30 grudnia 2024

*110. Niezachwiana determinacja

 Muzyka

Nadszedł ten moment, w którym prawdopodobnie wszystko miało się rozstrzygnąć. Czy mieliśmy szansę na wygraną? Ciężko było stwierdzić, a nawet wiara w sukces była abstrakcją.

W czasie Gdy Gokū szykował się do walki, bogowie za naszą namową przetransportowali się gdzieś daleko stąd. Nie tylko mogli oglądnąć widowisko ze szklanej kuli, ale też przeżyć. Może i nas ocalić, jeśli znajdą sposób? Ochranianie kilku dodatkowych tyłków było problematyczne. Ich zniknięcie ułatwiało nam zadanie.

Buu spał. Było to zadziwiające i poniżające wobec wojownika, który miał z nim walczyć na śmierć, ale taki właśnie był. Teraz gdy odzyskał pierwotną, dziecięcą formę było zrozumiałe, dlaczego zachowywał się tak, a nie inaczej. Son Gokū przez jakiś czas obserwował, aż w końcu puściły mu nerwy, tak przynajmniej wywnioskowałam z jego nagłego skoku mocy.

Usiadłam na soczystej trawie. Chciałam ostatni raz nacieszyć się błahymi rzeczami. Za chwilę miało stać się wszystko. Szalejąca aura obudziła demonicznego stwora, który wyraził swoje... niezadowolenie? Począł on walić pięściami w pierś z okrzykiem dzikiego zwierzęcia. Gdybym nie usiadła wcześniej, teraz bym to uczyniła — z wrażenia.

— Co on do cholery robi? - wybałuszyłam oczy.

— Mnie nie pytaj — burknął książę, ciaśniej zakładając ręce na piersi.

Przemianowanie swego ciała w bęben sprawiało, że ku górze unosił się pył. Czy taki był cel Majina? Kto to wiedział? Gokū z każdą sekundą robił się niespokojny. Czułam, jak jego aura rośnie, a za chwilę pojawiają się pojedyncze wyładowania elektryczne. Z daleka wyglądały jak drobne iskierki, połyskujące słońce na tafli wody. Nie wytrzymał. Z prędkością światła znalazł się nad głową baloniastego, by dosłownie wbić się w niego prawą nogą. Zniknęła w jego twarzy jak w ruchomych piaskach. Buu nic sobie z tego nie zrobił! Wszyscy widzieliśmy, jak wrócił do swojego poprzedniego zajęcia — bębnienia. Rozsierdzony Kakarotto nie dał się w nic wrobić i począł dalej atakować stwora. Ten nie reagował. Dopiero po pewnym czasie odpowiedział świetlistym pociskiem, który został ominięty bez problemu.

Saiyanin atakował z pełną pasją. Nie pozwalał przeciwnikowi na żaden ruch. Stąd wyglądało to bardzo dobrze. Prawda była zgoła inna; zwykły super Saiyanin nie miał najmniejszych szans z tą szkaradą. Był on po prostu zaskoczony, wyrwany ze snu. Najgorsze dopiero miało nadejść. A jednak oglądając tę wolę walki, serce sztucznie się radowało. To było czyste wmawianie sobie, że mamy szansę. Po prostu chcieliśmy ją mieć.

Po pierwszym wysadzeniu ciała Buu wziął się do roboty; skończył przyjmować tylko ataki. Momentami wyglądało, jakby walczyli ramię w ramię, by w kolejnej chwili zamienić wszystko na pokaz fajerwerków rodem z zagrody dla najmłodszych. Nawet szalejące nieopodal ogniste wybuchy nie sprawiły, by Vegeta poruszył się choćby o milimetr. Możliwe, że był zły. Jednak to on podjął decyzję o odstawieniu broni. To jemu najbardziej zależało, bym sama nie brała udziału w tej cholernie nierównej walce. Siedzenie na ławce rezerwowych najwyraźniej było dotkliwsze, niż mu się wydawało.

Saiyanin się nie poddawał. Bez względu na to, czy obrywał, czy sam dawał wielomilionowemu dzieciakowi łomot, wciąż utrzymywał gardę. Na pewno źle się czuł, z tym że zaraz po uratowaniu dzieciaków je stracił, a wcześniej pozwolił im walczyć, kiedy jeszcze miał okazję go pokonać. Może nie byłam pewna do końca, ale wydawało mi się, że z grubym Majinem miał szansę wygrać. Nie od razu, ale jednak. Teraz usiłował naprawić swój błąd. Tak się kończy odkładanie broni, gdy inni nie są gotowi zająć miejsce jako następca.

Ostatecznie Buu przechytrzył przeciwnika, posyłając go w skalisty klif. Sam usadowił się na jego szczycie i wrócił do uprzednio przerwanej czynności — bębnienia w klatę. Czy zostaliśmy zamknięci w jakimś chorym śnie? Nawet mina Vegety mówiła, iż był zaskoczony. Kenzuran w ciszy siedział kilkanaście kroków dalej z uwagą i w milczeniu obserwując poczynania pobratymca.

To był ostatni moment sielanki. Po tym incydencie Gokū się wkurzył, a Buu postanowił poważniej podchodzić do sytuacji. W momencie ziemia poczęła pękać i się przesuwać. Zerwałam się na nogi. Ich siła diametralnie wzrosła. Poczułam się jak wtedy, gdy Vegetto walczył na Ziemi. Sielanka się skończyła.

Majin kolejny raz stworzył potężną różową sferę, tym samym przypominając nam, jak bardzo nie mamy z nim szans. Syn Bardocka nie chciał powtarzać tej samej historii po raz enty, wystrzeliwując pocisk niwelujący. Niestety został on wchłonięty, a monstrum, które tworzyło w gumiastych łapach, diametralnie urosło. Na samą myśl, że nie mamy już dokąd uciec, pobladłam. Najwyraźniej nie dało się go w żaden sposób pokonać. Zawsze nas wyprzedzał, nawet kiedy myśleliśmy, że jesteśmy kilka kroków przed nim. Jak taki idiota był w stanie tego wszystkiego dokonać? Ostatecznie Son nie dopuścił do najgorszego; przechwycił sferę, a następnie wyrzucił ją daleko przed siebie.

Szczęście nie trwało długo, zaledwie ułamki sekund. Pocisk wrócił i jak grom runął prosto w Saiyanina. Mężczyzna uniknął śmiertelnego zagrożenia, a różowy laser wszedł w ziemię jak w masło. Przez chwilę wyglądało na to, że jest po wszystkim. Było to złudne uczucie, które przepadło wraz ze zmianą koloru w otoczeniu. Błękitne niebo zaróżowiło się, a trawa poszarzała. W jakim stopniu było to możliwe, zaparłam się nogami o i tak już spękaną glebę wciąż porośniętą iście zieloną trawą.

Wszystko zadrżało. Niebiosa kolejny raz zmieniły zabarwienie, tym razem czarne jak noc. Znikąd pojawiły się wyładowania elektryczne, jakby sama atmosfera walczyła z nami wszystkimi. Krzyknęłam nie tyle z przerażenia ile z zaskoczenia. Nie tylko atmosfera, ale i sama planeta postanowiła podnieść rękawicę i stoczyć ostateczną walkę. Złociste pioruny szalały, a my jako obserwatorzy nie mogliśmy stać w miejscu, gdy sam eter z nami usiłował wszcząć chryję. Ziemia nie dawała rady, co oznaczało, że sfera ostatecznie nie wybuchła, a wciąż zbierała swe żniwa.

— Uciekajmy! — wrzasnęłam.

— Niby dokąd? — burknął z pogardą Vegeta.

Nie wiedziałam gdzie. Nie potrafiłam odpowiedzieć mu na pytanie. To był odruch. Nie chciałam tutaj umierać i tylko to się teraz liczyło. Nikogo nie było już poza nami, garstką wojowników, którzy powoli mogli stwierdzić, iż stali się nędzarzami. Planeta Bogów nie tylko się rozsypywała, ale i utworzyła lej, który miał zamiar pochłonąć wszystko na swej drodze. W jednej chwili widziałam, jak powstaje gigantyczny otwór, jakby kapsuła kosmiczna wylądowała poza lądowiskiem, a w kolejnej wznoszące się pojedyncze skalne iglice. Sama na jednej stałam, z trudem utrzymując równowagę. Wszystko było tak bardzo nie tak, a Buu jeszcze nie posunął się do ostateczności, jakim było utworzenie wyrwy międzywymiarowej.

Gdy trzęsienie ziemi ustało, wspięłam się na jedną z wyższych wyrw skalnych, by paść plackiem. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie bałam. W głowie dzwonił potężny alarm, jakoby wszystko miało zaraz przestać istnieć. Stary Kaioshin mówił prawdę, ta planeta była w stanie przetrwać naprawdę wiele. Błękitna Planeta, na której mieszkaliśmy, już dawno rozsypałaby się w kosmiczny pył.

— Wszyscy cali? — zapytał Kenzuran, który był oddalony kilkanaście metrów ode mnie.

Zaraz usłyszałam osuwanie się głazów i popędziłam wzrokiem w tym kierunku. Vegeta wygramolił się, machnął ręką, co najprawdopodobniej miało oznaczać „ok”. Dostrzegłam kilka zadrapań na jego ramionach. Sama nie wyglądałam lepiej. Nie byliśmy przygotowani na tamten wybuch energii w głębi globu. Nawet przeszło mi przez myśl, że lepiej byłoby wybrać się z bogami w bezpieczniejsze miejsce.

Przebiegł mnie dreszcz, a zmysły zaczęły szaleć. To była KI Gokū. Buu musiał go poważnie rozwścieczyć. Wcale się nie dziwiłam, bawił się z nim. Był on w końcu jak nieokiełznane, diaboliczne dziecko. Powietrze zgęstniało nawet tutaj. Oznaczało to tylko jedno — przemianę ostateczną. Czas było na walkę końcową. Dość podchodów, koniec sprawdzania.

Saiyanin prezentował się po mistrzowsku. Od jego energii nogi same się uginały. Nie miał on porównania z Vegetto, ale o nim mogłam już zapomnieć. Ani jeden, ani drugi wojownik nie miał zamiaru na ponowne połączenie. Zgadywałam, iż nie chcieli zmarnować szansy, jaką było rozdzielenie się. Prawdopodobnie umożliwiło im to środowisko wewnątrz Majina. Nikt nie planował kolejnej wędrówki, w głąb potwora.

Buu nie robił sobie nic z pokazu. Nie ruszały go wyładowania elektryczne, gęstniejąca aura. Był tak piekielnie potężny, że wypadaliśmy przy nim jak pchły. Jak zatem mieliśmy go pokonać? Wszystkie narzędzia przepadły, nasze okazje przeleciały przez palce, a jedyne co nam pozostało to bić się w pierś za idiotyczne postępowanie.

Bez względu jak bardzo się starał, demon był o kilka kroków przed nim. Zwinął się w kulę, tak samo, jak wtedy, gdy zniszczył podniebny pałac. Teraz również nie szczędził planety, tworzył wszędzie dziury, nie bacząc czy atakuje swojego przeciwnika, czy przelatuje pod naszymi stopami. Obserwatorzy czy nie, musieliśmy mieć się na baczności, jeśli nie chcieliśmy oberwać. Nawet najsilniejsza technika nie mogła dać rady bestii. Miliony maleńkich Buu rozszalało się, wystrzeliwując neonowe pociski wszędzie, gdzie tylko chciały. Nikt nie był bezpieczny.

Planeta bogów drżała pod naporem niekończącej się złej energii. Ostatecznie Gokū stracił swą szansę na cokolwiek. Jego moc się skończyła, a naszym oczom ukazał się poturbowany i mocno zmęczony Saiyanin. To było jak kubeł lodowatej wody. Chwilę po tym zemdlał.

— Kakarotto! — zawołał z przejęciem mój brat.

— Nie, nie, nie nie, nie... — powtarzałam jak mantrę, z niedowierzaniem kręcąc przy tym głową.

Upadłam na kolana, zastanawiając się, co teraz będzie. Nie tak miało się to skończyć. W nim zawsze wszyscy pokładali największe nadzieje. Nie był bystrym Saiyaninem wśród Ziemian, ale na walce znał się jak nikt inny. Gohana z nami także nie było. Czy miałam podjąć się kolejnej rundy z tym potworem? Na samą myśl ogarniała mnie trwoga. Wciąż miałam przed oczami niedawne wspomnienia, a w ustach zanikający dech. Ze strachu zapominałam oddychać.

Vegeta zareagował momentalnie. Ruszył ku kompanowi, a ja odruchowo za nim zawołałam. Bałam się o jego życie, nawet kiedy był martwy. Jeśli by przegrał... Wymazanie go ze świata byłoby najgorszą rzeczą, jaka by mnie spotkała. Chciałam się zerwać, ale przybysz z przyszłości położył swą dłoń na mym ramieniu. Spojrzałam na nią, dostrzegając uszkodzony pancerz. Odnalazłam kontury twarzy mężczyzny, nie kryjąc swojego zdenerwowania i ogromnej obawy, która kiełkowała w sercu.

— Pozwól mu działać. I na ciebie przyjdzie pora.

— Nie mogę pozwolić mu przestać istnieć — jęknęłam z wyrzutem.

— Przybyłem tutaj by uratować księcia Vegetę, nie by go wymazać — rzekł spokojnie. — Kiedy będzie cię potrzebować, będziesz wiedziała. Jesteś jego siostrą. Prawda?

Przytaknęłam niechętnie. Nawet on nie wcinał się w walkę Gokū. Wiedziałam, że prosi go o zamianę. Chciał go ratować, dać mu chwilę odpoczynku. Saiyański honor wojownika nie pozwalał odbierać nikomu pola zwarcia. Takie były zasady. Ja byłam zbyt emocjonalna, by sobie na to pozwolić. Za wiele razy widziałam czyjąś śmierć, by teraz beztrosko oglądać, jak bliska sercu osoba przegrywa. Nie tak dawno byłam zmuszona uciekać, zamiast trwać przy bracie. Miałam wtedy do wyboru: Zginąć z nim lub przetrwać. W nosie miałam taką dumę. Pozostało mi jedynie z duszą na ramieniu obserwować. I być gotową. Musiałam.


Książę od razu przeszedł do rzeczy. Z każdego miniaturowego Buu zrobił sobie tarczę. Strzelał pociskami niczym bestia, ale to nie powstrzymało Majina przed tym, by go oblepić z każdej możliwej strony swoimi kopiami. Dosłownie jak muchy! Odepchnął wszystko, ale później było tylko gorzej. Będąc w bazowej formie, nie miał najmniejszych szans. Niestety ekspresowe ataki nie pozwalały mu na transformacje. Buu był piekielnie szybki i jednocześnie bezwzględny. Drżałam jak liść, obserwując każdą milisekundę. Dlaczego się nie przemieniał?

Różowy demon nic sobie nie robił z ataków. Odnawiał się z każdą utratą kończyny, nabijał się i lekceważył. Ostatecznie wyciągnął cięższą artylerię i posłał mężczyznę na łopatki. Poturbowany Saiyanin wbił się w skały. Przegrywał. Majin podleciał do niego, tak by ich twarze się spotkały. Nie miałam pojęcia czy o czymś rozmawiali, ale jednego byłam pewna — to był koniec. 

Zaraz jak tylko Buu się odsunął od przegranego, poczułam, jak jego KI rośnie. To był impuls. Nie mogłam stać bezczynnie. Odpaliłam pierwszy poziom mocy zupełnie instynktownie i ruszyłam bratu na ratunek. Kenzuran był słowny. Dziękowałam mu w duchu, że pozwolił mi ocalić ostatnią dla mnie ważną osobę. Wielokrotnie powstrzymywał mnie, twierdząc, iż tak trzeba, taka jest linia czasowa. Nie ingeruj, bo nie warto, jeszcze coś zepsujesz... Ale teraz... Teraz było tak, jak by go nie było. Nikt nie stał mi na drodze. Liczyło się tylko, to by nikt nie wymazał egzystencji Vegety.

Gnałam jak szalona, byleby zdążyć. Buu kumulował w dłoniach coraz większy pocisk, diabolicznie się przy tym zaśmiewając. Musiałam przyspieszyć. Spięłam mięśnie, wciąż pędząc do celu. Przemiana na wyższy level pozwoliła mi osiągnąć prędkość doskonałą. Natarłam na potwora z lewej, uderzając go w głowę własnym czołem. Uderzenie było potężne, ale właśnie potrzebowałam zaskoczenia. Gdy Buu został wyrzucony pod naporem siły powstała między nami przerwa. Korzystając z okazji, wystrzeliłam promień, by jeszcze bardziej go odsunąć od przegranego.

— Jesteś cały? — krzyknęłam z troską. — Było blisko.

Książę odkaszlnął. Nie spojrzałam na niego, nie było czasu. Musiałam obserwować przeciwnika. Kogo jak kogo, ale jego nie wolno było spuścić z oczu. Przekonałam się o tym wielokrotnie. Jedyny plus był taki, że bez umysłu Szatana był bardziej chaotyczny, mniej kombinował. Jako niepohamowany dzieciak nie zastanawiał się nad tym, co robić. Jak pomyślał, tak czynił. I wszystko traktował jak świetną zabawę. Szkoda, że nie wiedzieliśmy wcześniej o jego najgorszej postaci.

— Wybacz bracie, ale muszę przejąć pałeczkę — spojrzałam na niego kontem oka, ledwo dostrzegłam jego kontury. — Nie mogę pozwolić, byś przestał istnieć.

Usłyszałam jedynie cichy pomruk. Nie mogłam być pewna czy to oznaka niezadowolenia, czy jednak przyznanie mi racji. Jeśli chciał kiedykolwiek wrócić do życia, musiał to zrozumieć. Póki istniał cień szansy na wygraną, nie mogłam mu pozwolić na wymazanie. Tylko... Nie było żadnych szans. Po prostu. Oszukiwałam siebie, ale co mi pozostało? Książę nie miał szans, Gokū leżał praktycznie nieprzytomny. Byłam tylko ja — ostatni wojownik tego świata.

— Uciekaj stąd. Sprawdź co z Kakarotto — rzekłam z powagą. — Zrobię co w mej mocy, by kupić mu jak najwięcej czasu. Nie możemy przegrać.

— Nie daj się zabić i uważaj — kaszlnął. — Jest piekielnie szybki.

Nie czekając już na nic, rozpostarłam ręce, a następnie poczęłam tworzyć w nich sfery. Zaraz przeniosłam je do przodu, celując prosto we wroga. Wystrzeliłam potężną wiązką. Buu szybko się zreflektował — zmienił wygląd ciała. Prezentował się niczym wielki spadochron. Mój pocisk przebił się przez jego rozciągnięty brzuch. Warknęłam, ponawiając skumulowany atak. Irytowała mnie jego postawa. Teraz rozumiałam, dlaczego Vegeta był tak bardzo impulsywny. Oglądać to zachowanie, a być częścią przedstawienia to zupełnie co innego.

Spięłam mięśnie, nacierając na przeciwnika. Waliłam pięściami niemal na oślep. Rozjuszona robiłam wszystko, by jedynie co Buu mógł uczynić to obrona. Doskonale zdawałam sobie sprawę z jego siły. Pamiętałam, jak mnie potraktował i liczyłam na to, że nie stanie się to ponownie. Majin był teraz inny. Zdecydowanie szybszy, groźniejszy i nieprzewidywalny.

Nasze twarze się spotkały. Jego czarne gałki oczne i krwistoczerwone tęczówki były jak czyste szaleństwo. Mroczne szaleństwo. Uśmiechnął się szeroko, a ja w pierwszej chwili byłam zdumiona, by w następnej pojąć, że trzeba uważać. Było niestety za późno. Moja reakcja wystąpiła jedynie w głowie w postaci czerwonej flagi. Demon w ułamku sekundy stworzył ogromną kulę, tym samym parząc mój brzuch, którego nie okrywał pancerz. Pocisk odrzucił mnie w tył. Wylądowałam w skale. Kto wie? Może w tej samej co nie tak dawno Vegeta?

Chwilę zajęło mi dojście do siebie. To był błąd; Buu nie czekał i atakował. Kilkanaście różowych, świetlistych kul gnało prosto na mnie. Nim zdążyłam wykaraskać się ze skał, artyleria w postaci KI mnie dosięgnęła. Nie zdążyłam w pełni stworzyć bariery, co poważnie zraniło skórę. Ostatecznie wykaraskałam się spod skał. Przy tym potworze nie było czasu myśleć, a działać. Musiałam wyłączyć mózg i skupić się na zmysłach. Tylko tak miałam szansę wytrwać, chociaż kilkanaście minut.

Jak pomyślałam, tak też uczyniłam. Skupiłam się na aurze bestii, starając się polegać jedynie na instynktach. Pilnowałam też, by utrzymać dystans. Z daleka miałam większą szansę na utrzymanie gardy. Z bliska... Cóż, Vegeta skończył jak worek treningowy. Nie mogłam popełnić tego samego błędu. Nie byłam też synem Bardocka.

Bez względu jak mocno się starałam, jak szybka próbowałam być, Buu zawsze deptał mi po piętach. Nie dbał o to, czy go trafię, byleby on dosięgnął mnie. Był zupełnie inny od tego, z którym wcześniej przyszło mi walczyć. Bawił się ze mną i nie interesowało go czy trafi mnie, czy kamień obok. Liczyła się świetna zabawa, do której należało też zgniatanie mnie ciężkimi głazami.

Czas mijał, a ja czułam, jak słabnę. Ten cholerny drań nie pozwalał mi nawet wyciągnąć ciężkiej artylerii! Ilekroć usiłowałam stworzyć śmiercionośną kulę, ten dosięgał mnie swoimi energetycznymi technikami, a pocisk, którego potrzebowałam, był bardzo wymagający. Gdybym tylko dostała nieco czasu. Tego akurat nie mogłam oczekiwać.

Kolejna próba stworzenia najpotężniejszej techniki Freezera skończyła się fiaskiem. Buu złapał mnie niepostrzeżenie za nogę, a następnie wepchnął w czeluści spękanej planety. Padłam jak długa, przygryzając sobie język. Krew w momencie wypełniła usta. Zakrztusiłam się. Wypluwając szkarłatną krew, odkaszlnęłam jeszcze kilka razy. Zaciskając pięści, wściekle łypnęłam na przeciwnika. On w ogóle nie przypomniał tamtego Buu. Był oazą spokoju, która doskonale zdawała sobie sprawę ze swej potęgi. Domyślałam się, że tego diabła nie dało się w ten sam sposób wyprowadzić z równowagi. To w jakiś sposób było nawet lepsze — nie groziło nam wchłonięcie międzywymiarowe.

Przemyślenia kolejny raz mnie zgubiły. Nie zauważyłam, kiedy wróg ruszył do ataku. Na szczęście refleks zadziałam i od razu wyrzuciłam z dłoni czerwony promień. Majin eksplodował mi dosłownie przed twarzą. Wykaraskałam się z krateru, ciężko dysząc. Wypalałam się z energii. Różowy twór na nowo kumulował swoje cząsteczki, a ja coraz bardziej czułam, że nie daję rady. Miałam co najmniej kilka minut, nim stracę drugi poziom, a wtedy... Szkoda było marnować ten czas na rozmyślanie nad nieuniknionym.

Rozejrzałam się po okolicy. Vegeta i Gokū byli razem. Dostrzegłam, że ten młodszy siedzi. Chyba był nawet przytomny. Stąd ciężko było to wywnioskować, ale był to też dobry znak. Miałam nadzieję, że niebawem ojciec Gohana się pozbiera i kolejny raz ruszy do ataku. Potrzebował tylko nieco odpocząć. Trzecia przemiana zabierała sporo, a my do wygranej potrzebowaliśmy jeszcze więcej.

Twór Bibidiego zdążył się zregenerować. Począł odstawiać swój już znany nam taniec brzucha, którego nikt nie byłby w stanie powtórzyć. Wkurzała mnie jego arogancka postawa, ale nic więcej nie mogłam uczynić. Wzięłam oczyszczający wdech i powoli wypuściłam powietrze, przymykając powieki. Cokolwiek się wydarzy, musiałam dać z siebie sto procent. Wszyscy na mnie liczyli. Ja na siebie liczyłam! Moja aura eksplodowała. Wyładowania energetyczne jeszcze gęściej spowiły ciało. Czas było zrobić to, w czym byłam najlepsza.

— Spróbuj mnie powstrzymać, Buu! — ryknęłam, celując weń palcem.

Spotkaliśmy się w pół drogi. Tym razem pozwoliłam sobie na szybką wymianę ciosów. Korzystając w pełni ze swego potencjału, wreszcie nie czułam strachu. Panowałam nad każdą komórką ciała. jedyne czego mi brakowało to wypoczynku i porządnego posiłku. Gdybym miała to wszystko, byłabym zdecydowanie silniejsza i szybsza. To, co miałam, musiało wystarczyć. Czy miałam więc szansę, chociaż odrobinę go zmęczyć? Czy w ogóle dało się jego siłę wyczerpać?!

Szybka seria ciosów, masa uników, wiele bolesnych przyjęć. Mięśnie drżały, rany krwawiły, otarcia piekły. Oberwałam mocno w twarz. Policzek, który spuchł, a wraz z nim powieka utrudniało widzenie, ale nie zamierzałam się poddawać. Pojedynek się jeszcze nie zakończył. Póki byłam w stanie się podnieść, zamierzałam walczyć.

Z sekundy na sekundę nasze pole manewrowe zamieniało się w pogorzelisko. Jeszcze chwila i nie byłoby gdzie stanąć. Stary dziad mówił prawdę o królestwie bogów. Ta planeta była idealnym miejscem do takiej ekspresji KI.

Wzniosłam się wysoko, po czym poczęłam strzelać jak dzika pociskami. Vegeta w ten sposób wyładowywał gniew. Ja starałam się w tym czasie obmyślić jakiś plan. Był on bardzo nam potrzebny, a w mojej głowie panowała pustka. Nie miałam pojęcia jak rozegrać tę rundę. Ile jeszcze dam radę? Nad tym przedsięwzięciem nie musiałam się skupiać, więc gdy strzelałam niby bez opamiętania, marnując przy tym ogromne pokłady energii, obmyślałam strategię. Czy gdybym poprosiła Dendego o przywrócenie sił naszemu obrońcy Ziemi? Domyślałam się, że byliśmy obserwowani, ale czy podsłuchiwani? Musiałam jeszcze tylko wpaść na pomysł jak się skontaktować z naszym opiekunem.

Tumany kurzu powiększały się, a widoczność malała. Nie miałam nawet pojęcia czy dobrze celuję bądź co gorsza — czy Buu tam jeszcze był. Bez ostrzeżenia oberwałam w potylicę. Tyle, co zdążyłam pomyśleć... Gumiasty postanowił nie próżnować i przejąć stery. Nie zdążyłam się zatrzymać, a przyjęłam kolejny cios na plecy. Runęłam z potężnym hukiem. Nim zdążyłam podnieść się z gruzu, przyjęłam kilka palących pocisków. Wrzasnęłam w bólach. Ten drań postanowił się odegrać albo przyjął zasadę co ja, to i on. Niech cię szlag, Buu!

Udało mi się stworzyć barierę między wystrzałami. Słabą, bo słabą, ale ważne, że mogłam wykaraskać się z pogłębiającego się pogorzeliska. Wypuściłam powietrze, czując jak pali mnie krtań. Nie było czasu na użalanie się nad sobą. Majin wreszcie mógł odkryć, że mnie nie ma tam, gdzie być powinnam. Jeszcze ze dwa szybkie wdechy i poderwałam się na nogi. Od razu ruszyłam na wroga z bojowym okrzykiem. On jakby na to czekał. Posłał ku mnie swą rękę. Ciągnęła się niczym guma. Uskoczyłam. Nie ze mną takie numery!


Gnałam dalej, omijając przy tym i drugą rękę. Niestety nie zdołałam go dosięgnąć, gdyż ten począł gonić mnie tymi łapami, tworząc tu i ówdzie różowe serpentyny. W pewnym momencie zabrakło drogi ucieczki, różowe paluszki dosięgnęły mnie. Zasłoniłam odruchowo twarz. On jednak postanowił owinąć się wokół pasa, a następnie zwinąć się wokół mnie w kłębek. Gdy już byłam ciasno spętana, począł rzucać mną to na lewo, to na prawo. Od wstrząsów i pękających dookoła skał huczało mi w głowie. Zaciskałam mocno szczękę, usiłując przetrwać to potrząsanie. W tej chwili cieszyłam się, że mój żołądek był pusty. Kiedy wreszcie skończył się mną bawić, rzucił mną w ziemię, tym samym uwalniając z sideł.

Padłam jak długa, z trudem powstrzymując odruch wymiotny. Cały świat wirował. Prawdę mówiąc, wolałabym zostać tutaj i odpocząć, ale wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić. Buu jak zawsze pewny siebie odczekał, aż dojdę do siebie. Ten to był nieposkromiony. Sapnęłam, ociężale podnosząc się do siadu.

— Nie pokonam cię, wiem o tym — odkaszlnęłam z uśmiechem na twarzy — ale jeśli mam zginąć to w walce. Nie poddam się Buu!

Podniosłam się powoli. Bolało mnie dosłownie wszystko. Złoty ogon cicho opadł, przylegając do lewej nogi. Nawet on był poraniony. Wypuściłam głośno powietrze, a uśmiech nie schodził mi z twarzy. Wystarczająco długo wytrwałam, by móc dać z siebie wszystko, a potem oddać walkę starszym i bardziej doświadczonym wojownikom. Najważniejsze, że działaliśmy razem. Niby osobno, ale jednak razem. Walczyliśmy i wspieraliśmy się wzajemnie, wiedząc, że inaczej się nie da. Dumę należał schować do kieszeni. Tu ważyły się losy całego naszego wszechświata, naszego czasu. Jeśli przegramy... Nikt tego nie przetrwa, nawet zaświaty. To było gorsze od wszystkiego. To nie była tylko przegrana czy śmierć. Miało nastąpić całkowite unicestwienie. Nikt nigdzie nie był bezpieczny.

Spojrzałam na swojego przeciwnika, mocno zadzierając głowę na nieboskłon. Gdybym mogła się na chwilę zatrzymać i poobserwować te wszystkie planety zdobiące fioletowy kres. Miałam nadzieję po wszystkim usiąść i tak właśnie uczynić. Położyć się na kępie zielonej trawy i podziwiać. Kochałam oglądać niebo nocą na dachu wielkiej kapsuły wraz z Gohanem. Wtedy wszystkie troski przepadały. Brakowało mi tego bardzo. Jeśli chciałam odzyskać, choć cząstkę starego życia musiałam postawić wszystko. Ostatni wdech i wydech.

Uniosłam ręce na wysokość bioder, zaciskając przy tym pięści. Spięłam mięśnie, tym samym je utwardzając. To była ta wiekopomna chwila, którą mógł jedynie podziwiać Vegeta, Gokū i Kenzuran. Księżniczka Saiyan miała zamiar pokazać klasę i udowodnić zebranym tu panom, że kobiety są równie silne co oni. W mych żyłach płynęła królewska krew!

Wezbrałam w sobie całą dostępną KI, na nowo okalając ciało złocistą aurą, której towarzyszyły potężne wyładowania. Może i wyglądało to imponująco, ale to nie było to. Nie taką reprezentowałam moc, ale musiało to wystarczyć. Byłam obita i zmęczona. Właśnie wykorzystywałam swoje ostatnie rezerwy.

Byłam gotowa. Ruszyłam z impetem na demona, nie szczędząc gardła. Miał nie wiedzieć, że lecę ku niemu z ostatnią szansą i jednocześnie przegraną. Pełne skupienie, zero zachwiania. Tylko ja i on.

Na początku wyglądało to epicko. Nacieraliśmy na siebie jak godni siebie, póki nie poczułam, jak diametralnie mój poziom spada. A uświadomił mnie w tym pierwszy gong w twarz, a następnie w głowę. Otrząsnęłam się  jednak bardzo szybko. Uskoczyłam w tył i ponownie naprałam do ataku. Starałam się w tym czasie nie myśleć i ponownie polegać na instynktach. 

Ciosy, uniki, pociski, a także refleks malały, aż wreszcie zostałam kolejny raz posłana na łopatki w odległy zakątek planety. Wszystko byłoby ok, gdyby nie nadciągająca fala uderzeniowa, która zaraz pogrzebała mnie żywcem. Byłam wściekła, że nie mam tyle energii, ile bym chciała. Tylko co mogłam zrobić? Nie potrafiłam się przemienić dalej. Nie miałam pojęcia czy byłam zwyczajnie za słaba, czy coś mnie blokowało. Nigdy nie zapytałam ani Kakarotto, ani też Kenzurana o to, jak im się to udało. W ogóle nie rozmawiałam z nimi, o czym powinnam w ubiegłym czasie. Gdybym mogła cofnąć czas, na pewno bym zapytała. Wtedy unosiłam się jedynie goryczą i żalem.

Przyparta do muru nie zamierzałam się poddawać. Odparłam naprędce pocisk, osmalając lewą rękę. Nie przewidziałam jakiej siły rażenia użyje. Zawyłam, a z oczu poleciały łzy. Właśnie straciłam jedną rękę do walki. Ale to nic w porównaniu z połamaną w dwóch miejscach w poprzednim starciu. Wtedy leżałam plackiem obita niemal do nieprzytomności i chociaż natenczas się podniosłam i wykrzesałam wole do walki, zostałam brutalnie sprowadzona na ziemię. Gdyby Ojciec pół Saiyaninów wtedy nie przybył... Nie mogłabym ponownie stanąć twarzą w twarz z potworem.

— Jeszcze nie przegrałam — wychrypiałam z goryczą. — Jeszcze nie przegrałam!

Ni stąd pojawił się przede mną nieposkromiony dzieciak. Szczerzył się w najlepsze, ale jego oczy zdradzały jakiś diaboliczny plan. Nie odezwał się i w końcu do mnie dotarło, że jak dotąd nie zabrał głosu ani razu. Był niemy? Dosłownie jak dzieciuch.

Nim jednak zdołałam uczynić cokolwiek, oberwałam najpierw serią w brzuch, a następnie mocno w twarz. Przed oczami wszystko pociemniało. Zupełnie jakbym straciła zmysł wzroku. W głowie mi szumiało, a nawet dzwoniło. Wszystko zawirowało, a potem... Chyba upadłam.