son Gokū, z mocą boga nikt nie mógł się równać. Zaskakujące było, że chciał zmierzyć się w głupiej grze zwanej papier, nożyce i kamień. Wybrał sobie za przeciwnika Oolonga — zmiennokształtnego prosiaka, który w jakiś niewytłumaczalny sposób dla Beerusa był stworem przypominającym Majina Buu, który go ośmieszył, a raczej jego boskość, o której większość nie miała pojęcia.
Son Gohan spróbował dopingować przyjaciela swego ojca, jednocześnie martwiąc się nadchodzącym niepowodzeniem. Mieli szansę, ale wszystko mogło się wydarzyć. Pomyślał nawet, że wolałby sam zmierzyć się z bogiem, niż posyłać tam wyuzdanego zmiennokształtnego. Nie mógł jednak zmieniać warunków gry. Wystarczająco nagięli wolę niszczyciela planet.
Powierzenie tak prostej i jednocześnie trudnej doli było ich największą porażką w dziejach. Oolong miał trzy szanse na wygraną i wszystkie trzy zmarnował. Jeśli ktoś wierzył w powodzenie tej gry, był w wielkim błędzie. Świniak nie uczył się na własnych błędach, za to kocur jak najbardziej. Pokonał bezmyślne stworzenie. Ostatecznie uznając, iż czas pożegnać się z mieszkańcami planety Ziemia.
Gohan padł na kolana, zaciskając mocno powieki. Taka szansa przeleciała im koło nosa. Byli skończeni i nic nie mogli na to poradzić. Nie wiedział, czy mógłby prosić o choćby jeszcze jedną próbę. Los się z nich naśmiewał. Tyle razy stawali do walki i pokonywali przeciwności. Tyl razem mieli odejść w zapomnienie i nigdy nie wrócić. Najbardziej jednak bolało go to, że nigdy miał nie odnaleźć Sary; Nie wyznać swych uczuć, tak jakby nigdy ich nie było. Czuł, że właśnie otrzymał najsurowszą z kar za odwlekanie.
Hakashin w tym czasie wzniósł się ku niebu, tworząc monstrualną sferę w kolorach purpury. Żal mu było tej planety, ale zasady to zasady. Uczciwie wygrał. Ziemianie i mieszkający tutaj Saiyanie nie mieli nic do zaoferowania, nie potrafili odpowiedzieć mu na jego pytania. Czas tego miejsca dobiegł końca.
Pogoda w momencie się zmieniła. Czarne chmury spowiły niebo. Zerwał się potężny sztorm, wyrywający dorodne palmy posadzone na statku wycieczkowym. Krzesła, budki i talerze pełne potraw fruwały po pokładzie. Wszystko niebawem miało ucichnąć i tylko tych dwoje w górze miało o tym pamiętać.
— Poczekaj! — wrzasnął ktoś, kto jednak nie zamierzał się poddawać.