30 grudnia 2024

*110. Niezachwiana determinacja

 Muzyka

Nadszedł ten moment, w którym prawdopodobnie wszystko miało się rozstrzygnąć. Czy mieliśmy szansę na wygraną? Ciężko było stwierdzić, a nawet wiara w sukces była abstrakcją.

W czasie Gdy Gokū szykował się do walki, bogowie za naszą namową przetransportowali się gdzieś daleko stąd. Nie tylko mogli oglądnąć widowisko ze szklanej kuli, ale też przeżyć. Może i nas ocalić, jeśli znajdą sposób? Ochranianie kilku dodatkowych tyłków było problematyczne. Ich zniknięcie ułatwiało nam zadanie.

Buu spał. Było to zadziwiające i poniżające wobec wojownika, który miał z nim walczyć na śmierć, ale taki właśnie był. Teraz gdy odzyskał pierwotną, dziecięcą formę było zrozumiałe, dlaczego zachowywał się tak, a nie inaczej. Son Gokū przez jakiś czas obserwował, aż w końcu puściły mu nerwy, tak przynajmniej wywnioskowałam z jego nagłego skoku mocy.

Usiadłam na soczystej trawie. Chciałam ostatni raz nacieszyć się błahymi rzeczami. Za chwilę miało stać się wszystko. Szalejąca aura obudziła demonicznego stwora, który wyraził swoje... niezadowolenie? Począł on walić pięściami w pierś z okrzykiem dzikiego zwierzęcia. Gdybym nie usiadła wcześniej, teraz bym to uczyniła — z wrażenia.

— Co on do cholery robi? - wybałuszyłam oczy.

— Mnie nie pytaj — burknął książę, ciaśniej zakładając ręce na piersi.

Przemianowanie swego ciała w bęben sprawiało, że ku górze unosił się pył. Czy taki był cel Majina? Kto to wiedział? Gokū z każdą sekundą robił się niespokojny. Czułam, jak jego aura rośnie, a za chwilę pojawiają się pojedyncze wyładowania elektryczne. Z daleka wyglądały jak drobne iskierki, połyskujące słońce na tafli wody. Nie wytrzymał. Z prędkością światła znalazł się nad głową baloniastego, by dosłownie wbić się w niego prawą nogą. Zniknęła w jego twarzy jak w ruchomych piaskach. Buu nic sobie z tego nie zrobił! Wszyscy widzieliśmy, jak wrócił do swojego poprzedniego zajęcia — bębnienia. Rozsierdzony Kakarotto nie dał się w nic wrobić i począł dalej atakować stwora. Ten nie reagował. Dopiero po pewnym czasie odpowiedział świetlistym pociskiem, który został ominięty bez problemu.

Saiyanin atakował z pełną pasją. Nie pozwalał przeciwnikowi na żaden ruch. Stąd wyglądało to bardzo dobrze. Prawda była zgoła inna; zwykły super Saiyanin nie miał najmniejszych szans z tą szkaradą. Był on po prostu zaskoczony, wyrwany ze snu. Najgorsze dopiero miało nadejść. A jednak oglądając tę wolę walki, serce sztucznie się radowało. To było czyste wmawianie sobie, że mamy szansę. Po prostu chcieliśmy ją mieć.

Po pierwszym wysadzeniu ciała Buu wziął się do roboty; skończył przyjmować tylko ataki. Momentami wyglądało, jakby walczyli ramię w ramię, by w kolejnej chwili zamienić wszystko na pokaz fajerwerków rodem z zagrody dla najmłodszych. Nawet szalejące nieopodal ogniste wybuchy nie sprawiły, by Vegeta poruszył się choćby o milimetr. Możliwe, że był zły. Jednak to on podjął decyzję o odstawieniu broni. To jemu najbardziej zależało, bym sama nie brała udziału w tej cholernie nierównej walce. Siedzenie na ławce rezerwowych najwyraźniej było dotkliwsze, niż mu się wydawało.

Saiyanin się nie poddawał. Bez względu na to, czy obrywał, czy sam dawał wielomilionowemu dzieciakowi łomot, wciąż utrzymywał gardę. Na pewno źle się czuł, z tym że zaraz po uratowaniu dzieciaków je stracił, a wcześniej pozwolił im walczyć, kiedy jeszcze miał okazję go pokonać. Może nie byłam pewna do końca, ale wydawało mi się, że z grubym Majinem miał szansę wygrać. Nie od razu, ale jednak. Teraz usiłował naprawić swój błąd. Tak się kończy odkładanie broni, gdy inni nie są gotowi zająć miejsce jako następca.

Ostatecznie Buu przechytrzył przeciwnika, posyłając go w skalisty klif. Sam usadowił się na jego szczycie i wrócił do uprzednio przerwanej czynności — bębnienia w klatę. Czy zostaliśmy zamknięci w jakimś chorym śnie? Nawet mina Vegety mówiła, iż był zaskoczony. Kenzuran w ciszy siedział kilkanaście kroków dalej z uwagą i w milczeniu obserwując poczynania pobratymca.

To był ostatni moment sielanki. Po tym incydencie Gokū się wkurzył, a Buu postanowił poważniej podchodzić do sytuacji. W momencie ziemia poczęła pękać i się przesuwać. Zerwałam się na nogi. Ich siła diametralnie wzrosła. Poczułam się jak wtedy, gdy Vegetto walczył na Ziemi. Sielanka się skończyła.

Majin kolejny raz stworzył potężną różową sferę, tym samym przypominając nam, jak bardzo nie mamy z nim szans. Syn Bardocka nie chciał powtarzać tej samej historii po raz enty, wystrzeliwując pocisk niwelujący. Niestety został on wchłonięty, a monstrum, które tworzyło w gumiastych łapach, diametralnie urosło. Na samą myśl, że nie mamy już dokąd uciec, pobladłam. Najwyraźniej nie dało się go w żaden sposób pokonać. Zawsze nas wyprzedzał, nawet kiedy myśleliśmy, że jesteśmy kilka kroków przed nim. Jak taki idiota był w stanie tego wszystkiego dokonać? Ostatecznie Son nie dopuścił do najgorszego; przechwycił sferę, a następnie wyrzucił ją daleko przed siebie.

Szczęście nie trwało długo, zaledwie ułamki sekund. Pocisk wrócił i jak grom runął prosto w Saiyanina. Mężczyzna uniknął śmiertelnego zagrożenia, a różowy laser wszedł w ziemię jak w masło. Przez chwilę wyglądało na to, że jest po wszystkim. Było to złudne uczucie, które przepadło wraz ze zmianą koloru w otoczeniu. Błękitne niebo zaróżowiło się, a trawa poszarzała. W jakim stopniu było to możliwe, zaparłam się nogami o i tak już spękaną glebę wciąż porośniętą iście zieloną trawą.

Wszystko zadrżało. Niebiosa kolejny raz zmieniły zabarwienie, tym razem czarne jak noc. Znikąd pojawiły się wyładowania elektryczne, jakby sama atmosfera walczyła z nami wszystkimi. Krzyknęłam nie tyle z przerażenia ile z zaskoczenia. Nie tylko atmosfera, ale i sama planeta postanowiła podnieść rękawicę i stoczyć ostateczną walkę. Złociste pioruny szalały, a my jako obserwatorzy nie mogliśmy stać w miejscu, gdy sam eter z nami usiłował wszcząć chryję. Ziemia nie dawała rady, co oznaczało, że sfera ostatecznie nie wybuchła, a wciąż zbierała swe żniwa.

— Uciekajmy! — wrzasnęłam.

— Niby dokąd? — burknął z pogardą Vegeta.

Nie wiedziałam gdzie. Nie potrafiłam odpowiedzieć mu na pytanie. To był odruch. Nie chciałam tutaj umierać i tylko to się teraz liczyło. Nikogo nie było już poza nami, garstką wojowników, którzy powoli mogli stwierdzić, iż stali się nędzarzami. Planeta Bogów nie tylko się rozsypywała, ale i utworzyła lej, który miał zamiar pochłonąć wszystko na swej drodze. W jednej chwili widziałam, jak powstaje gigantyczny otwór, jakby kapsuła kosmiczna wylądowała poza lądowiskiem, a w kolejnej wznoszące się pojedyncze skalne iglice. Sama na jednej stałam, z trudem utrzymując równowagę. Wszystko było tak bardzo nie tak, a Buu jeszcze nie posunął się do ostateczności, jakim było utworzenie wyrwy międzywymiarowej.

Gdy trzęsienie ziemi ustało, wspięłam się na jedną z wyższych wyrw skalnych, by paść plackiem. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie bałam. W głowie dzwonił potężny alarm, jakoby wszystko miało zaraz przestać istnieć. Stary Kaioshin mówił prawdę, ta planeta była w stanie przetrwać naprawdę wiele. Błękitna Planeta, na której mieszkaliśmy, już dawno rozsypałaby się w kosmiczny pył.

— Wszyscy cali? — zapytał Kenzuran, który był oddalony kilkanaście metrów ode mnie.

Zaraz usłyszałam osuwanie się głazów i popędziłam wzrokiem w tym kierunku. Vegeta wygramolił się, machnął ręką, co najprawdopodobniej miało oznaczać „ok”. Dostrzegłam kilka zadrapań na jego ramionach. Sama nie wyglądałam lepiej. Nie byliśmy przygotowani na tamten wybuch energii w głębi globu. Nawet przeszło mi przez myśl, że lepiej byłoby wybrać się z bogami w bezpieczniejsze miejsce.

Przebiegł mnie dreszcz, a zmysły zaczęły szaleć. To była KI Gokū. Buu musiał go poważnie rozwścieczyć. Wcale się nie dziwiłam, bawił się z nim. Był on w końcu jak nieokiełznane, diaboliczne dziecko. Powietrze zgęstniało nawet tutaj. Oznaczało to tylko jedno — przemianę ostateczną. Czas było na walkę końcową. Dość podchodów, koniec sprawdzania.

Saiyanin prezentował się po mistrzowsku. Od jego energii nogi same się uginały. Nie miał on porównania z Vegetto, ale o nim mogłam już zapomnieć. Ani jeden, ani drugi wojownik nie miał zamiaru na ponowne połączenie. Zgadywałam, iż nie chcieli zmarnować szansy, jaką było rozdzielenie się. Prawdopodobnie umożliwiło im to środowisko wewnątrz Majina. Nikt nie planował kolejnej wędrówki, w głąb potwora.

Buu nie robił sobie nic z pokazu. Nie ruszały go wyładowania elektryczne, gęstniejąca aura. Był tak piekielnie potężny, że wypadaliśmy przy nim jak pchły. Jak zatem mieliśmy go pokonać? Wszystkie narzędzia przepadły, nasze okazje przeleciały przez palce, a jedyne co nam pozostało to bić się w pierś za idiotyczne postępowanie.

Bez względu jak bardzo się starał, demon był o kilka kroków przed nim. Zwinął się w kulę, tak samo, jak wtedy, gdy zniszczył podniebny pałac. Teraz również nie szczędził planety, tworzył wszędzie dziury, nie bacząc czy atakuje swojego przeciwnika, czy przelatuje pod naszymi stopami. Obserwatorzy czy nie, musieliśmy mieć się na baczności, jeśli nie chcieliśmy oberwać. Nawet najsilniejsza technika nie mogła dać rady bestii. Miliony maleńkich Buu rozszalało się, wystrzeliwując neonowe pociski wszędzie, gdzie tylko chciały. Nikt nie był bezpieczny.

Planeta bogów drżała pod naporem niekończącej się złej energii. Ostatecznie Gokū stracił swą szansę na cokolwiek. Jego moc się skończyła, a naszym oczom ukazał się poturbowany i mocno zmęczony Saiyanin. To było jak kubeł lodowatej wody. Chwilę po tym zemdlał.

— Kakarotto! — zawołał z przejęciem mój brat.

— Nie, nie, nie nie, nie... — powtarzałam jak mantrę, z niedowierzaniem kręcąc przy tym głową.

Upadłam na kolana, zastanawiając się, co teraz będzie. Nie tak miało się to skończyć. W nim zawsze wszyscy pokładali największe nadzieje. Nie był bystrym Saiyaninem wśród Ziemian, ale na walce znał się jak nikt inny. Gohana z nami także nie było. Czy miałam podjąć się kolejnej rundy z tym potworem? Na samą myśl ogarniała mnie trwoga. Wciąż miałam przed oczami niedawne wspomnienia, a w ustach zanikający dech. Ze strachu zapominałam oddychać.

Vegeta zareagował momentalnie. Ruszył ku kompanowi, a ja odruchowo za nim zawołałam. Bałam się o jego życie, nawet kiedy był martwy. Jeśli by przegrał... Wymazanie go ze świata byłoby najgorszą rzeczą, jaka by mnie spotkała. Chciałam się zerwać, ale przybysz z przyszłości położył swą dłoń na mym ramieniu. Spojrzałam na nią, dostrzegając uszkodzony pancerz. Odnalazłam kontury twarzy mężczyzny, nie kryjąc swojego zdenerwowania i ogromnej obawy, która kiełkowała w sercu.

— Pozwól mu działać. I na ciebie przyjdzie pora.

— Nie mogę pozwolić mu przestać istnieć — jęknęłam z wyrzutem.

— Przybyłem tutaj by uratować księcia Vegetę, nie by go wymazać — rzekł spokojnie. — Kiedy będzie cię potrzebować, będziesz wiedziała. Jesteś jego siostrą. Prawda?

Przytaknęłam niechętnie. Nawet on nie wcinał się w walkę Gokū. Wiedziałam, że prosi go o zamianę. Chciał go ratować, dać mu chwilę odpoczynku. Saiyański honor wojownika nie pozwalał odbierać nikomu pola zwarcia. Takie były zasady. Ja byłam zbyt emocjonalna, by sobie na to pozwolić. Za wiele razy widziałam czyjąś śmierć, by teraz beztrosko oglądać, jak bliska sercu osoba przegrywa. Nie tak dawno byłam zmuszona uciekać, zamiast trwać przy bracie. Miałam wtedy do wyboru: Zginąć z nim lub przetrwać. W nosie miałam taką dumę. Pozostało mi jedynie z duszą na ramieniu obserwować. I być gotową. Musiałam.


Książę od razu przeszedł do rzeczy. Z każdego miniaturowego Buu zrobił sobie tarczę. Strzelał pociskami niczym bestia, ale to nie powstrzymało Majina przed tym, by go oblepić z każdej możliwej strony swoimi kopiami. Dosłownie jak muchy! Odepchnął wszystko, ale później było tylko gorzej. Będąc w bazowej formie, nie miał najmniejszych szans. Niestety ekspresowe ataki nie pozwalały mu na transformacje. Buu był piekielnie szybki i jednocześnie bezwzględny. Drżałam jak liść, obserwując każdą milisekundę. Dlaczego się nie przemieniał?

Różowy demon nic sobie nie robił z ataków. Odnawiał się z każdą utratą kończyny, nabijał się i lekceważył. Ostatecznie wyciągnął cięższą artylerię i posłał mężczyznę na łopatki. Poturbowany Saiyanin wbił się w skały. Przegrywał. Majin podleciał do niego, tak by ich twarze się spotkały. Nie miałam pojęcia czy o czymś rozmawiali, ale jednego byłam pewna — to był koniec. 

Zaraz jak tylko Buu się odsunął od przegranego, poczułam, jak jego KI rośnie. To był impuls. Nie mogłam stać bezczynnie. Odpaliłam pierwszy poziom mocy zupełnie instynktownie i ruszyłam bratu na ratunek. Kenzuran był słowny. Dziękowałam mu w duchu, że pozwolił mi ocalić ostatnią dla mnie ważną osobę. Wielokrotnie powstrzymywał mnie, twierdząc, iż tak trzeba, taka jest linia czasowa. Nie ingeruj, bo nie warto, jeszcze coś zepsujesz... Ale teraz... Teraz było tak, jak by go nie było. Nikt nie stał mi na drodze. Liczyło się tylko, to by nikt nie wymazał egzystencji Vegety.

Gnałam jak szalona, byleby zdążyć. Buu kumulował w dłoniach coraz większy pocisk, diabolicznie się przy tym zaśmiewając. Musiałam przyspieszyć. Spięłam mięśnie, wciąż pędząc do celu. Przemiana na wyższy level pozwoliła mi osiągnąć prędkość doskonałą. Natarłam na potwora z lewej, uderzając go w głowę własnym czołem. Uderzenie było potężne, ale właśnie potrzebowałam zaskoczenia. Gdy Buu został wyrzucony pod naporem siły powstała między nami przerwa. Korzystając z okazji, wystrzeliłam promień, by jeszcze bardziej go odsunąć od przegranego.

— Jesteś cały? — krzyknęłam z troską. — Było blisko.

Książę odkaszlnął. Nie spojrzałam na niego, nie było czasu. Musiałam obserwować przeciwnika. Kogo jak kogo, ale jego nie wolno było spuścić z oczu. Przekonałam się o tym wielokrotnie. Jedyny plus był taki, że bez umysłu Szatana był bardziej chaotyczny, mniej kombinował. Jako niepohamowany dzieciak nie zastanawiał się nad tym, co robić. Jak pomyślał, tak czynił. I wszystko traktował jak świetną zabawę. Szkoda, że nie wiedzieliśmy wcześniej o jego najgorszej postaci.

— Wybacz bracie, ale muszę przejąć pałeczkę — spojrzałam na niego kontem oka, ledwo dostrzegłam jego kontury. — Nie mogę pozwolić, byś przestał istnieć.

Usłyszałam jedynie cichy pomruk. Nie mogłam być pewna czy to oznaka niezadowolenia, czy jednak przyznanie mi racji. Jeśli chciał kiedykolwiek wrócić do życia, musiał to zrozumieć. Póki istniał cień szansy na wygraną, nie mogłam mu pozwolić na wymazanie. Tylko... Nie było żadnych szans. Po prostu. Oszukiwałam siebie, ale co mi pozostało? Książę nie miał szans, Gokū leżał praktycznie nieprzytomny. Byłam tylko ja — ostatni wojownik tego świata.

— Uciekaj stąd. Sprawdź co z Kakarotto — rzekłam z powagą. — Zrobię co w mej mocy, by kupić mu jak najwięcej czasu. Nie możemy przegrać.

— Nie daj się zabić i uważaj — kaszlnął. — Jest piekielnie szybki.

Nie czekając już na nic, rozpostarłam ręce, a następnie poczęłam tworzyć w nich sfery. Zaraz przeniosłam je do przodu, celując prosto we wroga. Wystrzeliłam potężną wiązką. Buu szybko się zreflektował — zmienił wygląd ciała. Prezentował się niczym wielki spadochron. Mój pocisk przebił się przez jego rozciągnięty brzuch. Warknęłam, ponawiając skumulowany atak. Irytowała mnie jego postawa. Teraz rozumiałam, dlaczego Vegeta był tak bardzo impulsywny. Oglądać to zachowanie, a być częścią przedstawienia to zupełnie co innego.

Spięłam mięśnie, nacierając na przeciwnika. Waliłam pięściami niemal na oślep. Rozjuszona robiłam wszystko, by jedynie co Buu mógł uczynić to obrona. Doskonale zdawałam sobie sprawę z jego siły. Pamiętałam, jak mnie potraktował i liczyłam na to, że nie stanie się to ponownie. Majin był teraz inny. Zdecydowanie szybszy, groźniejszy i nieprzewidywalny.

Nasze twarze się spotkały. Jego czarne gałki oczne i krwistoczerwone tęczówki były jak czyste szaleństwo. Mroczne szaleństwo. Uśmiechnął się szeroko, a ja w pierwszej chwili byłam zdumiona, by w następnej pojąć, że trzeba uważać. Było niestety za późno. Moja reakcja wystąpiła jedynie w głowie w postaci czerwonej flagi. Demon w ułamku sekundy stworzył ogromną kulę, tym samym parząc mój brzuch, którego nie okrywał pancerz. Pocisk odrzucił mnie w tył. Wylądowałam w skale. Kto wie? Może w tej samej co nie tak dawno Vegeta?

Chwilę zajęło mi dojście do siebie. To był błąd; Buu nie czekał i atakował. Kilkanaście różowych, świetlistych kul gnało prosto na mnie. Nim zdążyłam wykaraskać się ze skał, artyleria w postaci KI mnie dosięgnęła. Nie zdążyłam w pełni stworzyć bariery, co poważnie zraniło skórę. Ostatecznie wykaraskałam się spod skał. Przy tym potworze nie było czasu myśleć, a działać. Musiałam wyłączyć mózg i skupić się na zmysłach. Tylko tak miałam szansę wytrwać, chociaż kilkanaście minut.

Jak pomyślałam, tak też uczyniłam. Skupiłam się na aurze bestii, starając się polegać jedynie na instynktach. Pilnowałam też, by utrzymać dystans. Z daleka miałam większą szansę na utrzymanie gardy. Z bliska... Cóż, Vegeta skończył jak worek treningowy. Nie mogłam popełnić tego samego błędu. Nie byłam też synem Bardocka.

Bez względu jak mocno się starałam, jak szybka próbowałam być, Buu zawsze deptał mi po piętach. Nie dbał o to, czy go trafię, byleby on dosięgnął mnie. Był zupełnie inny od tego, z którym wcześniej przyszło mi walczyć. Bawił się ze mną i nie interesowało go czy trafi mnie, czy kamień obok. Liczyła się świetna zabawa, do której należało też zgniatanie mnie ciężkimi głazami.

Czas mijał, a ja czułam, jak słabnę. Ten cholerny drań nie pozwalał mi nawet wyciągnąć ciężkiej artylerii! Ilekroć usiłowałam stworzyć śmiercionośną kulę, ten dosięgał mnie swoimi energetycznymi technikami, a pocisk, którego potrzebowałam, był bardzo wymagający. Gdybym tylko dostała nieco czasu. Tego akurat nie mogłam oczekiwać.

Kolejna próba stworzenia najpotężniejszej techniki Freezera skończyła się fiaskiem. Buu złapał mnie niepostrzeżenie za nogę, a następnie wepchnął w czeluści spękanej planety. Padłam jak długa, przygryzając sobie język. Krew w momencie wypełniła usta. Zakrztusiłam się. Wypluwając szkarłatną krew, odkaszlnęłam jeszcze kilka razy. Zaciskając pięści, wściekle łypnęłam na przeciwnika. On w ogóle nie przypomniał tamtego Buu. Był oazą spokoju, która doskonale zdawała sobie sprawę ze swej potęgi. Domyślałam się, że tego diabła nie dało się w ten sam sposób wyprowadzić z równowagi. To w jakiś sposób było nawet lepsze — nie groziło nam wchłonięcie międzywymiarowe.

Przemyślenia kolejny raz mnie zgubiły. Nie zauważyłam, kiedy wróg ruszył do ataku. Na szczęście refleks zadziałam i od razu wyrzuciłam z dłoni czerwony promień. Majin eksplodował mi dosłownie przed twarzą. Wykaraskałam się z krateru, ciężko dysząc. Wypalałam się z energii. Różowy twór na nowo kumulował swoje cząsteczki, a ja coraz bardziej czułam, że nie daję rady. Miałam co najmniej kilka minut, nim stracę drugi poziom, a wtedy... Szkoda było marnować ten czas na rozmyślanie nad nieuniknionym.

Rozejrzałam się po okolicy. Vegeta i Gokū byli razem. Dostrzegłam, że ten młodszy siedzi. Chyba był nawet przytomny. Stąd ciężko było to wywnioskować, ale był to też dobry znak. Miałam nadzieję, że niebawem ojciec Gohana się pozbiera i kolejny raz ruszy do ataku. Potrzebował tylko nieco odpocząć. Trzecia przemiana zabierała sporo, a my do wygranej potrzebowaliśmy jeszcze więcej.

Twór Bibidiego zdążył się zregenerować. Począł odstawiać swój już znany nam taniec brzucha, którego nikt nie byłby w stanie powtórzyć. Wkurzała mnie jego arogancka postawa, ale nic więcej nie mogłam uczynić. Wzięłam oczyszczający wdech i powoli wypuściłam powietrze, przymykając powieki. Cokolwiek się wydarzy, musiałam dać z siebie sto procent. Wszyscy na mnie liczyli. Ja na siebie liczyłam! Moja aura eksplodowała. Wyładowania energetyczne jeszcze gęściej spowiły ciało. Czas było zrobić to, w czym byłam najlepsza.

— Spróbuj mnie powstrzymać, Buu! — ryknęłam, celując weń palcem.

Spotkaliśmy się w pół drogi. Tym razem pozwoliłam sobie na szybką wymianę ciosów. Korzystając w pełni ze swego potencjału, wreszcie nie czułam strachu. Panowałam nad każdą komórką ciała. jedyne czego mi brakowało to wypoczynku i porządnego posiłku. Gdybym miała to wszystko, byłabym zdecydowanie silniejsza i szybsza. To, co miałam, musiało wystarczyć. Czy miałam więc szansę, chociaż odrobinę go zmęczyć? Czy w ogóle dało się jego siłę wyczerpać?!

Szybka seria ciosów, masa uników, wiele bolesnych przyjęć. Mięśnie drżały, rany krwawiły, otarcia piekły. Oberwałam mocno w twarz. Policzek, który spuchł, a wraz z nim powieka utrudniało widzenie, ale nie zamierzałam się poddawać. Pojedynek się jeszcze nie zakończył. Póki byłam w stanie się podnieść, zamierzałam walczyć.

Z sekundy na sekundę nasze pole manewrowe zamieniało się w pogorzelisko. Jeszcze chwila i nie byłoby gdzie stanąć. Stary dziad mówił prawdę o królestwie bogów. Ta planeta była idealnym miejscem do takiej ekspresji KI.

Wzniosłam się wysoko, po czym poczęłam strzelać jak dzika pociskami. Vegeta w ten sposób wyładowywał gniew. Ja starałam się w tym czasie obmyślić jakiś plan. Był on bardzo nam potrzebny, a w mojej głowie panowała pustka. Nie miałam pojęcia jak rozegrać tę rundę. Ile jeszcze dam radę? Nad tym przedsięwzięciem nie musiałam się skupiać, więc gdy strzelałam niby bez opamiętania, marnując przy tym ogromne pokłady energii, obmyślałam strategię. Czy gdybym poprosiła Dendego o przywrócenie sił naszemu obrońcy Ziemi? Domyślałam się, że byliśmy obserwowani, ale czy podsłuchiwani? Musiałam jeszcze tylko wpaść na pomysł jak się skontaktować z naszym opiekunem.

Tumany kurzu powiększały się, a widoczność malała. Nie miałam nawet pojęcia czy dobrze celuję bądź co gorsza — czy Buu tam jeszcze był. Bez ostrzeżenia oberwałam w potylicę. Tyle, co zdążyłam pomyśleć... Gumiasty postanowił nie próżnować i przejąć stery. Nie zdążyłam się zatrzymać, a przyjęłam kolejny cios na plecy. Runęłam z potężnym hukiem. Nim zdążyłam podnieść się z gruzu, przyjęłam kilka palących pocisków. Wrzasnęłam w bólach. Ten drań postanowił się odegrać albo przyjął zasadę co ja, to i on. Niech cię szlag, Buu!

Udało mi się stworzyć barierę między wystrzałami. Słabą, bo słabą, ale ważne, że mogłam wykaraskać się z pogłębiającego się pogorzeliska. Wypuściłam powietrze, czując jak pali mnie krtań. Nie było czasu na użalanie się nad sobą. Majin wreszcie mógł odkryć, że mnie nie ma tam, gdzie być powinnam. Jeszcze ze dwa szybkie wdechy i poderwałam się na nogi. Od razu ruszyłam na wroga z bojowym okrzykiem. On jakby na to czekał. Posłał ku mnie swą rękę. Ciągnęła się niczym guma. Uskoczyłam. Nie ze mną takie numery!


Gnałam dalej, omijając przy tym i drugą rękę. Niestety nie zdołałam go dosięgnąć, gdyż ten począł gonić mnie tymi łapami, tworząc tu i ówdzie różowe serpentyny. W pewnym momencie zabrakło drogi ucieczki, różowe paluszki dosięgnęły mnie. Zasłoniłam odruchowo twarz. On jednak postanowił owinąć się wokół pasa, a następnie zwinąć się wokół mnie w kłębek. Gdy już byłam ciasno spętana, począł rzucać mną to na lewo, to na prawo. Od wstrząsów i pękających dookoła skał huczało mi w głowie. Zaciskałam mocno szczękę, usiłując przetrwać to potrząsanie. W tej chwili cieszyłam się, że mój żołądek był pusty. Kiedy wreszcie skończył się mną bawić, rzucił mną w ziemię, tym samym uwalniając z sideł.

Padłam jak długa, z trudem powstrzymując odruch wymiotny. Cały świat wirował. Prawdę mówiąc, wolałabym zostać tutaj i odpocząć, ale wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić. Buu jak zawsze pewny siebie odczekał, aż dojdę do siebie. Ten to był nieposkromiony. Sapnęłam, ociężale podnosząc się do siadu.

— Nie pokonam cię, wiem o tym — odkaszlnęłam z uśmiechem na twarzy — ale jeśli mam zginąć to w walce. Nie poddam się Buu!

Podniosłam się powoli. Bolało mnie dosłownie wszystko. Złoty ogon cicho opadł, przylegając do lewej nogi. Nawet on był poraniony. Wypuściłam głośno powietrze, a uśmiech nie schodził mi z twarzy. Wystarczająco długo wytrwałam, by móc dać z siebie wszystko, a potem oddać walkę starszym i bardziej doświadczonym wojownikom. Najważniejsze, że działaliśmy razem. Niby osobno, ale jednak razem. Walczyliśmy i wspieraliśmy się wzajemnie, wiedząc, że inaczej się nie da. Dumę należał schować do kieszeni. Tu ważyły się losy całego naszego wszechświata, naszego czasu. Jeśli przegramy... Nikt tego nie przetrwa, nawet zaświaty. To było gorsze od wszystkiego. To nie była tylko przegrana czy śmierć. Miało nastąpić całkowite unicestwienie. Nikt nigdzie nie był bezpieczny.

Spojrzałam na swojego przeciwnika, mocno zadzierając głowę na nieboskłon. Gdybym mogła się na chwilę zatrzymać i poobserwować te wszystkie planety zdobiące fioletowy kres. Miałam nadzieję po wszystkim usiąść i tak właśnie uczynić. Położyć się na kępie zielonej trawy i podziwiać. Kochałam oglądać niebo nocą na dachu wielkiej kapsuły wraz z Gohanem. Wtedy wszystkie troski przepadały. Brakowało mi tego bardzo. Jeśli chciałam odzyskać, choć cząstkę starego życia musiałam postawić wszystko. Ostatni wdech i wydech.

Uniosłam ręce na wysokość bioder, zaciskając przy tym pięści. Spięłam mięśnie, tym samym je utwardzając. To była ta wiekopomna chwila, którą mógł jedynie podziwiać Vegeta, Gokū i Kenzuran. Księżniczka Saiyan miała zamiar pokazać klasę i udowodnić zebranym tu panom, że kobiety są równie silne co oni. W mych żyłach płynęła królewska krew!

Wezbrałam w sobie całą dostępną KI, na nowo okalając ciało złocistą aurą, której towarzyszyły potężne wyładowania. Może i wyglądało to imponująco, ale to nie było to. Nie taką reprezentowałam moc, ale musiało to wystarczyć. Byłam obita i zmęczona. Właśnie wykorzystywałam swoje ostatnie rezerwy.

Byłam gotowa. Ruszyłam z impetem na demona, nie szczędząc gardła. Miał nie wiedzieć, że lecę ku niemu z ostatnią szansą i jednocześnie przegraną. Pełne skupienie, zero zachwiania. Tylko ja i on.

Na początku wyglądało to epicko. Nacieraliśmy na siebie jak godni siebie, póki nie poczułam, jak diametralnie mój poziom spada. A uświadomił mnie w tym pierwszy gong w twarz, a następnie w głowę. Otrząsnęłam się  jednak bardzo szybko. Uskoczyłam w tył i ponownie naprałam do ataku. Starałam się w tym czasie nie myśleć i ponownie polegać na instynktach. 

Ciosy, uniki, pociski, a także refleks malały, aż wreszcie zostałam kolejny raz posłana na łopatki w odległy zakątek planety. Wszystko byłoby ok, gdyby nie nadciągająca fala uderzeniowa, która zaraz pogrzebała mnie żywcem. Byłam wściekła, że nie mam tyle energii, ile bym chciała. Tylko co mogłam zrobić? Nie potrafiłam się przemienić dalej. Nie miałam pojęcia czy byłam zwyczajnie za słaba, czy coś mnie blokowało. Nigdy nie zapytałam ani Kakarotto, ani też Kenzurana o to, jak im się to udało. W ogóle nie rozmawiałam z nimi, o czym powinnam w ubiegłym czasie. Gdybym mogła cofnąć czas, na pewno bym zapytała. Wtedy unosiłam się jedynie goryczą i żalem.

Przyparta do muru nie zamierzałam się poddawać. Odparłam naprędce pocisk, osmalając lewą rękę. Nie przewidziałam jakiej siły rażenia użyje. Zawyłam, a z oczu poleciały łzy. Właśnie straciłam jedną rękę do walki. Ale to nic w porównaniu z połamaną w dwóch miejscach w poprzednim starciu. Wtedy leżałam plackiem obita niemal do nieprzytomności i chociaż natenczas się podniosłam i wykrzesałam wole do walki, zostałam brutalnie sprowadzona na ziemię. Gdyby Ojciec pół Saiyaninów wtedy nie przybył... Nie mogłabym ponownie stanąć twarzą w twarz z potworem.

— Jeszcze nie przegrałam — wychrypiałam z goryczą. — Jeszcze nie przegrałam!

Ni stąd pojawił się przede mną nieposkromiony dzieciak. Szczerzył się w najlepsze, ale jego oczy zdradzały jakiś diaboliczny plan. Nie odezwał się i w końcu do mnie dotarło, że jak dotąd nie zabrał głosu ani razu. Był niemy? Dosłownie jak dzieciuch.

Nim jednak zdołałam uczynić cokolwiek, oberwałam najpierw serią w brzuch, a następnie mocno w twarz. Przed oczami wszystko pociemniało. Zupełnie jakbym straciła zmysł wzroku. W głowie mi szumiało, a nawet dzwoniło. Wszystko zawirowało, a potem... Chyba upadłam.


06 listopada 2024

*109. Królestwo bogów

Spoglądałam w kryształową kulę jak zahipnotyzowana. Potwór, który w niej szalał, był największym złem całego wszechświata, a my go wkurzyliśmy. Nie było naszą winą sprowadzenie tego potwora na Ziemię. Bogowie ukryli kulę z Buu właśnie tutaj. Znaleźliśmy się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Zresztą jak zawsze. Saiyańska klątwa...

Hercules począł się śmiać jak szaleniec. Spojrzałam na niego z dezaprobatą. Najwyraźniej postradał zmysły. Dla kogoś takiego wszystko, co się tutaj działo było jak koszmar na jawie. Wpadł zupełnie przypadkiem w nadnaturalny świat, świat, który istniał, ale nigdy go nie dostrzegał. Nie chciał. A jednak czerpał z tego zyski i to niemałe. Był czempionem ludzkości za sprawą naszych rąk i dobrej woli. Na to ostatnie prychnęłam pod nosem.

Gość usiłował wmówić sobie miraże. Stwierdził, że skoro świat przestał istnieć, my latamy i posługujemy się dziwną magią, to on także może. Z szaleńczym śmiechem pobiegł przed siebie wprost na urwisko. Obserwowałam wszystko z grymasem chochlika. Jeżeli planował skoczyć i się połamać, musiałam znaleźć się na tej widowni. Bezapelacyjnie.

Mark Satan jak postanowił, tak też uczynił. Wyskoczył w przestworza niczym ptak, a potem z wrzaskiem upadł. Nawet jego pies miał go za wariata. Dende wstał i ruszył mu na pomoc jak to miał w zwyczaju. Chyba właśnie to zaważyło na wyborze nowego Wszechmogącego. Miał chłopak ogromnie złote serce. Nawet dla takich dwulicowych ludzi bez krzty poszanowania tych, który utrzymują go przy marnym życiu.

W międzyczasie Gokū i staruszek rozprawiali na temat naszego położenia. Przykro było słuchać, że nie mamy możliwości odtworzyć naszego domu, ani przywrócić życia poległym. Na pewno nie miało to sensu, kiedy ścigała nas krwiożercza guma balonowa. Cokolwiek by się nie działo, takie rzeczy powinniśmy byli odłożyć na dalszy plan. O ile w ogóle miało do niego kiedykolwiek dojść. Wkrótce miało się okazać czy podzielimy ich los.

Dende sprowadził na górę Ziemianina, który przysiadł na skarpie ze zbolałą miną. Kenzuran siedział pod drzewem, spoglądając w magiczną kulę, jakby szukał dobrego rozwiązania. Może lepszej drogi do pokonania zła? Rozumiałam, że ostatecznie nie chciał się wtrącać i zapewne czuł się postrzegany jako zawali noga. Może i był silny, może i jako tako znał naszego przeciwnika, ale ostatecznie nie należał do naszego świata i miał prawo w tym szaleństwie nie uczestniczyć. Czasami coś robił, byśmy nie dali się pozabijać, i chyba to powinno było nam to wystarczyć. Zawsze trzymał rękę na pulsie.

Kolejna planeta przestała istnieć. Mieliśmy parszywego pecha. Buu nie wiadomo jakim cudem opanował sztukę teleportacji. Ojciec Gohana opowiadał, że jemu zajęło to kupę czasu, a uczył się od twórców tej techniki. A on? Tak samo, jak Komórczak, pyk i gotowe. To było bardzo niesprawiedliwe. My musieliśmy zazwyczaj wiele lat poświęcać na doskonalenie. Czy to oznaczało, że łatwiej było być tym złym? Namekanin przykucnął na trawie, obserwując z wielkim smutkiem kolejne odrodzenie potwora. Jego myśli wyraźnie gdzieś błądziły. Chyba jak każdego tutaj.

— Chyba mam pomysł. Możemy wszystkich ocalić! — niespodziewanie się ożywił, zaciskając przy tym pięści. — Przecież mamy Smocze Kule! Na mojej rodzimej planecie, na Namek!

Spojrzałam na niego z zaciekawieniem, a zaraz zlustrowałam otoczenie. Gokū i Vegeta uśmiechnęli się z nadzieją, bogowie zaś wyrażali jedynie zdziwienie i zainteresowanie. Ja nie byłam pewna czy zacząć się cieszyć. Chciałam, bardzo, ale nic nie wiedziałam o Namek poza tym przepadła. Czy on tego nie wiedział?

— Będziemy mogli wszystkich wskrzesić i odtworzyć Ziemię! To się musi udać! — jego entuzjazm był zaraźliwy. — Na pewno Najstarszy nam pozwoli z nich skorzystać.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie wszystko było stracone. Wciąż mieliśmy cień, szansy na zrobienie czegoś nim pokonamy Buu. Choć nie ukrywam, że wolałabym prosić smoka o uśmiercenie Majina. Nawet Vegeta był uradowany tą wiadomością. To było miłe zobaczyć w nim nadzieję. Pierwszy raz byłam świadkiem jego upadku, a także zwątpienia i ogromnego cierpienia. Większość tego samego, potwornego dnia. To się musiało po prostu udać. Mieliśmy nie tylko Gokū, ale i Kenzurana, którzy potrafili przemieszczać się na spore odległości.

— Ale... Dende... — mina obrońcy Ziemi spochmurniała.

To nie wróżyło niczego dobrego, prawda? Było za wcześnie na radość.

— Namek jest bardzo daleko stąd, a Namekanie nie są specjalnie silni — westchnął, tłumacząc. — Nie będę w stanie ich odnaleźć. Do tego nie posiadamy żadnego statku, by ktoś z nas mógł polecieć i odnaleźć Namek.

Vegeta warknął, a zielonoskóry zmarkotniał. Mnie także do wiwatu nie było. Okazja, choć realna niestety nie była na wyciągnięcie ręki. Westchnęłam ciężko, wracając spojrzeniem na poczynania różowego przekleństwa. Zacisnęłam pięść na źdźbłach trawy, próbując zachować spokój.

— Król Światów może to zrobić — zauważył przybysz z innego świata, przypominając innym o swojej obecności.

Wciąż siedział w cieniu drzewa z założonymi rękoma. Nie otworzył nawet oczu, za to wszystkie skierowały się na niego. Musiał to wyczuć, bo zaraz z wolna uniósł powieki.

— Tak, to prawda. Jestem Bogiem Światów i mogę teleportować się z Królestwa Bogów w dowolne miejsce w waszym świecie — przytaknął nieco speszony. — Nie wiem jednak, o czym rozprawiacie. Czym są Smocze Kule?

Dende z Son Gokū niemal zatańczyli z radości. Mnie wróciła nadzieja. Uśmiechnęłam się półgębkiem do Saiyańskiego kolegi. Był zawsze, wtedy kiedy powinien. Chyba miał u mnie szansę na polubienie go.

— Będziemy mogli przywrócić wszystkich, gdy już uporamy się z Buu! — nawet księciu udzieliła się wiara w lepsze jutro.

— Nie tak prędko — odezwał się najstarszy.

Minę miał nietęgą. Zresztą ktoś, kto wyglądał jak pomarszczona skórka pomarańczy, z wyłupiastymi oczami i paskudnym wąsikiem pod nosem nie mógł wyglądać lepiej. Jednak jego ton nie zwiastował dobrych wieści. I jak można było się domyślić, był bardzo oburzony naszymi zamiarami. Nie pozwalał bowiem na użycie artefaktów. Jego zdaniem tylko skromnie żyjący Namekanie mieli prawo do jakiegokolwiek życzenia. My jako banda roszczeniowych wojowników zdecydowanie do tej grupy nie należeliśmy. Na mej twarzy wykwitła mina mówiąca: A spróbuj nas staruszku powstrzymać.

— Wyluzuj staruszku — Gokū postanowił załagodzić sytuację.

Zbliżył się do niego, a potem zaczął coś szeptać do jego szpiczastych uszu. O czymkolwiek rozprawiał Saiyanin, musiało działać, bo Kaioshin zaczynał zmieniać wyraz twarzy na bardziej przyjacielski. Podniosłam się i przysunęłam bliżej Saiyańskiego przybysza.

— Teraz rozumiem, dlaczego byłeś taki spokojny, gdy tutaj dotarliśmy — rzekłam z lekkością. — Może i jesteś niezwykle tajemniczą osobą, ale głowę trzymasz na karku.

— To ma być komplement? — mruknął, wciąż utrzymując swoją skorupę obojętności.

— Yyyy... właściwie — zbył mnie z pantałyku — tak, to chyba tak wygląda.

Mężczyzna spojrzał na mnie, mrużąc oczy, po czym szeroko się uśmiechnął. Jeszcze bardziej poczułam się niekomfortowo. Zrobiłam głupią minę, po czym znalazłam pospiesznie inny obiekt zainteresowań. Potrzebowałam przerwać tę niezręczną sytuację.

— Nie sądziłem, że można ciebie lubić — najwyraźniej nie zamierzał zamykać tematu. — Trochę czasu spędziliśmy ze sobą i muszę przyznać, że jesteś spoko.

— Ty też — burknęłam, nie chcąc nawet na niego spojrzeć. Zagryzłam wargę speszona.

— W takim razie uratujmy ten świat razem, co? — dodał z większym entuzjazmem. — Nie jesteśmy wrogami.

Miał rację. Nie byliśmy, chociaż bardzo często. No dobra niemal bez przerwy traktowałam go jak przeciwnika. Wszędzie węszyłam intrygę. Ale czy ja byłam na każdym kroku szczera i otwarta, gdy podróżowałam w czasie? Do tej pory były rzeczy, których nawet nie powiedziałam po powrocie. To były sytuacje, które zmuszały człowieka do milczenia, nawet jeśli ktoś uważał inaczej. Odwróciłam się do pobratymca z większym przekonaniem.

— Oczywiście, że nie jesteśmy — odpowiedziałam z nieśmiałym uśmiechem.

Wyciągnęłam ku ogoniastemu rękę na znak pojednania. Przynajmniej tyle mogłam zrobić. To był pierwszy krok do wielkich zmian. Niestety nie zdążyłam dokończyć procesu, gdyż Vegeta wrzasnął na Kakarotta, zwracając tym samym swoją uwagę.

— Całkiem ci odbiło pajacu! Może byś tak sprzedał własną żonę?!  — dosłownie kipiał z wściekłości. — Bulma nie jest twoją własnością, byś decydował! Jesteś skończonym idiotą!

Zerwałam się na równe nogi, nim doszło do rękoczynów. Stanęłam pomiędzy wojownikami, żądając odpowiedzi. Tuż za młodszym z mężczyzn stał starzec z podejrzliwą miną. Vegeta nie przebierając w słowach, krzycząc do mego ucha, uświadomił mnie, że ten drugi zamierzał sprzedać Bulmę starcowi. Brzmiało to nielogicznie. Szybko zostałam uświadomiona, iż chodziło o perwersyjne kobiece zdjęcia bez odzieży. Zamrugałam kilkukrotnie, obserwując całą trójkę.

— Tylko o to tyle szumu? — zdziwiłam się. — Nie można tego po prostu załatwić?

— Po moim trupie!  — ryknął mój brat. — Bulma nie będzie niczyją seks zabawką!

— Czym? Przecież mówiłeś, że chodzi o oglądanie ciała.

— No właśnie! — opluł mnie, kipiąc jak wulkan.

Wzruszyłam ramionami, tym razem patrząc na reakcję złotowłosego mężczyzny. Zrobiłam wymowną minę, a ten cofnął się, jakby bał się i mojej reakcji. Zrobiłam kilka kroków do przodu i skierowałam spojrzenie na boskiego tetryka.

— Czego ty właściwie chcesz? — zadałam pytanie zupełnie luźno. — Co obiecał ci Gokū, a co tak rozsierdziło mego braciszka?

Gokū jeszcze bardziej się speszył. Dziadunio odchrząknął, przymknął jedno oko, a tym drugim obserwował wojownika w pomarańczowym gi. Prawdopodobnie wyczuł jakiś szwindel.

— Obiecano mi zdjęcia, gazetki, cokolwiek z jędrnymi cycuszkami — odpowiedział w końcu.

— Tylko tyle?  — zdziwiłam się.

Mężczyźni spojrzeli po sobie. Nawet Vegeta się uspokoił, jego aura już tak nie pulsowała. Dziad nie prosił o nic niemożliwego.

— Umowa stoi  — odparłam, wyciągając do niego dłoń. — Dostaniesz to, o co prosisz.

— Tyś zwariowała?! — książę ponownie się odpalił.

Gokū zrobił ogromne oczy, tak samo, jak Kibitoshin. Dziadek spojrzał niepewnie.

— Uspokój się — burknęłam, podnosząc ton. Odwróciłam się do brata. — Nikt nie będzie oglądał, twojej Bulmy, jeżeli tak cię to drażni. Pokażę mu swoje.

— CO?!  — Saiyanie oraz Shinjaninowe ryknęli jak jeden mąż.

— No co? Przynajmniej do czegoś się przydadzą, zamiast wiecznie przeszkadzać — wzruszyłam ramionami. — Czy teraz możemy wreszcie ruszyć po Kryształowe Kule? Mamy trochę osób do uratowania.

Syn Bardocka usiadł na trawie, przecierając mokre czoło. Mruknął pod nosem, że teraz to na pewno Gohan go zabije*. O cokolwiek mu chodziło, nie mogło się to przecież wydarzyć. Jego syn nie żył, a ja byłam gotowa zrobić wszystko, byleby dostać się na Nową Namek. Zwłaszcza że umowa była niezwykle błaha. Przynajmniej dla mnie. Cycki jak cycki.


Wszystko miało się dobrze skończyć, ale to nie ta bajka. Tutaj zawsze było coś nie tak. Bóg Światów zwrócił naszą uwagę poczynaniami Buu. Bydlak pojawił się na planecie Króla Zaświatów, co oznaczało, iż był już bliżej niż dalej. Musiałam zauważyć, że strasznie dużo było tych planet, bogów, królów i innych wielkich tytułów. Kula pokazała nam, jak pojawia się pod upadającym obeliskiem. Obraz w magicznym przedmiocie był mały, a różowy demon zlewał się z różano-czerwonym niebem. Jedno było pewne — Czas nam się kończył. Na planecie atakowanej przez Buu znajdował się Yamcha i Kuririn. Son Gokū pospiesznie wyjaśnił, iż tam tylko nieliczni mogą trenować po śmierci.

— Jeżeli Majin Buu zniszczy tę planetę, nasi przyjaciele zostaną wymazani. Drugi raz nie można umrzeć — uświadomił nas niedawno wskrzeszony Saiyanin.

— Oznacza to koniec zabawy — westchnęłam. — Musimy tam lecieć, nim będzie za późno.

Obrońca Ziemian przestąpił parę kroków ku otwartej przestrzeni. Przyłożył dwa palce do czoła chcąc namierzyć energię wroga. Chyba nie zamierzał ruszać tam samotnie?

— Poczekajcie. Daj im swoje potary. Będą potrzebować wsparcia — zawołał pospiesznie staruszek do swego następcy.

Kibitoshin naprędce odpiął magiczne błyskotki i po jednej rzucił w kierunku niedawno scalonych Saiyan. Vegeta uśmiechnął się pod nosem. Nie, żebym nie tak dawno usiłowała go namówić do tego precedensu... Ku memu zdumieniu Gokū podziękował za błyskotki. Stwierdził, że żaden z nich nie zamierza w ten sposób walczyć, bo wolą robić to tradycyjnie w pojedynkę. Oczy dosłownie wyszły mi z orbit. On tak na poważnie?! Jak niby zamierzał walczyć, jeśli nie tak?!

— Oszaleli — mruknęłam z rezygnacją.

W tym czasie Vegeta w demonstracyjny sposób zniszczył kolczyk. W jego ślady poszedł pobratymiec, choć jeszcze chwilę temu zamierzał oddać artefakt bóstwu. Kaioshinowie zdębieli, a ja jedynie smutno spojrzałam na ich postępek.

— Jestem pod wrażeniem, Kakarottcie — rzekł książę, a w jego głosie wyraźnie było słychać uznanie. — Twoje słowa brzmią jak te, które powinien wypowiedzieć każdy szanujący się wojownik wysokiej rangi.

Przewróciłam oczami. Bo nie można było działać w grupie? Czy wszystkie walki winny odbywać się solo? Wątpiłam w to. Wielokrotnie los nas za takie postrzeganie sprawy karał. Co złego było w dopasowanym towarzyszu broni, z którym można było walczyć bez słów? Ja na przykład świetnie dogadywałam się z Son Gohanem, gdy był na drugim poziomie. Potrafił się zsynchronizować ze mną jak brat bliźniak, jak odbicie lustrzane. I chociaż on nie lubił swojej bezwzględności w tym stadium, ja ją właśnie podziwiałam.

— Mam lepszy plan — Książę zabrał ponownie głos. — Sprowadźmy go tutaj. Tutaj możemy walczyć bez ograniczeń. Nikt nie ucierpi.

To była myśl! Tutaj byliśmy tylko my, a tam cała rzesza martwych wojowników, która w sumie nie zasługiwała na wymazanie. Gdyby coś takiego przytrafiło się Kuririnowi, Osiemnastka na pewno próbowałaby mnie zabić.

— To jest genialny plan! — walnęłam pięścią w otwartą dłoń. — We czwórkę szybko sprowadzimy tutaj Majina. Choć Kenzuranie, czas ratować ten niewdzięczny świat.

Machnęłam ręką na pobratymca, a ten ociężale podniósł się z siadu. Najwidoczniej dobrze mu się tam siedziało. Niestety nasza sielanka dobiegła końca. My to nie mieliśmy lekko. Westchnęłam, podążając za ojcem Gotena. Tuż obok pojawił się Vegeta.

— Ty chyba nie zamierzasz rozbierać się przed tym starym zboczeńcem? — fuknął mi cicho do ucha.

— Nic ci do tego — burknęłam mróżąc oczy — moje ciało moja sprawa. Zresztą, od kiedy kogokolwiek interesuje moje ciało?

— Dziewczyno... — westchnął ciężko książę.

Pokręcił głową, jakbym walnęła jakąś nadnaturalnie głupią gafę.

— Nagość rzecz naturalna, czyż nie? Widziałeś kiedyś kogoś kąpiącego się w komorze w ubraniu?

Wypuścił wymownie i głośno powietrze przez zęby. Odniosłam wrażenie, że przez chwilę nad czymś się intensywnie zastanawiał. Zaraz dogonił mnie i z miną niezdradzającą emocji dorzucił:

— Mieszkanie na Ziemi nieco zmieniło mój sposób myślenia. Może zrozumiesz moje położenie, gdy ktoś będzie oglądał twojego wybranka bez odzieży?

Spojrzałam na niego z konsternacją. Co on wygadywał?

— Czy chciałabyś, aby córka tego błazna Satana oglądała Gohana nago?

Rzucił z niebywałą nutą jadu, po czym przyspieszył kroku, tym samym kończąc temat. Wybałuszyłam oczy, zatrzymując się jak wbita w ziemię. Więc o to chodziło? O zazdrość? Ale trącił w moją bezwstydność, której musiałam się nauczyć już jako szczeniak w niewoli. Coś, co stało się dla mnie zupełnie naturalne, nagle miało być wadą. Wszystko zależało od tego, kto, kogo i kiedy... Westchnęłam ciężko. A co Gohan miał do powiedzenia? Przecież nie byłam jego wybranką i raczej nie miał brać udziału w mojej słownej umowie ze Starym Kaioshinem. Ale szpila została wbita. Może faktycznie nie chciałabym, by ktoś oglądał Gohana w pełnej okazałości? Sama nie miałam okazji, choć parę sytuacji odwrotnych się zdarzyło.

Dołączyłam do Saiyan stojących na wzniesieniu. Zaraz za mną pojawił się Kenzuran. Nie byłam pewna czy nadal nosił maskę, czy tym razem był naprawdę taki... pozbawiony uczuć. Jego twarz w tej chwili wyglądała groźnie. To dobrze. Przed nami była niełatwa walka i miałam nadzieję, że na tyle ile będzie w stanie, pomoże nam. Wspominał coś wcześniej o konsekwencjach swojego przybycia. Tym razem nie chciałam go do niczego zmuszać. Był tu jedynie gościem, osobą proszącą o pomoc. I tak już zdecydowanie za długo u nas zabawił. Miał jedynie odnaleźć siostrę Vegety i ruszyć w dalszą podróż. Wyszło zupełnie inaczej.

— Do dzieła panowie! — wykrzyczałam motywacyjnie. — Niech stanie się światłość!

Bez zbędnych ceregieli włączyłam pierwszy poziom super wojownika, a Vegeta i Kenzuran poszli moim śladem. Gokū przez cały ten czas był w tej formie. Jak jedno ciało poczęliśmy koncentrować w sobie KI, która miała zwabić nasze największe utrapienie. Musieliśmy się porządnie skupić, by nie wchodzić wyżej, tylko zagęścić tyle ile się dało. Nasze ciała spowijała złota aura połączona z wyładowaniami elektrycznymi, które przeskakiwały z ciała na ciało. Niebo nad nami pociemniało. Nasze okrzyki przeszywało okolicę. Chociaż nie byliśmy gotowi na starcie, musieliśmy działać.

Atmosfera robiła się gorąca. Nie minęło pięć minut, gdy w nasze skromne progi zawitała bestia z piekła rodem. Chociaż był mały, to prezentował się diabelsko. Brak nosa dodawał mu animuszu. Uśmiechnął się demonicznie, a my zaprzestaliśmy wezwania. Chociaż patrzyłam na stwora z niebywałą determinacją, to najzwyczajniej w świecie się go bałam. Wiedziałam, co potrafił po zjedzeniu Gohana. Teraz był podobnież najgorszą wersją siebie. Pokazał nam już co nieco. Prawdę mówiąc, nie chciałam się z nim mierzyć, ale musiałam być gotowa. Każda ręka była potrzebna, jeśli planowaliśmy przetrwać.

Majin Buu jak tylko nas zobaczył, roześmiał się niczym szaleniec. Już nikogo to nie ruszało. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, iż gość miał nie równo pod sufitem. Vegeta uderzył w pięści z niebywałą determinacją i szalonym błyskiem w oku. Kenzuran nie poruszył się nawet o milimetr. Tylko jego ogon zdradzał, iż nie zamienił się w posąg. Gokū nabrał postawy bojowej. Tylko ja stałam jak posąg. W głowie miałam multum obrazów zwiastujących nadchodzącą śmierć. Otarłam się o nią i za nic nie pragnęłam do tego wracać. Byłam głupia wtedy i zraniona. Przełknęłam ślinę, udając, że się nie boję.

— Boże Światów mam ogromną prośbę — zabrał głos mąż Chi-Chi. — Zabierz, proszę wszystkich w bezpieczne miejsce. Tutaj już nie będzie bezpiecznie.

— To prawda. Udajcie się daleko stąd, tak by można było tutaj walczyć bez żadnych ograniczeń — dodał ogoniasty wojownik. — By pokonać Buu, nie można myśleć o tych, którzy niepotrzebnie zginą.

Mieli całkowitą rację. Na Ziemi każde z nas musiało zachować ostrożność. Był tam nasz dom i w ogóle. A tutaj? Tutaj byliśmy nie tylko gośćmi, ale i wojownikami całego wszechświata. Na całe szczęście Staruszek utwierdził nas w przekonaniu, że ta planetka jest zdecydowanie wytrwalsza od tej, którą dopiero co zlikwidował Majin. Może i skromna, ale mimo wszystko piękna. Jeśli mielibyśmy polec, to tutaj przynajmniej było na czym oko zawiesić.

To tutaj Gohan zyskał swoją niesamowitą moc. Na samo wspomnienie poczułam ukłucie pod sercem. Brakowało mi go. Chciałam, by wszystko wróciło do normy. Byśmy mogli znowu razem przemierzać nieboskłon, śmiejąc się beztrosko. Siedzieć nad brzegiem jeziora w upalne dni. Szukać spadających gwiazd w Zachodniej Stolicy, na dachu kopulastej budowli, gdzie wszystko było utrudnione przez miastowe neony. Odpoczywać pod drzewem tuż za domem w Górach Paozu. Mieliśmy tyle pięknych wspomnień i chwil spędzonych razem. Wszystkie były dla mnie ważne. Chciałabym jeszcze raz tam wrócić, ale bogatsza o nowe doświadczenia. By tego dokonać, byłam zmuszona walczyć.

Shin scalony z Kibito poprosił Dendego i swojego poprzednika o chwycenie się jego, by mógł ich bezpiecznie przetransportować w daleki zakątek wszechświata. Miałam nadzieję, że tam, gdzie Buu w razie naszej porażki prędko nie dotrze. By mieli szansę nas wskrzesić na Nowej Namek. Miałam cichą nadzieję, że na to wpadną. Nie mogłam o tym teraz otwarcie mówić. Stetryczały Kaioshin pochwycił swoją magiczną kulę, którą zapewne mieli obserwować nasze poczynania, a potem zniknęli.

To była ta chwila, której najbardziej się obawiałam. Zamknęłam oczy, w duchu przygotowując się na najgorsze. Chyba tylko ja byłam pełna obaw. Byłam też najmłodszym wojownikiem w całej ekipie. I jedyną dziewczyną. Czas też było wreszcie zdecydować, kto otwiera ten turniej na śmierć i życie. Son Gokū wymyślił, że zagramy o pierwszeństwo, co sprawiło, że zwątpiłam we wszystko.

— Pieprze jakiejś durne zabawy — warknęłam. — Równie dobrze to ja mogę iść na pierwszy ogień. W końcu panie przodem prawda?

Vegeta warknął, a następnie zatrzymał mnie, gdyż postanowiłam ruszyć ku demonowi. Wyraźnie nie podobał mu się mój pomysł.

— Nie mogę ci na to pozwolić.

— A to niby dlaczego? — obruszyłam się. — Jestem tak samo świetnym wojownikiem, jak ty. Poza tym nie umniejszaj mi.

Książę westchnął i spojrzał mi głęboko w oczy. Nie często się to zdarzało, ale ja wiedziałam, że miał zamiar powiedzieć coś ważnego. Coś, czego normalnie nie powiedziałby przy innych. Tym razem nie miał wyjścia. Skrzyżowałam ręce na piersi wyczekująco.

— Jeśli zrezygnujesz teraz z walki, ja również ją oddam. Nie walcz pierwsza, proszę — ostatnie słowo dodał tak cicho, że z ledwością je usłyszałam.

Oczy zamieniłam na spodki. Czegoś takiego się nie spodziewałam. A może powinnam? Dopiero co postanowił połączyć się potarami z Gokū, kiedy postanowiłam to uczynić. Był moim bratem, jedną z najważniejszych istot mego życia. Jak mogłabym mu odmówić, jeśli sam oddał swoją możliwość walki. Całkiem dobrowolnie.

— Zgoda — uśmiechnęłam się niemal niewidocznie.

Następca tronu zniwelował swoją transformację, a ja poszłam jego śladem. Pozostali dwaj Saiyanie na placu boju powzięli próbę, by zdecydować, który pójdzie na pierwszy ogień. Obserwowałam ich rywalizację z ostracyzmem. Papier, nożyce i kamień to była gra dla przedszkolaków, nie dla rosłych wojowników walczących o losy całego świata! Im dłużej przyglądałam się ich rywalizacji i ciągłego wybierania tej samej figury zaczęłam zastanawiać się, czy któryś nie usiłował wymigać się od obowiązku.

W końcu padło na Son Gokū. Ten się uradował na swą wygraną, a Kenzuranowi ewidentnie ulżyło. Czy to dlatego, że wciąż usiłował się nie wtrącać? Możliwe. Ciężko było mi uwierzyć, by obawiał się przegranej. Chociaż? Nie znałam ostatecznego wyniku na jego Ziemi. To znaczy, wiedziałam, że pokonali bestię, ale nie miałam pojęcia, jak i kto ostatecznie tego dokonał. Mężczyzna był w tym wypadku bardzo tajemniczy.

I on wrócił do normalnej formy, a następnie do nas dołączył. Vegeta jako pierwszy uniósł się w powietrze, krzyżując przy tym ręce na piersi. Ja i przybysz niemal w tym samym czasie podążyliśmy za księciem.

— Jestem pełen podziwu, książę Vegeto — zabrał głos ogoniasty.

— Nie rozmawiajmy o tym.

Spojrzałam to na jednego, to na drugiego z uniesionymi brwiami. Żaden więcej się nie odezwał. O co im tak właściwie chodziło? Czy aby każdemu o to samo? Nie chcąc się zastanawiać nad rzeczami możliwie błahymi, wróciłam wzrokiem mu demonowi, który dziwnie stał w jednej pozycji, odkąd skończył przeraźliwie się śmiać.

W tym czasie Gokū szykował się do walki. Czas było na rundę pierwszą. Obawiałam się wszystkiego. Z ledwością potrafiłam sobie wyobrazić nasze zwycięstwo. I pomyśleć, że z takim tchórzostwem byłam gotowa ruszyć do walki jako pierwsza. Zupełnie mi odwalało w obecności Majina.

W międzyczasie wylądowaliśmy na odległym wzniesieniu, jednak nie za daleko. Musieliśmy oglądać walkę. Mieć jakikolwiek wgląd na losy świata. Poznawać nowe możliwości potwora i mieć nadzieję, że wszystko się jakoś potoczy.

— Wytrzymaj jak najdłużej — wyszeptałam, przyciskając pięści od piersi. — Musimy wygrać.






Ciekawostka — żeby dowiedzieć się, czemu Gohan może chcieć zabić swojego ojca, zapraszam do bonusa o tytule: Zaklęty w ostrzu. (TUTAJ) Tam jest wszystko wyjaśnione. Jeśli oczywiście ktoś nie czytał bonusu z okazji setnego odcinka.

03 października 2024

*108. Początek końca

 Muzyka

Wylądowałam tuż przed demonem, bacznie go obserwując. Minę miał nietęgą, a jednak jakby w pełni... skupioną? Cokolwiek działo się w jego wnętrzu, nie miałam zamiaru spuścić go z oka. Musiałam mieć pewność, że kiedy się obudzi, a naszym nie uda się wygrać, będę gotowa zmierzyć się z draniem po raz ostatni. Tym razem nie planowałam skończyć jak kilka godzin temu. Buu musiał umrzeć i to szybko. Nawet jeśli przy tym miałabym oddać życie.

Długotrwałe obserwowanie balonowego posągu zaczynało być irytujące i żmudne. Czas jakby stanął w miejscu! Tylko zmieniający się kąt padania promieni słonecznych informował o przemijającym czasie. Kenzuran w tym czasie siedział skrzyżnie nieopodal z zamkniętymi oczami. Albo medytował, albo postanowił uciąć sobie drzemkę.

Z desperacją i niecierpliwością zarazem niepewnie wyciągnęłam rękę ku demonowi. W momencie gula stanęła mi w gardle. Tak blisko i bez uszczerbku na zdrowiu jeszcze nie było mi dane trzymać się na nogach przy stworze. Euforia wymieszana z panicznym strachem.

— Co robisz? — Kenzuran z zachrypniętym głosem niespodziewanie odezwał się.

Odruchowo, jakby mnie coś oparzyło, odsunęłam dłoń. Wściekle łypnęłam na pobratymca; Wystraszył mnie. Jednak nie spał. Chciałam przed momentem dotknąć tykającej bomby! Sapnęłam, ponownie przymierzając się do działania. Po prostu musiałam sprawdzić, czy reaguje na jakieś bodźce.

— Chcę go dotknąć, sprawdzić, czy jego świadomość nie śpi — odpowiedziałam najspokojniej, jak potrafiłam. — Może, teraz kiedy jest zajęty wykurzaniem intruzów, powinniśmy zaatakować?

— A co chcesz dokładnie zrobić?

— Może dzięki naszej ingerencji, Vegetto w jednym kawałku opuści jego wnętrze? Buu raczej nie ma podzielnej uwagi. Taką przynajmniej mam nadzieję — pragnęłam zauważyć. — Nie wiemy co się tam dzieje i czy są na wygranej pozycji. Chcę dać im szansę uciec. Zupełnie tak jak wcześniej tuszowałam jego podstęp. Co może się nie udać?

Kenzuran spojrzał na mnie wymownie. Miał ręce oparte na kolanach. Oczywiście, że wszystko mogło się nie udać! Ja chciałam wyłącznie jakiegoś poparcia z jego strony. On jedynie wzruszył ramionami. Zgadywałam, iż sam był w takiej sytuacji po raz pierwszy, co nie do końca było pomocne.

Sekundy mijały, po nich następowały minuty. Czas płynął, choć odnosiłam wrażenie, że wszystko stało w miejscu. Kursowanie Saiyanina i moja narastająca irytacja mówiły mi o upływie chwili. Chyba wolałam, jak siedział na tej trawie i udawał, że go nie ma. Buu stał jak kamień i tylko fakt, że oddychał, informował mnie, że jeszcze nie sczezł. 

Po tym wszystkim zrozumiałam, iż mikroskopijne rozmiary wojownika nie pomogą mu się wydostać na zewnątrz. Skoro do tej pory nie znaleźli sposobu na ucieczkę, to zapewne Majin dawał im solidną lekcję pokory. Albo... Albo byli za mali, by cokolwiek zdziałać. Wystarczająco się naczekałam, by dalej sterczeć bezczynnie. Przeniosłam energię do palca wskazującego, tworząc kilkucentymetrowy, czerwony promień.

— Co ty kombinujesz dziewczyno? — zapytał ostrożnie ogoniasty.

— Działam — wycedziłam, skupiając się na palcu. — Mam zamiar rozproszyć uwagę tego drania. Zbyt długo nie wiemy co się tam dzieje, a ja straciłam cierpliwość.

Jakbym w ogóle jeszcze należała do osób cierpliwych. Mężczyzna ciężko westchnął. Przyzwyczaiłam się, że zazwyczaj ze sobą się nie zgadzaliśmy. Przestawałam powoli zwracać uwagę. Zdążyłam już zauważyć, że jeśli nie był pewny, iż ma rację, to nie ingerował w nasze poczynania. Chyba że planowaliśmy coś niebotycznie szalonego.

— Nie patrz tak na mnie, nie mogę dłużej stać bezczynnie! — żachnęłam się, czując narastającą desperację. — Nie jestem tobą, nie mam większej mocy... Chcę odzyskać brata i swoje życie. To chyba wystarczające powody do działania, co?

Czarnowłosy podniósł otwarte dłonie na wysokość twarzy w geście kapitulacji. Bądź co bądź to był nasz świat, a on nawet nie przybył tutaj z myślą ratowania go. Chciał wybawiać swój. W środku różowego potwora przebywał mój rodzony brat, którego już dwa razy straciłam i tylko raz mogłam sobie pozwolić na jego wskrzeszenie, sprowadzenie. Tym razem były nikłe szanse go odzyskać. Miałam możność przegrać i zginąć, a on zostałby w przeklętym demonie na zawsze. Można było również stracić Namekanina bez szansy na wypowiedzenie jakiegokolwiek życzenia. Ale miałam sposobność też coś uczynić. Przynajmniej spróbować.

Palec ponownie zabłysł szkarłatem. Nie mogłam nazwać tego świetlistym mieczem; nie miałam takiego doświadczenia, ćwiczyłam nowe możliwości. Laser skierowałam ku Majinowi. Nie mogła to być głowa. Tak po prostu czułam. Stwór może i nie był sam w sobie mądry, ale jednak nabierał rozumu wraz z pochłoniętymi istotami. Ręce czy nogi były bezpieczniejszą opcją, a ja mimo nierozgarniętych myśli usiłowałam grać ostrożnie, a jednak stanowczo.

Skupiając się na celu, powzięłam sobie szybkie cięcie. Buu stracił palec, a za chwilę całą dłoń. W oczekiwaniu na reakcję utraciłam jedynie czas. Ponowiłam działanie na kolejnej ręce, później zeszłam do stóp.

— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz... — mruknął mężczyzna, wisząc mi niemal na ramieniu. Ciężko mu szło ukrywanie emocji.

I ja się denerwowałam, ale nie mogłam sobie pozwolić na bezczynność. Chciałam jedynie mieć pewność, że swoim działaniem nie skrzywdzę mikroskopijnych przyjaciół i rodziny. Potwór pozbawiony kończyn upadł z niemiłym dla ucha plaśnięciem.

— Wtedy będzie na mnie — odburknęłam, nie chcąc nawet na Kenzurana patrzeć. Potrafił zepsuć wszystko jednym spojrzeniem.

Mina Buu się diametralnie zmieniła w nieprzyjemny grymas. Znaczyło to, że moja ingerencja działa, albo oni działali tam, wewnątrz. Nie ważne. Liczyło się to, że demon dawał oznaki życia. Usunęłam się nieco, z obawy na przebudzenie skupiając się przy tym na możliwych ruchach. On jednak poprzestał na tym. Nawet się nie zregenerował. Było to mocno podejrzane. Wykonałam kolejne kroki w tył. Jeśli miałby zamiar mnie zjeść lub wchłonąć potrzebowałam czasu na obronę. Odcięte kończyny jednak leżały bez oznak życia.

— Nie powinien się naprawić? — zapytałam retorycznie, cisza była mordercza. — Co? Coś tu chyba jest nie tak.

Nie tylko mnie to zaintrygowało. Coś faktycznie musiało być na rzeczy. Spokój jednak nie trwał wiecznie. Już miałam podejść i wycelować w odcięte części, spalenie ich było najlepszą opcją. Buu niespodziewanie otworzył oczy, wrzasnął przeraźliwie głośno, a następnie doprowadził się do porządku. Nieźle nas nastraszył, bo podskoczyliśmy jak dzieciaki. Zaraz jednak przyjęliśmy pozycje obronne.

— Dosłownie chwilę mnie nie ma, a wy już coś kombinujecie — wycedził z obrzydliwie wściekłą miną. — Czas umierać!

Od razu odpaliłam drugi poziom, a kilka sekund później uczynił to mój kompan. Chociaż nie posiadałam informacji o tym, co dzieje się w środku, to musiałam podjąć pewne kroki. Czas naglił, a my wciąż byliśmy na straconej pozycji. Bez Vegetto były marne szanse na jakiekolwiek zwycięstwo. Jeżeli oni wciąż żyli, musieliśmy coś zrobić. Cokolwiek!

Zaatakowałam pierwsza, chociaż wiedziałam, że zaraz stwór zrówna mnie z ziemią. Potrzebowałam jedynie utrzymać się na nogach jak najdłużej. Miałam po swojej stronie saiyańskiego wojownika, który zdecydowanie był silniejszy ode mnie. Razem mieliśmy szansę trzymać się na nogach nieco dłużej niż w pojedynkę.

Tak jak się spodziewałam, walka z demonem nie należała do przyjemnych. Jego furia była ogromna i dodawała mu animuszu. Brakowało tylko go rozzłościć uwagą o jego braku mózgu i apokalipsa gotowa. Właśnie poważnie stłukł mi bark swą ogromną pięścią. Zawyłam z bólu.

W tym czasie Kenzuran wygramolił się ze sterty kamieni, równie wściekły co nasz przeciwnik. Zgadywałam, że ponowne baty od stwora z przeszłości były nie do zaakceptowania. Rozumiałam go doskonale. Nie chciałabym po raz kolejny stoczyć walki z niemalże niepokonanym przeciwnikiem. Jak w jakimś koszmarze. Nie miał wyjścia. Jeśli chciał wrócić do domu, musiał nas wspierać.

— Osłaniaj mnie! — zawołałam, wciąż bacznie obserwując wroga. — Stawiam wszystko na jedną kartę.

Nie mogłam dowiedzieć się co miał do powiedzenia w tej sprawie mój pobratymiec. Nie było czasu, każda sekunda miała ogromną wartość, a moje życie dyndało na cienkiej linie. Dobrze nadszarpniętej. Musiałam wkurzyć Buu i dać ostatnią szansę naszym kompanom uwięzionym w jego wnętrzu.

Zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki wdech, skupiając się na każdej komórce swego ciała. Wypuściłam powoli powietrze, a następnie podniosłam powieki, odnajdując postać przeciwnika. Właśnie na mnie nacierał po tym, jak kolejny raz obalił Saiyanina. Czas się kończył. Zacisnęłam szczękę, a następnie wrzasnęłam w eter, uwalniając całą zgromadzoną energię. Chciałam mieć nadzieję, że taka ilość do czegoś wystarczy.

Ruszyłam na potwora ze wszystkim, co miałam. Jeszcze nie zdecydowałam, z czym mu wyskoczę, ale liczyłam na łut szczęścia. Nawet ja miałam prawo być dobrej myśli. Wyskoczyłam ku niebu, kumulując w dłoniach potężną kulę. Mało oryginalnie, ale to dopiero początek. Za chwilę nasze spojrzenia się spotkały. Buu był poirytowany, nie on był wręcz wkurwiony! Tylko takie określenie do niego pasowało. Odbił mój atak jak jakaś beznadziejną piłeczkę. Tak przynajmniej to wyglądało.

Kiedy opadł pierwszy „kurz” dostrzegłam, że pozbawiłam go ręki aż po bark. Uśmiech wpełzł od razu na usta. Nie czekając na jego regenerację, pognałam do celu. Buu niestety w porę odzyskał sprawność, a nawet zdążył odeprzeć cios świeżo odzyskaną kończyną. Zderzyliśmy się pięściami, a fala uderzeniowa poniosła się po pustkowiu. Uskoczyłam, by zadać kolejny cios. Kumulowałam w obu rozpostartych dłoniach KI, gdy nagle oponent dostał dziwnych drgawek. Z wielkimi oczyma obserwowałam zajście, nie przestając ładować ataku. Tylko głupiec opuściłby gardę!

Wił się, krzyczał, łapał za głowę. Ostatecznie wylądował na wzgórzu, nie kryjąc cierpienia. Wyglądało, jakby zaraz miał eksplodować. Dopiero teraz rozproszyłam energię. Buu w takim stanie był potwornie przerażający.

— Udało się! — zawołał z entuzjazmem Saiyanin. — Odsuń się, Saro!

Odszukałam wzrokiem towarzysza, nie rozumiejąc do końca całego zajścia. Mężczyzna był... rozpromieniony. Dziwne jak na niego. A potem zrozumiałam. Vegetto się udało. Usłuchałam pobratymca i wycofałam się, wciąż obserwując całe zajście. Stwór spiął wszystkie mięśnie, a następnie wyrzucił z głowy ogromną chmurę. Tak się wściekał! Robił tak, gdy był jeszcze grubasem. To był dobry znak. I na mojej twarzy zawitał uśmiech.

Kilkanaście kolejnych chmur przesłoniło demona. Odnosiłam wrażenie, że trwa to zbyt długo, ale co ja tam wiedziałam na temat niezwyciężonych potworów? Między przerwami na gejzery pary dostrzegłam, jak Buu bije się po torsie, ślini się, a jego balonowe ciało nabrzmiewa. Oglądało się to z ogromną niepewnością. Cały czas z tyłu głowy dzwonił alarm.

Kolejny kłąb białej wściekłości i moim oczom ukazał się... Gokū! Naprawdę! Rozszerzyłam oczy ze zdumienia i zaraz jakby znikąd pojawił się Vegeta. Obaj mieli równie zmieszane twarze co ja. Zawiśli w powietrzu jako dwa odrębne byty. Ale jak udało im się rozdzielić? Nie, to nie miało teraz znaczenia.

Za chwilę w równie magiczny sposób pojawił się Goten, Trunks i Gohan. Już miałam zastanowić się, gdzie podział się Namekanin, gdy jego śniące ciało objawiło się przed moją twarzą. Wrzasnęłam, zupełnie się tego nie spodziewając. Nim zdążyłam zareagować, wszyscy nieprzytomni wojownicy zaczęli opadać. Son Gokū i Vegeta jednak stanęli na wysokości zadania, wyłapując kolejno byłe ofiary demona.

— Jak to się stało, że się rozdzieliliście? — pisnęłam z fascynacją, zupełnie zapominając się przywitać. Ciekawość wzięła w górę.

Książę wzruszył ramionami, jego kompan zaśmiał się krótko, robiąc przy tym dziwaczny grymas, zapewne oświadczający, iż wiedzą tyle samo co ja, czyli nic. Panowie zgodnie postanowili ukryć ciała nieszczęśników, by Buu nie mógł ich ponownie wykorzystać. To był bardzo dobry plan.

Radość i zwycięstwo nie trwały jednak długo, o ile w ogóle miały miejsce przez te kilkadziesiąt sekund. Były podwładny Babidiego wciąż przechodził przemianę. Zdawało się, że jego energia, zamiast maleć — rośnie. Jak w ogóle było to możliwe? Czy miało to związek z jego możliwościami? Nie uśmiechał mi się ponowny wyłom międzywymiarowy.

Vegeta podał mi swego syna, a następnie ruszył w głąb zarośli. Podążyliśmy jego śladem. Cokolwiek teraz miało się wydarzyć, Buu nie mógł mieć ich w zasięgu ręki. Nie chcieliśmy, aby kolejny raz ich zjadł. Ostrożnie położyłam Trunksa na suchej ziemi, pod ścianą klifu. Wyglądał, jakby zapadł w głęboki sen. Gdy tak obserwowałam kolejnych, zrozumiałam, że każdy z nich. Musieli być wyczerpani, w końcu robili za baterię.

— Gohan ocknij się, proszę — szeptał z nadzieją syn Bardocka. — Jesteś nam potrzebny.

Spojrzałam ku nim z nadzieją, że się chłopak wybudzi. On jednak jedynie spiął swą twarz. Najprawdopodobniej byli do reszty wyssani z KI i nie mogliśmy na nich liczyć. Szlag!

— Zaczęło się — wyszeptał niespokojnie przybysz. — Nie dajcie się zwieść. Teraz zacznie się prawdziwa walka.

Spojrzeliśmy po sobie. O czym on do cholery mówił?! W momencie wezbrał we mnie gniew. Doskoczyłam do ogoniastego, łapiąc go za poły dotąd idealnie przylegającej do ciała hiper gumy. Z wściekłą miną wdzierałam się w te lazurowe po przemianie oczy.

— Co się do cholery jasnej zaczęło!? — ryknęłam.

— Powiem ci, jak mnie puścisz, narwana dziewczyno — był jak zawsze nieustępliwy.

Ściągnęłam usta, srogo łypiąc na złotowłosego. Miał ze sobą pełną sakiewkę tajemnic i świetnie je ukrywał przed nami. Zupełnie jakby był jakimś pieprzonym obrońcą czasoprzestrzennych historii. Kenzuran pogładził się po ciele, w miejscu, w którym dosłownie kilka chwil temu go szarpałam. Odchrząknął, a reszta wyczekiwała odpowiedzi. Zaraz jego poważna mina zmieniła się na mniej formalną.

— Staram się nie mieszać w historii, to wszystko — wzruszył umięśnionymi ramionami. — Gdybym wam powiedział, co się stanie, byście wleźli do jego ciała? Sądzę, że nie. A tak uratowaliście swoich towarzyszy.

Energia potwora wciąż rosła. Wrzaski jego przemiany robiły się irytujące. Czy on mógłby wreszcie skończyć? Kenzuran wyjaśnił, że po takiej ingerencji jak ta, Buu musi przejść pełną transformację do swojej bazowej formy. Tej, której powinniśmy obawiać się najbardziej. Miał on prezentować zło w najczystszej postaci. Zero kontroli i ogłady. Nie wiedziałam, czy faktycznie winniśmy byli się bardziej obawiać. Jak takie monstrum bez dodatkowych dopalaczy mógłby stać się gorsze?


Dokonało się. Baloniasty przybrał swoją pierwotną postać i gdy zobaczyliśmy, iż jest to dzieciak, przestaliśmy wierzyć w opowieść o niezwyciężonym stworze. Nie wyglądał bardziej groźnie. Owszem, miał tak samo upiorną twarz, ale jego postura mówiła, o czym zupełnie innym. Dotąd ponad dwumetrowy przeciwnik się mocno skurczył. Wiedziałam, że pozory mylą, ale moja pierwsza reakcja była właśnie taka.

Nie dostaliśmy więcej czasu. Buu miał już własny plan działania. Wzbił się ku niebu. Bez większego namysłu podążyliśmy za nim. Jeśli naprawdę był nieskończenie zły, musieliśmy go obserwować. Z pokonaniem mogłoby być gorzej. Tam w gęstwinie nasi przyjaciele i rodzina byli bezpieczni. Ich niemal zerowa KI nie mogła nakłonić stwora do ponownego wchłonięcia.

Nim dotarliśmy do różowego dzieciaka, ten osiadł na skraju klifu. Wybrał naprawdę piękną scenerię; Spokojny ocean i pochylające się nad nim powoli zachodzące słońce. Gdyby nie okoliczności można by się zapatrzeć. W chwilę po tym magia tego miejsca przepadła. Buu odpalił się z potwornym wrzaskiem, bezchmurne niebo przesłoniły kłęby purpury w akompaniamencie świetlistych, fioletowych wyładowań. Czy ten wariat ponownie usiłował stworzyć wyłom?! Woda niebezpiecznie szalała, formując potężne wiry. Ziemia drżała, jakby zaraz miała się rozstąpić. Nie byliśmy w stanie utrzymać się na nogach. Upadłam na kolana, podpierając się rękoma, by tylko nie skończyć twarzą w trawie. Teraz rozumiałam, co Kenzuran miał na myśli, gdy rozprawiał o czystym demonie. Pocieszający był fakt, że na Ziemi nie ostało się życie. Tien Shinhan był w stanie sobie z tym poradzić, Dende także.

Z trudem usiłując nie przylgnąć do drżącej powierzchni, musiałam wreszcie się poddać, by zasłonić uszy. Twór czarnoksiężnika wydzierał się tak donośnie, że jeszcze chwila, a bębenki zaczęłyby krwawić. Na coś takiego nie byłam przygotowana. Gdy już myślałam, że wszystko stracone jak za dotknięciem różdżki świat wrócił do pierwotnego stanu. Niebo pojaśniało, na nowo pojawiło się przygasające słońce. Z niedowierzania przeniosłam się do siadu na kolanach i rozejrzałam po okolicy. Jak on to robił? Ile jeszcze razy miał nas zaskoczyć? Zapewne niebawem miałam się przekonać.

Nie minęło kilka chwil, gdy skumulował naprawdę soczysty pocisk w dłoni, a następnie wycelował go w ziemię. Kenzuran zareagował, wystrzeliwując swój, by tamten różowy zniszczyć. To były dosłownie ułamki sekund. Z trwogą spojrzałam na długowłosego. On wiedział, że to może nastąpić, więc miał szansę zareagować. Kolejny raz oszukaliśmy przeznaczenie? Coś czułam, że ostatni.

— Buu właśnie miał zamiar wysadzić planetę i nas wraz z nią — skwitował cierpko. — Taki właśnie jest Buu. Niszczyciel wszelkiego życia.

— Chyba sobie jaja robisz?! — nie dowierzał książę. — Miał zamiar wysadzić i siebie?

Z wrażenia ponownie położyłam się na trawie. Ten dzień chyba nigdy miał się nie skończyć. Albo wręcz przeciwnie — już niebawem mieliśmy zawitać w zaświatach. Byłam tym wszystkim mocno zmęczona.

— On się odrodzi. Jemu nie robi to żadnej różnicy — zauważył Gokū.

Ten fakt dobijał najbardziej. Czy mieliśmy w ogóle jakąś szansę na wygraną? Trzeba było zlikwidować potwora, kiedy była okazja. Vegetto spartolił sprawę. Na nic się zdała ta cała intryga z wyciąganiem pochłoniętych istot. Wyszło nawet gorzej.

Rozjuszony Vegeta przywołał młodszego Buu. Nie podobało się mu, że od razu zostaliśmy spisani na straty. Chciał mieć szansę i zmierzyć się z najstraszniejszym demonem w dziejach wszechświata. Jeżeli faktycznie tak było... W zastraszającym tempie traciłam nadzieję na cokolwiek. Żaden z naszych przeciwników nie przysporzył tylu katastrof. Żaden nie wytępił całej planety i nie ogołocił jej z obrońców. Będąc z boku, nagle zrozumiałam, że nasze szanse naprawdę były zerowe. Tylko cud utrzymywał nas jeszcze na powierzchni.

Buu coś mruknął, możliwe, że nawet na moment się uśmiechnął. Ostentacyjnie uniósł rękę ku niebu i nie odrywając wzroku z naszej czwórki, począł tworzyć kolejną śmiercionośną kulę. Już raz przez to przechodziłam, a może nawet dwa? Na Ziemi mówiono: do trzech razy sztuka. Czy ten ostatni właśnie nadszedł? Mieliśmy zostać unicestwieni? Na to właśnie się zapowiadało. Nie czułam się nawet na siłach, by podnieść swe ciało. Tak, wciąż leżałam na trawie. Jeśli miał nadejść jakiś cud, to właśnie czas minął bezpowrotnie. Zacisnęłam powieki, nie widząc nadziei.

— Uciekajmy! — zarządził Kenzuran. — Nie macie żadnych szans z tym monstrum!

Miał rację. To, co tworzyło się w pulchnych dłoniach demona, było niszczycielską energią. Samo patrzenie na nią powodowało zatracenie. Nie byłam przekonana co do ucieczki. Nie chciałam ginąć, ale też nie widziałam rozwiązania z tej sytuacji. Nie widziałam nic prócz ekspresowo rosnącej niszczycielskiej kuli. Nawet po zamknięciu powiek majaczył jej obraz jak jakiś paskudny rak.

— Wstawaj! — krzyknął z przerażeniem mój brat. — Zaraz wszystko wybuchnie!

— I gdzie niby uciekniemy?! — podniosłam się i warknęłam desperacko. — Nie mamy dokąd! To koniec!

Gdziekolwiek byśmy się nie podziali, jak szybko byśmy się nie poruszali i tak wybuch by nas pochłonął. Możliwe, że nawet nie poczulibyśmy śmierci. Przegraliśmy. Po prostu. Gokū jednak nie zamierzał się poddać. Pogonił nas do lotu, tłumacząc się, że resztę wyjaśni po drodze. Postanowił, że zbierzemy poległych i uciekniemy za pomocą błyskawicznej transmisji. Nie miałam pojęcia, skąd brał się w nim ten cały optymizm, ale postanowiłam dać temu szansę. Oni żyli i tak samo mieli prawo do ratunku. Spięłam mięśnie i ruszyłam przodem, szybko przeganiając najstarszych.

Śmiercionośna KI rosła w zatrważającym tempie, a ja wciąż byłam za daleko by kogokolwiek ocalić. Ogarnęła mnie trwoga. Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że to zwykłe chwytanie się brzytwy. Nagle znikąd przede mną pojawił się ktoś i wleciałam w niego z impetem. Nie powiem, zabolało.

— Szybko! Złapcie się mnie, zabiorę was stąd! — usłyszałam desperacki krzyk. — Nie ma czasu!

Był to... Sama nie wiedziałam kto. Nie było nawet czasu przyjrzeć się, kim był nasz wybawca.   Złapał mnie za rękę w okolicy łokcia. W tym czasie coś we mnie łupnęło. Wszystko działo się w zatrważającym tempie. Okazało się, że to Vegeta. Mężczyzna ponaglił resztę Saiyan. A potem wszystko zawirowało. Mdłości, zawroty głowy... I trach na trawę miękką jak poduszki. Kilka upadków obok. Chwila rozkojarzenia i powrót do rzeczywistości.

Uderzyłam obiema pięściami w ziemię. Nie zdążyłam! Łzy zalały mi oczy. W tym czasie Vegeta dopadł do kogoś z wyrzutami. Nie rejestrowałam, co wykrzykiwał, będąc zalana żalem nad tymi, którzy odeszli wraz z planetą. Bo doskonale zdawałam sobie sprawę, że Ziemia przestała istnieć chwilę po tym, jak zalało ją jaskrawe, różowe światło. Wszystko straciło sens. Wątpiłam, że nasze ocalenie cokolwiek dobrego przyniosło. Buu był za silny i pokazał to już tyle razy, że odechciało mi się jeszcze cokolwiek udowadniać. Zawsze nad nami górował, nawet kiedy myśleliśmy, iż jest inaczej.

Zarejestrowałam za to cios chyba w twarz. Gokū upadł na trawę. Kenzuran poprosił o spokój. Podniosłam zalany łzami wzrok na zaistniałą sytuację. Ojciec zmarłych dzieci podpierał łokciami trawę ze zbolałą miną. Książę miał bojowe nastawienie. On zawsze takie miał.

— Dlaczego jakiś skundlony pies i durny człowiek?! — warknął. — Po co ich uratowałeś?!

— Przepraszam... To moja wina — pisnął znajomy głos. — Oni byli ze mną.

Odwróciłam się i zobaczyłam młodego Namekanina. Był z nami Wszechmogący! Od razu zrobiło się cieplej na serduchu. Skoro on żył, można było stworzyć nowe artefakty i kiedyś przywrócić Ziemie do stanu poprzedniego. O ile ten potwór nas nie dopadnie i tu. Gdziekolwiek to „tutaj” się oczywiście znajdowało.

— To ja nie zdążyłam do nich dotrzeć. Leciałeś tuż za mną — wyszeptałam trzęsącym się głosem. — Jeśli musisz kogoś obwiniać... To mnie. Nie zdążyłam...

Pociągnęłam nosem. Przetarłam mokrą twarz i ze zbolałą miną podniosłam się. Byłam za wolna, Buu za szybki, a na dodatek tajemniczy bóg stanął mi na drodze. Bo musiał być to jeden z tych Kaioshinów. Wyglądał podobnie i ten sam dziwny, ozdobiony szarfami i lśniącym materiałem ubiór. Tego stroju nie można było pomylić z żadnym innym.

Dlaczego więc książę obwiniał o wszystko Son Gokū? Całość działa się zbyt szybko. Nie było, kiedy podejmować decyzji, a co dopiero ratować tych, do których droga zajmowała czas. Czas, którego nam brakowało najbardziej. Sami mieliśmy podzielić los reszty. Sam bóg stwierdził, iż ledwo zdążył.

Po mej wypowiedzi Vegeta milczał. Może zrozumiał? Nie mogłam jednak mieć mu za złe zachowania. Każdy z nas miał uczucia i kogoś stracił. Tylko nie Kenzuran, ale on winien był pilnować tylko swojego tyłka. Jeśli by tam zginął, nigdy by nie wrócił do domu. Wiedziałam, jak to jest. Musieć uważać by droga w przeszłość nie skończyła się tą ostatnią.

— Gdzie my właściwie jesteśmy i co się stało? — zabrał głos jedyny żyjący ziemianin. — Co zrobił Buu?

— Jak to co? Wysadził Ziemię w powietrze! — warknęłam ze łzami w oczach. — Nie ma jej! Przestała istnieć! Wszyscy nie żyją! Oni nie żyją! A ty owszem... Powinieneś być wdzięczny przeklęty Ziemianinie!

Miałam ochotę doskoczyć do niego jak Vegeta do Gokū, ale to nie miało sensu. Ten patałach nie był niczemu winien. Miał po prostu szczęście, że wtedy tam go znaleźliśmy, a później Dende się nim zaopiekował. Jak prawdziwy dozorca tej planety. Wszyscy mieli zszargane nerwy, a on nie rozumiał powagi sytuacji.

Gdzie my właściwie się znajdowaliśmy?
Sama nie miałam pojęcia. Rozejrzałam się po okolicy. Było cicho i niesamowicie spokojnie. Jasnofioletowe niebo zdobiły w oddali planety, a może i księżyce? Tego nie wiedziałam. To miejsce przypominało raj.

Satan spojrzał na mnie przepraszająco. Odkąd nie mógł nikomu wcisnąć ściemy, że jest bohaterem, przestał go zgrywać. A może to śmierć dziecka go utemperowała? Wszystko było mi jedno, ważne, że nie był tak wkurzający, jak na turnieju.

— Znajdujecie się w świętym miejscu, niedostępnym dla zwykłych śmiertelników i proszę to uszanować — odezwał się ktoś o męskim i starym głosie. — Przybyliście na planetę bogów.

Planetę bogów? Zdumiałam się. Jedynie Kenzuran i Gokū nie byli niczym zaskoczeni. Ten pierwszy, bo już raz walczył z potworem, a ten drugi odnalazł tutaj swego niezmarłego syna. Po tym, jak obiecał go odszukać po powrocie do zaświatów. Wspominał mi o tym Gohan, gdy próbował uzmysłowić mi, iż nie jesteśmy wrogami. Był miły i troskliwy, a ja... W oczach pojawiły się momentalnie łzy. Wspominanie tego było bolesne. Naprawdę mi zależało, a odkąd pojawił się Buu... Straciłam go już kilkukrotnie.

— Jaka zaś planeta bogów? Czegoś tu nie rozumiem. A ta ziemia to niby co? Nie uwierzę w te brednie. — Hercules zabrał prześmiewczo głos. — Skoro ten staruch jest bogiem, dlaczego więc nie potrafi poskromić Buu? 

— Nie mów tak o bogach światów! — doskoczył do przedmówcy Dende.

Złapał Ziemianina za poły dogi, jakby chciał niedowiarkiem potrząsnąć. Zdawało się, że pobladł. Wszyscy z niedowierzaniem patrzyli na ojca Videl. Miał jednak rację. Tamci byli wyższymi bytami, a mimo to nie mieli szans z tym potworem, a my, zwykli śmiertelnicy usiłowaliśmy stawić temu czoło. Czy miało to jakiś sens? Świat stanął na głowie.

— Przed wiekami chcieliśmy go pokonać, lecz polegliśmy — mruknął długowłosy mężczyzna. — W tej postaci jest najstraszniejszym potworem bez żadnych zahamowań. Buu, jakiego przyszło wam poznać na samym początku, to ten, który pożarł naszego najsilniejszego z bogów, a zarazem najłagodniejszego. To dzięki niemu był mniej... przerażający.

Czyli zmarnowaliśmy swoją szansę już na wstępie. Świetnie. Po prostu rewelacyjnie. Przyszło nam skonać bez żadnych szans. Z czystym złem nie mogliśmy konkurować. Potrzebowaliśmy jakiegoś cholernego cudu! Ja przestałam już na takowy liczyć.

— Spójrzcie, Buu się odradza — zawołał z przestrachem młodszy z bogów.

Wskazał na przedmiot leżący w trawie. Była to kula emitująca jakiś obraz. Otoczenie w niej było czarne jak otchłań, a pośrodku gromadziły się naprędce różowe odłamki już tak dobrze nam znane. Gdy był już jak nowy i zorientował się, gdzie jest, od razu przemieścił się na najbliższą zamieszkałą planetę. Potrafił się teleportować!

Potwór bez zbędnych ceregieli wysadził planetę pogrążoną we śnie. W jednej chwili była, a później została tylko nicość. W ogóle się nie przejmował, co robi i odradzał się na nowo. Potwór. Stary bóg zauważył, iż najprawdopodobniej poszukuje nas — jedyne istoty, które próbują z nim konkurować. Nie planował z nami się bawić jak do tej pory, a zmasakrować w ułamku sekundy. W końcu mu bezczelnie uciekliśmy. Pytanie, jak długo byliśmy tutaj bezpieczni?





01 czerwca 2024

*107. To jeszcze nie koniec, Buu!

Muzyka

Sytuacja była dramatyczna do tego stopnia, że przed oczami miałam jedynie czarne chmury. Istoty, w które pokładałam ostatnie nadzieje, zawiodły. Zadanie przecież było stricte proste: Pokonać i zlikwidować. Nic poza tym. Czy naprawdę było to takie trudne? Czy zaufanie dwóm facetom, którzy niejednokrotnie oszukali śmierć, bądź wrócili do życia, było naiwne? Rozczarowałam się. Dosłownie zrobiło mi się słabo. Lepiej było nie dożyć tej chwili.

Buu wpadł w szaleńczo histeryczny śmiech. Był tak przerażający, że odechciewało się czegokolwiek. Paraliżował zmysły i wszystkie możliwe nadzieje. Łzy same napełniały oczy. Wszystko traciło sens, a przecież Vegeta obiecywał, że będzie walczyć, by pokonać stwora, by dać nam życie. Życie, które właśnie się skończyło i tylko demon wiedział, jak nas teraz rozgromi.

— Jeszcze nie wszystko stracone — szepnął do mego ucha przybysz, tym samym nachylając się nade mną. — Więcej wiary.

— Też mi pocieszenie! Dali się zamienić w jakąś czekoladkę! Buu zaraz ich zje, a następnie nas wszystkich zmiażdży. Nawet ciebie! — burknęłam, szczerząc kły. — Ty chyba sam jesteś popaprany, sądząc, że jest w tym wszystkim jakiś większy sens!

— Nie dramatyzuj aż tak — wzruszył ramionami, ignorując mój wybuch. — Mam przyjaciela w Patrolu Czasu, który mówił...

— Przyjaciela w jakim patrolu?  — zapytałam podejrzliwie, zbliżając twarz nazbyt do przedmówcy.

Kenzuran z zakłopotaniem cofnął się o krok, starając się przy tym uciec sprzed mej twarzy. W tym czasie Buu nadal rechotał jak obłąkaniec, wykrzykując różne triumfalne zdania.

— Za dużo mówisz Kenzuranie... — burknął pod nosemdo siebie, w tym czasie się odwracając. — To nie ma znaczenia, skąd jest. Ważne, że powiedział nam, iż tak ma być. Gdzieś indziej tak... To znaczy, tak po prostu powinno być. Miej więcej wiary w sobie.

Z zaciśniętymi pięściami podniosłam się, a następnie podeszłam do niego, ciskając gromami z oczu. Nie dość, że jego bełkot był niedorzeczny, to jeszcze przesiany przez sito. Więcej wiary? Idiota!

— W co... — sapnęłam, tłumiąc nie tylko rozgoryczenie, ale i narastającą panikę. Tylko tego brakowało, bym całkowicie straciła rozum. — Wszystko przepadło w chwili, gdy przestali brać Majina na poważnie. Zapomnieli, że to nie jest zabawa? Wszyscy nie żyją!

On jedynie westchnął, kręcąc przy tym głową, a ja wróciłam myślami do naszego beznadziejnego położenia. Nie chciałam się poddawać i naprawdę usiłowałam znaleźć jakąś nadzieję w tej popapranej sytuacji. Nie potrafiłam, nie po tym, jak zostałam zmasakrowana i tylko łut szczęścia mnie przed śmiercią ocalił.

— Popatrz — zawołał z entuzjazmem mężczyzna. — Tam jest to, o czym mówiłem.

Od niechcenia tak naprawdę spojrzałam w kierunku wystrzelonej ręki. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na fakt, iż demon umilkł. Za to szamotał się, robił dziwne pozy zupełnie jakby... Obrywał! Chwilę zajęło mi pojęcie całej sytuacji. Przeklęty cukierek ożył! Jego miniaturowa postura sprawiała, że poruszał się z szybkością natrętnej muchy, której Buu nie był w stanie przegonić. Oglądałam całą sytuację z wybałuszonymi oczami. Nie był to szczyt ich możliwości, ale przynajmniej w jakiś sposób się nie poddali. Dalej usiłowali walczyć bez względu na położenie.

— Jak to jest w ogóle możliwe? — nie dowierzałam.

— Sam nie jestem do końca pewien, ale ich siła jest tak potężna, że byli w stanie skupić całą swoją moc podczas transformacji — wyjaśnił swój punkt widzenia z niebywałą lekkością. — Po wszystkim dostali trochę czasu. Gdyby Buu zjadł ich od razu, moglibyśmy mieć problem, ale ten lubi się chełpić swoją wygraną i to właśnie go zgubiło.

W milczeniu słuchałam wywodu Saiyanina, obserwując nierówną walkę różowego demona ze słodyczem. Im dłużej to trwało, tym stawało się komiczniejsze. W taki sposób oszukać przeciwnika mógł tylko Gokū. Stąd nie byłam w stanie dostrzec małej kulki poruszającej się niczym wiatr. Za to obserwacja poczynań potwora powoli wprawiała mnie w lepszy nastrój.

— To wygląda jak jakiś kabaret — parsknęłam. — Jaki w tym cel? Co im da poniżenie Buu? Chcą go kolejny raz rozgniewać?

— O nie. Oni mają zupełnie inny plan. Buu jeszcze tego nie załapał, ale spokojnie, wciąż mamy czas.

Spojrzałam na równie rozbawionego pobratymca, nie rozumiejąc, o czym mówił. Jak zawsze był zagadkowy, a jednocześnie taki wywyższający się swoją wiedzą z innego wymiaru. Miałam nadzieję, że się nie mylił. Jego pewność siebie momentami przyprawiała mnie o dreszcze. On najwidoczniej chciał wierzyć w swoją wersję. Dlaczego wszystko przyjmował za pewnik?

Kolejne nokautujące ciosy, upadki... Buu dostawał takie wciry, że można by uznać tę walkę za komedie wyjętą z telewizji, jak te filmy o sztukach walki, gdzie w podobny sposób pokonuje się wrogów. Ostatecznie mikro przeciwnik przeleciał przez demona, robiąc w jego łbie dziurę, kolejny raz pozbawiając go problematycznego kikuta na głowie. Majin zaskakująco szybko się zregenerował, emanując niestabilną KI. Jakież było me zdumienie, gdy odczarował wojownika do pierwotnej formy.

— Ale...jak...? — wymamrotałam, nie potrafiąc dać wiary, nawet jeśli wszystko zarejestrowałam.

Kenzuran z założonymi rękoma na piersi stał dumnie. Uśmiechał się pod nosem, kolejny raz triumfując nad przebiegiem wydarzeń. Cóż, jakby się głębiej zastanowić to różowy stwór tylko takie miał wyjście. Nie był w stanie pokonać małego i piekielnie dobrego cukierka. Eureki w tym żadnej nie było.

Nie minęło kilka sekund, jak baloniasty się wściekł. Emanował taką KI, że dosłownie niebo, ziemia, a nawet powietrze zdawało się intensywnie różowe. Miałam już powyżej dziurek w nosie tego koloru. Energia, która wydobywała się z ciała stwora, była falowo uderzająca. Nie wróżyło to sielanki, a jednak Vegetto nie wyglądał na przejętego. Nie ruszyło go nawet to, że skały w ich pobliżu rozsypały się w drobny mak. Morska toń szalała.

Zaraz Buu zniknął, a chwilę potem dostrzegłam, jak z furią rzuca się na wojownika. Zaskoczył mnie fakt, iż ten nawet nie drgnął podczas intensywnej naparzanki. Do mych uszu dotarły dźwięki uderzeń, których nigdzie nie dostrzegłam. To było tak zdumiewające, że kilkukrotnie spojrzałam na ogoniastego. On wciąż miał założone ręce na torsie. Zauważyłam jego przeszywający, a zarazem pewny siebie wzrok. Mogłabym rzec, iż przypominał mego brata. Wróciłam więc do obserwacji, tylko tym razem wytężyłam zmysły, by wreszcie wytropić szalenie szybką wymianę ciosów. Istny obłęd. Fuzja tych dwóch mężczyzn była niesamowita. Byli niebotycznie silni nie tylko jako Saiyanie, ale i głupi cukierek. W tej mniejszej formie Buu w ogóle sobie z nią nie radził. Czy zatem mogłam być spokojna jak Kenzuran?

Mężczyźni potraktowali stwora niczym wór treningowy. Nic sobie nie  robili z precyzyjnych ciosów ani z salw małych, aczkolwiek silnych pocisków; Buu za każdym razem był na wyciągnięcie ręki. Obnażył go z dolnej części ciała, przedziurawił i nawet się przy tym nie spocił. Walka coraz bardziej wchodziła na poważniejsze tory. Jeszcze chwila, a mogliśmy pozbyć się problemu całkowicie.

Jednak nic podobnego się nie wydarzyło. Saiyanin zaprzestał działań, a w tym czasie Buu się zregenerował. Ewidentnie mu na to pozwolił. Demon rozjuszony wezbrał w sobie moc, ale Vegetto zatrzymał go; Kolejny raz przebił natręta świetlistym promieniem niczym piką. Ponownie go poszatkował i tak samo, jak wcześniej pozwolił na odbudowę ciała. Byłam zdumiona, gdy odkryłam, że zaczyna to demonowi sprawiać trudność. Każdorazowa odnowa nie była pełna. Koleś nie nadążał z powodu licznych i szybkich ataków.

— Co on planuje? Zamęczyć go? — myślałam głośno, obserwując sytuację jak zahipnotyzowana.

Im dłużej to trwało, tym trudniej było mi wywnioskować jakie zamiary mieli Saiyanie. Po co zaczęli to durne odliczanie do całkowitego unicestwienia demona? Nie mogli tego po prostu zakończyć, jak na wojownika przystało? Jednak gdy odkryłam jakie plany miał Buu na moment zamarłam. Oglądanie kolejny raz wchłonięcia było najgorszym koszmarem. Jak w końcu odzyskałam władzę nad ciałem, postanowiłam działać.

— Vegetto! Uważaj, on chce... — krzyknęłam, najgłośniej jak tylko potrafiłam, ale zostałam powstrzymana!

Kenzuran chwyci mnie naprawdę mocno, tym samym uniemożliwiając lot ku sprzymierzeńcom. Zasłonił także me usta. Odruchowo usiłowałam się wyrwać z tego wiezienia, tym samy  zastanawiając się, czy aby ten wojownik nie był sprzymierzeńcem tamtej bestii.

— Ciiii! Nie wydaj go, Saro — szepnął, a ja wyczułam w jego głosie przerażenie. — Vegetto wszystko zaplanował, siedź cicho i obserwuj. Chcesz ocalić wchłoniętych, czy nie?

O czym on do cholery mówił?! Oczywiście, że chciałam ocalić zjedzonych przez Buu! Co to w ogóle za durne pytanie? Tylko jak niby...? Wściekła spięłam wszystkie mięśnie, a następnie wybuchłam mocą, wchodząc w drugie stadium. Wyrwałam się z objęć, wściekle spoglądając na Saiyanina, a następnie wróciłam do pierwotnego stanu.

— O czym ty do cholery mówisz?! — pisnęłam, najciszej jak potrafiłam. — Jak to, zaplanował? Tłumacz się!

Gestem otwartej dłoni nakazał, abym się obróciła i zaczęła dokładniej obserwować. Przy okazji wspomniał, że był pod wrażeniem, jak szybko odkryłam zamiary Buu. Gdyby nie fakt, że Gokū i Vegeta od dłuższego czasu usiłowali osiągnąć ten cel, byłabym bardzo pomocna w uniknięciu tego przedsięwzięcia. Tym razem jednak musiałam im na to pozwolić. Czy mi się to podobało, czy też nie. Otóż potrzebowali dostać się do wnętrza potwora i spróbować odnaleźć przyjaciół i rodzinę przed całkowitym zlikwidowaniem demona. Żywi mogli nam pomóc, martwi już nie. W dodatku bez mocy wchłoniętych miał stać się ponownie słabym. Pozostało mi wierzyć, że taki był właśnie plan i nic złego im po drodze się nie stanie.

Na bezdechu oglądałam, jak wielka różowa maź pochłania Ostatnią Nadzieję tej planety. Widok ten wprawiał mnie w potworną rozpacz. Byłam zmuszona patrzeć, jak zjadał szczeniaki i ich mentora! Musiałam przyglądać się, jak zabiera najdroższą istotę mego serca. A teraz... Teraz padło na mojego brata, ostatnią osobę, jaka mi pozostała. Nawet jeśli tak naprawdę już go nie było.

Gdy Buu osiągnął cel, bezwładnie opadłam na ziemię. Nawet znając prawdopodobne zamiary Vegetto, nie czułam się z tym dobrze. Chciało mi się płakać, a jednocześnie krzyczeć. Bezradność, jaka mnie ogarniała była mocno przytłaczająca. Kenzuran położył rękę na mym ramieniu, mówiąc coś w stylu: Będzie dobrze. Tylko nie wiedziałam, czy powinnam była mu ufać. Chciałam wierzyć w to, że nie wszystko miało być stracone, a nasze życia nie są na przegranej pozycji. Ciężko westchnęłam. Czy gdybym jednak scaliła się z Gokū, byłoby już po sprawie?

Majin tuż po przejęciu nowego ciała roześmiał się demonicznie. Fakt zwycięstwa sprawił, że zaczął zachowywać się jak ostatni kretyn. Tańcował w przestworzach, wykrzykując nie tylko mowy triumfalne, ale i obelgi pod adresem Saiyanina. To mnie rozjuszyło. Po wchłonięciu przeciwnika zdawał się nie zwracać uwagi na naszą obecność. Rżał jak wariat, jednocześnie rozmawiając ze sobą. Nie minęło nawet pięć minut, gdy postanowił ruszyć tylko sobie znanym kierunku.

— A ten dokąd się wybiera?! — zawołałam zszokowana. — Przecież jesteśmy jeszcze my!

— Buu jest tak podekscytowany swoją wygraną, że zupełnie o nas zapomniał, albo zwyczajnie musi się nacieszyć, nim nas całkowicie unicestwi.

— Co zrobi?! — warknęłam, niemal rzucając się na mężczyznę. — Mówiłeś przed chwilą zupełnie co innego!

— Ja tylko powiedziałem, co może siedzieć w głowie Buu, a nie co się wydarzy — naprędce się tłumaczył, usiłując zachować między nami dystans. —  Spójrz, Buu się nie przemienił. Czujesz jakąś zmianę w jego energii? Nie, prawda? To znaczy, że im się udało. Weszli do ciała Buu niepostrzeżenie.

Miał całkowitą rację. Do tej pory Majin tuż po przejęciu ciała przeistaczał się, powiększając swą moc. Tym razem tak się nie stało. Poczułabym tę nagłą zmianę. Musiało się udać. Jednakże Buu nie mógł ich przejrzeć. Jeśli dowiedziałby się o planie, mógłby zagrozić w jego realizacji. To był stwór o niemalże nieograniczonych umiejętnościach.

— Zatem muszę zacząć działać. — westchnęłam ciężko.  — Muszę ponownie dać się poniżyć. Jestem gotowa.

Oczywiście wszystko było wierutnym kłamstwem. Na samą myśl o walce z demonem drżałam. Wciąż czułam na sobie porażkę minionej przegranej. Jednak to była jedyna szansa, by przeczekać.

— Jeśli nie masz nic do roboty, także możesz się przyłączyć — wyciągnęłam ku niemu dłoń, a następnie zacisnęłam ją. — Im dłużej Buu nie zdaje sobie sprawy z planu Vegetto, tym lepiej dla nas.

— Nie głupi pomysł — przyznał, drapiąc się po czubku brody. — Jakiś konkretny plan?

— Nie. Rób, co chcesz, tylko nie daj się zabić.

Mężczyzna przytaknął rozpromieniony. W tym czasie Majin Buu zdążył wrócić ze swojej beztroskiej podróży. Zerwał z siebie symbol wchłonięcia Gohana z taką pasją, jakby zaraz miał pęknąć z dumy. Porwane pomarańczowe dogi spadły gdzieś między skały.

— Jestem najsilniejszym demonem we wszechświecie! Nie ma nikogo, kto mógłby stanąć mi na drodze! —  emocjonował się różowoskóry. — Jestem niepokonany!

— Nie mów hop! — zawołałam, mierząc do niego palcem wskazującym. — Jeszcze nas nie pokonałeś, by stwierdzić zwycięstwo.

Buu na moment zrzedła mina. Faktycznie musiał całkowicie o nas zapomnieć albo zwyczajnie nie spodziewał się, że podejmiemy jeszcze jakąkolwiek próbę. Mimo wszystko warto było zobaczyć tę minę zaskoczenia.

— Wciąż mamy szansę unicestwienia ciebie — dorzucił Kenzuran, niemal stykając się ze mną plecami. — Nie zapominaj, że masz do czynienia z Saiyanami, a my nigdy się nie poddajemy.

Struchlałam na ułamek sekundy. Niby miał rację. Ja mimo wszystko poddałam się jeszcze nie tak dawno. Te słowa jednak przypomniały mi, kim byłam i kim zawsze chciałam być — elitarną wojowniczką. Ci faktycznie nigdy się nie poddawali, walczyli aż do śmierci. Że też ktoś mi musiał o tym przypomnieć.


Wykonaliśmy pozy bojowe, tym samym pokazując przeciwnikowi, że nie żartujemy. Nie obchodziło nas w tym momencie, że nas wyśmiał. Liczyło się tylko to, by Vegetto jak najdłużej pozostał niezauważony. Oczekiwałam powrotu do życia pochłoniętych. Przynajmniej jeszcze jakaś nadzieja tliła się na horyzoncie. Nie oczekiwałam rewanżu. Wiedziałam, że nie mam szans. Odczułam to bardzo dobrze i nie zamierzałam powtarzać tego momentu. Jednak cel był ważniejszy. Musiałam wierzyć, że fuzja wykona misję, nim zostanę pokonana.

Bez zbędnych ceregieli odpaliłam drugi poziom. O dziwo czułam się w nim świetnie. Zupełnie jakbym została to tego zaprogramowana. Od razu i pewność siebie we mnie wzrosła. Saiyanin uczynił dokładnie to samo. Nie mieliśmy ochoty słuchać przechwałek. Jak zgodne rodzeństwo ruszyliśmy do ataku. Buu spoważniał, jednak wciąż na twarzy utrzymywał szeroki uśmiech. Miał nas oczywiście za nic. Przecież zjadł Vegetto, a z nim nawet my nie mogliśmy się mierzyć.

Pierwsza wymierzyłam cios pięścią w twarz. Niestety Zostałam zablokowana i nieważne jak bardzo się starałam dokończyć dzieła, nie byłam w stanie tego uczynić. Zaskoczyło mnie to. Zaraz Kenzuran pojawił się za plecami stwora, a raczej nad nim ze splecionymi dłońmi. W momencie, gdy przywalił w gumowy łeb, wystrzeliłam pocisk prosto w klatę przeciwnika. Buu mnie wypuścił, a ja mogłam ponowić atak, tym razem przechodąc do KI. To samo uczynił mój wspólnik.

Demon nie tylko runął, ale i został przygnieciony promieniem palącej energii. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nic mu nie zrobimy, ale przynajmniej mogliśmy sobie trochę poużywać. Miałam wreszcie szansę zobaczyć, co potrafił pobratymiec. Odniosłam wrażenie, że dotąd się hamował. Czy to z obawy w ingerencję czasową? Ciekawiło mnie czy miałam szansę go ujrzeć jeszcze na trzecim poziomie. Zdawałam sobie sprawę, że to nie była forma doskonała, miała masę wad. Gdyby ją tak dopracować? Jednak co ja mogłam? Nie ja dzierżyłam taką moc.

Nie było czasu na rozmyślanie. Buu od razu postanowił się zrewanżować, szarżując ku nam. Jedno spojrzenie i kiwnięcie głową wystarczyło. Wycofałam się, by mężczyzna przyjął rywala na siebie. Otoczył się złocistą aurą, wyrzucając z siebie potężną falę energetyczną. Majin ani myślał się zatrzymać. Zderzyli się pięściami, najprawdopodobniej wymieniając się złowrogimi spojrzeniami. Rozpoczęła się szalona wymiana ciosów. Obserwowałam wszystko w pełnym skupieniu. Miałam wkroczyć, jak tylko wyłapię jakąś lukę lub gdy Saiyanin oberwie.

Kilkukrotnie wymieniliśmy się stanowiskiem. Cokolwiek robiliśmy, Buu za każdym razem wychodził z opresji, a my nabieraliśmy sińców i otarć. Walka robiła się wyczerpująca, co dawało się nam we znaki. W pewnym momencie Kenzuran wylądował, napinając wszystkie mięśnie.

— Kaioken razy pięć! — wykrzyczał w eter.

Jego ciało w momencie spowiła czerwona aura, a muskuły jeszcze bardziej się naprężyły. Wyglądało, jakby miał zaraz eksplodować. Nic jednak podobnego się nie wydarzyło. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego. Ze wściekłą miną przygotował w dłoniach pocisk, którym okazała się kamehameha. Zupełnie oczarowana spoglądałam na spektakl świetlny. Czerwień ze świetlistym lazurem doskonale się ze sobą przeplatały, tworząc nie lada bombę sferyczną. Nie chciałabym czymś takim oberwać.

Zdumiewające, że to nie przeraziło Buu. Wyczekiwał tego ataku z szaloną cierpliwością. Zacisnęłam mocno kciuki, spodziewając się spektakularnego efektu. A potem mnie zmroziło. Czy Kenzuran czasem nie zapomniał, że w środku przebywał Vegetto? Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Walka z potworem mogła sprawić, iż umknęło mu to.

— Kenzuranie! Nie! — wrzasnęłam, najgłośniej jak potrafiłam, licząc, że w tym energetycznym huku zostanę usłyszana.

Zupełnie nie wiedziałam, jak ugryźć temat. Czy miałam liczyć na cud i marny wynik ataku, czy wziąć wszystko w swoje ręce. Tylko jak tego dokonać by Buu nie domyślił się, że... nawet nie chcę tego przyznać... że go ocaliłam. Było jednak za późno. Zacisnęłam powieki i pięści, a następnie przycisnęłam je do piersi, kuląc jednocześnie głowę. W duchu powtarzałam sobie tę jedną jedyną prośbę. Po raz pierwszy w życiu nie chciałam, by Buu przegrał. Miałam świadomość, że był potężny, że byle co go nie powali, ale teraz naprawdę się obawiałam. Technika, którą uraczył go saiyański wojownik, była niesamowicie potężna. Pozostało czekać.

Uderzenie było monstrualne. Ziemia nie tylko zadrżała, ona się rozpadła! Upadłam. Odruchowo przeszłam do czworaków. Wyczekiwałam końca, siląc się na otwarcie oczu. Przede mną widniał kolosalny krater. Kenzuran dał niezły popis. Gdy kurz opadł, na dnie krateru dostrzegłam potwora z brakującą częścią ciała. Stracił głowę, ręce i pół torsu. Gdybym wstała, od razu bym się przewróciła. Buu żył, a wraz z nim fuzja Vegety i Gokū. Przez moment było naprawdę gorąco. Chcąc wykorzystać sytuację, a zarazem przejąć inicjatywę, pognałam ku złu, w międzyczasie okalając ciało złotem. Nim zdążyłam dobiec, Buu wściekle uwolnił masę energii, jednocześnie się regenerując. Odepchnęło mnie to nieco w tył. Musiałam zasłonić oczy. W ostatniej chwili zorientowałam się, że mi czmychnął. Gnał na złamanie karku ku ogoniastemu. Naprawdę był wściekły. Nagle zatrzymał się, a następnie złapał za brzuch, mocno zaciskając powieki. Nikt go przecież nie uderzył. Nie miał na sobie ani jednej rany, był jak nowy, choć dopiero co stracił niemal połowę ciała.

— Chyba dostałem niestrawności po waszym przyjacielu  — burknął, sapiąc. — Nie zmienia to faktu, że czas was wykończyć. Nie chcę mi się już z wami bawić. Jesteście żałośni.

Po tym przemówieniu kolejny raz eksplodował mocą, odsuwając mnie o kolejne kilkanaście centymetrów. Atak, który niespodziewanie został przerwany przez skręt jelit, najwidoczniej wrócił do łask. Na moje nieszczęście zmieniły się plany i nie przybysz z przyszłości został zaatakowany, a ja. Z ledwością zebrałam się do kupy, by zasłonić się przed natarciem rodem z potężnej armaty. Byłam słabsza, więc oczywistością było wykończenie mnie w pierwszej kolejności. No i nie udało mu się mnie zabić za pierwszym razem, choć od tego dzieliły go zaledwie sekundy. Kopniaki i pięści celowały we mnie niczym w treningowy worek. Zdecydowanie chciał się na mnie wyżyć! Rozwścieczona tym faktem buchnęłam złocistymi płomieniami. W przeciwieństwie do Kenzurana musiałam się postarać, by nie przegrać.

Ku ogromnemu zdumieniu ponownie poczułam się zaskakująco dobrze, jakbym została naładowana dodatkową energią. Możliwe, że mi się wydawało. Nie mogłam zatem w euforii walczyć, a w pełnym skupieniu. Potrzebowałam analizować każdy możliwy cios i z niebywałą precyzją studiować ruch ciała stwora. Buu był nieprzewidywalny, nigdy nie działał schematycznie. Jedynie czego nie wolno było robić w jego obecności, to szydzić. Za nic nie chciałam, by kolejny raz otworzył międzywymiarowy portal.

Ile byłam w stanie, tyle blokowałam. Resztę byłam zmuszona przyjąć z godnością. Miałam ochotę zdzielić pobratymca po łbie za takie rozjuszenie bestii. Na pewno poczuł się zagrożony tym potężnym atakiem. Mógł zwęszyć podstęp, a zarazem brak super mocy pochodzącej od najsilniejszej fuzji, jaką było mi dane oglądać. Nie chcąc w żadnym wypadku się wydać, musiałam trwać w tym teatrzyku. Wściekła jak osa przywaliłam mięśniakowi w twarz, brzuch i ramię, a następnie dołożyłam ostatnie kopnięcie z pełnego obrotu między żebra z lewej strony. Myślę jednak, że ten stwór nie posiadał ich wcale.

Buu z łatwością zahamował upadek, tuż przed skałami. Wrzasnął, a następnie skulił się, ponownie łapiąc za bebechy. Co się z nim działo? Czy był to skutek odwiedzin nieproszonego gościa? Postękał, przyciskając brzuk, a zaraz rozbieganym wzrokiem rozejrzał się po okolicy. Zdumiona zamrugałam kilkukrotnie. Czy powinnam była go teraz zaatakować? Normalnie bym to zrobiła bez skrupułów, to była idealna okazja. Jednak mając świadomość, że w jego trzewiach grasuje intruz, miałam nieco inne podejście.

Majin zerwał się do biegu, obierając za cel spore gruzowisko skalne. Wciąż ściskał brzuch. Oszołomiona podążyłam za nim. Kenzuran wylądował tuż obok z równie zaskoczoną miną, a jednocześnie pełen pewności siebie. Domyśliłam się, że tak jak ja podejrzewał, iż to sprawka Vegetto. Do tej pory nasz przeciwnik nie miał żadnych dziwnych dolegliwości.

Co ten demon chciał zrobić? Długo nie czekałam na wyjaśnienia. Za pomocą swego magicznego czułka przemienił kawał skały w uliczną toaletę. Tak bardzo mnie zaskoczył, że szczękę mogłabym zbierać z podłogi. Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie było mi dane oglądać.

— C-co on robi? — wydukałam z wytrzeszczonymi oczami.

— Nie wiesz, co się robi w toalecie? — zapytał retorycznie mój rodak.

— Oczywiście, że wiem! — odwarknęłam. — Po prostu liczyłam na coś... innego.

Z oddali usłyszałam dźwięki. Oderwana od niecodziennego widoku na polu walki rozejrzałam się i oniemiałam ponownie. Zza skał wyłonił się sam Hercules, a zaraz za nim wychylił się nasz Wszechmogący i kudłate zwierzę. Co oni do cholery tutaj robili? Szpiegowali Buu? Ale... Dlaczego? Nie mieli z nim żadnych sans. O ile w nosie miałam Ziemianina, o tyle nie potrafiłam zrozumieć pobudek Namekanina.

— Dende? A co ty tu robisz? — wymamrotałam.

Namekanin się speszył, opuszczając nieco głowę. Cały czas obserwowali nasze ruchy? Dlaczego nie udali się w bezpieczniejsze miejsce? Kenzurana mina także zdradzała niedowierzanie, a zarazem niezadowolenie z tej sytuacji. Wiadomo, że każdy chciał znać werdykt, ale czy warto było dać się zabić dla kilku fajerwerków? Kto jak kto, ale Dende winien był być bardziej ostrożny. Od niego zależało czy przywrócimy reszcie życie.

— Odsuńcie się!  — zawołał z pewnością w głosie Ziemianin. — Ja, wielki Hercules załatwię tego parszywca raz na zawsze!

Czy on się słyszał? Wciąż miał we łbie jedną wielką sieczkę. Oglądanie z tak bliska wszystkich wydarzeń powinny sprawić, że odechce mu się walczyć, zwłaszcza z takimi przeciwnikami. A on nie. Bezustannie miał się za wielkiego bohatera planety. Ten typ chyba nie potrafił przetwarzać informacji. Przynajmniej już wiedziałam, po kim Videl miała coś z głową. Gdy jego sylwetka z niebywałą determinacją zrównała się ze mną, złapałam go za poły wiązanej koszuli. Chociaż go nie lubiłam, choć to skromnie powiedziane, to nie mogłam pozwolić mu iść na misję samobójczą. Był ostatnim przedstawicielem tej planety. Był człowiekiem, który miał możliwość z pierwszego rzędu poznać nas, wojowników i niejednokrotnie obrońców tego padołu. Chciałam, by wiedział, że nas się nie poniża, nas się nie traktuje jak potworów. Byliśmy zbawcami i on miał być tym, który dostąpi tego oświecenia. A przynajmniej pragnęłam mieć tę idiotyczną nadzieję.

— Nie pozwolę ci się do niego zbliżyć, Ziemianinie — burknęłam, gdy tylko postanowił się wyrwać. — Nie potrzebuję mówić twojej córce, jaki z ciebie beznadziejny kamikaze. Czy może jednak powinnam?

Jego twarz struchlała, gdy wysłałam mu jeden z firmowych groźnych spojrzeń. Zaraz powietrze przeszył nie tylko dziwny, wybuchowy dźwięk, ale i niesamowity smród. Mogłabym rzec, że opary były potwornie toksyczne. Nikt nie był w stanie tego przetrzymać, nawet najsilniejszy z nas. Padaliśmy jak muchy, chcąc powstrzymać się przed zaczerpnięciem tego fetoru.

Otworzyłam oczy i zdałam sobie sprawę, że leżałam na klepisku twarzą w ziemi. Ociężale się podniosłam, a następnie dostrzegłam siedzącego nieopodal Kenzurana. Obserwował niebo, możliwe, że o czymś myślał. Stąd ciężko było odgadnąć czy coś go trapiło. Wstałam. Rozglądając się dookoła, zauważyłam wciąż nieprzytomnego Dendego oraz Satana. Nigdzie natomiast nie było Buu. Po nim pozostała jedynie pusty szalet.

Przeskoczyłam żwawym susem do mężczyzny. Delikatnie uśmiechnął się na mój widok, a może coś go rozbawiło?

— Gdzie on jest?

Długowłosy wojownik delikatnie upuścił powietrza z płuc, na moment przymknął oczy. Jego postura była całkowicie wyluzowana, jakby co najmniej było po wszystkim. A przecież nie było!

— Kiedy byliśmy nieprzytomni ulotnił się. Dlaczego? Mogę jedynie zgadywać — mówił jak jakaś oaza spokoju. — Nie ma na Ziemi nikogo do zabicia, więc o to się martwić nie musimy.

— Och, nie o to się martwię! — burknęłam. — Nie widząc go, nie wiem, co robi. A jeśli właśnie planuje wysadzenie planety?

— Byś to wyczuła, prawda? — spojrzał sugestywnie.

Jego odpowiedź była tak oczywista i trafna, że mnie dobiła. Mą twarz przyozdobił grymas. Ten dzień zdecydowanie za długo trwał i zbyt wiele się wydarzyło. Spojrzałam na niebo, dostrzegając pierwsze oznaki późnego popołudnia. Zamknęłam oczy, chcąc skupić się na KI potwora. Chwilę mi to zajęło, ale to tylko dlatego, że była zupełnie niegroźna. Czyżby się relaksował z dala od nas? Dlaczego? Do tej pory był zapalonym mordercą knującym intrygi na skalę międzygwiezdną.

Pokręciłam głową na boki. Nie chcąc sterczeć jak jakaś idiotka, podeszłam do Wszechmogącego, by wybudzić go z letargu. Cokolwiek robił Buu, nie mogliśmy zostawić tego bez nadzoru. Ja miałam zamiar za nim ruszyć. chciałam też się upewnić, że z naszym bogiem wszystko w porządku. Bez niego magiczne artefakty przestałyby istnieć.

— Nie wiem jak wy, ale ja lecę za nim. Nie zamierzam czekać, aż wróci i zdecyduje się nas pozabijać. Muszę mieć go na oku.

— Masz rację, ale powinniśmy zachować ostrożność. Nasze ciała także potrzebują odpoczynku. Póki co forsujesz się jak szalona — Saiyanin rzekł z taką pewnością, że aż mnie oszołomiło. — Skoro Buu zarządził przerwę, powinniśmy z niej skorzystać. Nie wiesz, co za chwilę się wydarzy.

— Za to ty wiesz... — burknęłam pod nosem. — Może i masz rację, ale nie zmienia to faktu, że zamierzam obserwować tego padalca!

Nie miałam zamiaru czekać na jego pozwolenie i wzbiłam się ku niebu. Wyostrzyłam zmysły, namierzając demona, a następnie ruszyłam w drogę. Nie planowałam go atakować jak wściekła osa, a odnaleźć. W jego ciele wciąż znajdował się Vegetto. No i ciekawiło mnie okrutnie, dlaczego nas zostawił zamiast zabić. Wszyscy byliśmy nieprzytomni. Dlaczego nie wykorzystał tak idealnej okazji? Ja bym zrobiła to bez zastanowienia. Tylko ja nie miałam takiej okazji. No i w obecnej sytuacji nie wolno mi było czegoś podobnego się dopuścić.

Nie minęła chwila, gdy dołączył do mnie Saiyanin. Dende także postanowił zabrać się z nami. Nie rozumiałam tylko dlaczego zabrał ze sobą tego beznadziejnego człowieka. Nie dość, że nie był w stanie niczego zrobić, to jeszcze trzeba było go pilnować. Nie potrafił latać, Namekanin trzymał go za poły kopertowej koszuli. Ten zaś dociskał do swej piersi szczekające stworzenie. Drużyna marzeń... Tak...

Okazało się, że Buu zawitał do opustoszałego miasta i postanowił... posilić się w tutejszej cukierni. Na sam widok jak obżerał się, sama poczułam, jak wszystko mnie w trzewiach boli. Od nadmiaru niebezpiecznych wrażeń zapomniałam, że byłam głodna. Jak się okazało chwilę później, nie tylko ja.

— Jeśli on może, my też powinniśmy coś w okolicy znaleźć do jedzenia. Nie możemy z pustymi żołądkami walczyć, prawda? — spojrzałam wymownie na zebranych.

Nikt nie zamierzał odwodzić mnie od tego pomysłu. Któż nie był spragniony i wycieńczony? Miasto oferowało nam  wszystko, nikt nie mógł zabronić nam wtargnąć gdziekolwiek. Nikogo nie było poza nami, a ostatni bastion nadziei miał prawo się posilić.

Całkiem niedaleko cukierni znajdowała się jakaś podrzędna knajpka. Hercules na początku marudził, iż powinniśmy znaleźć coś bardziej wystawnego, ale moja mina i argumenty nie pozwoliły mu na dalszą walkę. Nie wybraliśmy się do hotelu czy na wakacje! Byliśmy w samym środku wojny i winien się cieszyć, że trafiła mu się taka okazja! Inni już dawno gryźli piach, a on zdecydowanie nie zasługiwał na to przeklęte życie.

Siedziałam przy starym, obskurnym i nieco krzywym stoliku grzebiąc w talerzu palcem. Chociaż wciąż byłam głodna, to z trudem przełykałam każdy kęs. Obok siedział Dende, popijając chłodną wodę. Namekanie to naprawdę niesamowity gatunek. Całkiem dobry posiłek, który spożywaliśmy, był przygotowany przez człowieka. Jednak na coś się nam przydał ze swoimi umiejętnościami. Pod oknem siedział Kenzuran. Zgadywałam, że potrzebował ciut samotności, by przeanalizować swoją wiedzę z naszym położeniem. Nie wszystkie wydarzenia musiały się pokrywać i chyba wreszcie zdał sobie z tego sprawę. Do tego zgadywałam, że był zły na siebie, za to, co wydarzyło się pod magiczną toaletą Buu. Też byłam zła, że w taki sposób nas podszedł. Możliwe, że nieświadomie, ale jednak.

Hercules siedział w drugim końcu sali ze swoim kundlem. Nie tylko zajadał się przygotowaną przez siebie potrawą, ale i zachwycał smakiem napoju alkoholowego. Cokolwiek kryło się w słomkowym kolorze z puszystą pianą, sprawiało, że nabierał kolorów.

— Idziemy. Buu się przemieszcza — zakomenderował Saiyanin.

Wstał jak zawodowy żołnierz i wyglądał na gotowego do dalszej walki. Doskonały obraz niezmordowanego woja trwał jednak tylko kilka chwil. Szybko złapał, co się dało z talerza, a następnie wepchnął do ust. Albo był typowym żarłokiem, jak na większość Kosmicznych Wojowników przystało, albo zwyczajnie obawiał się, iż to jego ostatni taki posiłek. Wszystko jedno, wyglądał komicznie, nawet się zaśmiałam.

— Zatem w drogę! — chwyciłam za duże zielone jabłko, następnie wymaszerowałam z wysoko podniesioną głową z budynku zwanym przez Ziemianina barem mlecznym.

Majin Buu rzeczywiście ruszył w drogę. Ku naszemu niedowierzaniu zrobił sobie wycieczkę po okolicznych cukierniach i kawiarniach. Wszędzie gdzie jego nos wyczuł cukier, musiał zajrzeć. Po posiłku potrzebowałam chwili na relaks, więc nie zamierzałam przerywać baloniastemu eskapady.

Wreszcie trzeba było przerwać tę bezsensowną wyprawę. Słońce zaczynało schodzić z nieba, a my wciąż nie wiedzieliśmy nic o Vegetto. Miałam po dziurki w nosie tej niepewności i nieznajomości. Postawiłam więc wszystko na jedną kartę. Już wystarczająco dużo czasu Saiyanie dostali. Lada moment Buu mógł odkryć szwindel.

Zagrodziłam drogę demonowi w szelmowskim uśmiechu. Nie czułam się tak pewnie, jak starałam się wyglądać, ale czy miałam sobie darować?

— Wystarczy tego obżarstwa, Buu! — krzyknęłam, mierząc do niego nadgryzionym jabłkiem. — Czas stanąć do walki. Podobno jesteś niepokonany. Udowodnij to nam i przestań wreszcie uciekać!

— Uciekać? Dobre sobie — roześmiał się, oblizując przy tym brudne od śmietany poliki. — Byłem nieco głodny, ale teraz załatwię was na cacy. Zaczynacie mnie nieźle wkurzać. Znudziła mi się ta wasza nędzna planetka.

— Dawaj! — warknęłam, wyrzucając owoc za siebie. — Jestem gotowa skopać ci tyłek.

Tak, jasne, chyba by on skopał mój i to po raz drugi. Nie musiał wiedzieć, jak bardzo zdaję sobie sprawę z beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajdowałam.

Ustawiłam się w pozycji bojowej, wchodząc na pierwszy stopień transformacji. Uśmiechnęłam się jak cwana bestia, nakłaniając gestem ręki stwora do pierwszego kroku. To był błąd. Wystartował jak torpeda z chyba najwyższym arsenałem. Pocieszeniem było, że nie udało mu się przejąć saiyańskiego wojownika. Musiałam to przetrwać. Nie było wyjścia.

W międzyczasie, gdy w nader komiczny sposób usiłowałam unikać ataków, a Buu nacierał z taką pasją i nienawiścią, od razu pożałowałam swojego pewnego wejścia, wskoczyłam na drugi poziom. Złotej passy nie było. Oberwałam w brzuch, głowę i plecy, a następnie runęłam. Majin nie pozwolił mi na swobodny upadek, przerwał go kolejnym ciosem, jak tylko pojawił się przede mną. Mieniąca się złotem różowa KI buchnęła prosto w twarz, a ja upadłam gdzieś dalej z palącym bólem. Nie mogłam nawet dotknąć gęby, by chociaż psychicznie ulżyć sobie w cierpieniu. Zacisnęłam pięść przed oczami, starając się uspokoić oddech. Nie było łatwo gdy spostrzegłam jak cieknie mi po twarzy gęsta krew.

To nie był jeszcze mój koniec i nie planowałam skończyć jak poprzednio. Byłam elitarną wojowniczką, do cholery! A tacy nigdy się nie poddają! Podniosłam się z wysoko podniesioną głową. Gotowa czy nie, nie zamierzałam chować głowy w piach. Już zbyt długo hamowałam się przed ponowną walką. Miałam zamiar iść na całość jak przy poprzednim starciu. Wyciągnęła ostrożnie przed siebie lewą dłoń, a następnie uniosłam palec wskazujący ku górze. Prawą ręką złapałam się za bark, wiedząc, że będę potrzebowała wspornika. Skupiłam całą swoją energię na czubku palca, a następnie zaczęłam ją przekształcać w namacalną KI. Szkarłatna kula stopniowo powiększała się. Gdy osiągnęła wielkość zbliżoną do mej głowy, ostrożnie uniosłam kończynę ku górze, gdzie kontynuowałam ładowanie. Przez cały ten czas nie spuszczałam demona z oczu.

Buu z uśmiechem na twarzy pędził mi na spotkanie, zupełnie nie zważając uwagi na to, co robiłam. Nie czuł potęgi śmiercionośnej techniki Freezera? Wiele lat ją udoskonalałam i nigdy niedane mi było w pełni jej przetestować. Changeling niszczył nią planety, zabijał istoty żywe i nigdy nie chybił. Ja co prawda nie mogłam zabić tego stwora, ale chciałam pokazać mu, że się nie bałam i nie może mnie lekceważyć. Nie musiałam go unicestwiać, wystarczyło, że rozwalę mu jakąś część ciała. Wielkość KI jednak nie pozwalała mi na swobodę ruchu, zagalopowałam się w swoim gniewie. Nogi? W nogach raczej nikogo nie zabiję, prawda?

Byłam gotowa do ataku. Majin momentalnie się zatrzymał. Zupełnie jak wtedy, gdy Kenzuran użył na mim błękitnej fali uderzeniowej. Nadął się, a następnie na jego gołej klacie pojawił się dobrze mi znany płaszcz treningowy Piccolo. Co to miało znaczyć? Mina demona zdradzała, iż sam nie miał pojęcia, o co chodziło. Nie minęło kilka sekund, a jego ciało przeszył dziwny dreszcz, a peleryna z wielkimi naramiennikami po prostu wyparowała. Z wrażenia rozproszyłam całą skoncentrowaną energię. Czy to było to, o czym wspominał Saiyanin? Udało im się?

Buu spojrzał z przestrachem na swoje dłonie. W tym czasie zawitał do mnie przybysz czasoprzestrzenny. Z uśmiechem na twarzy najwyraźniej chciał usłyszeć ode mnie jakieś wyrazy uznania albo skruchy. Miał cholera farta! Nie musiało się to tak potoczyć. I to właśnie przekazałam mu swoją mimiką. Nie zamierzałam teraz się wykłócać. Trąciłam go z bara, by wreszcie wziął się w garść. Majin Buu ewidentnie nie wiedział co się z nim działo, a jego energia malała w oczach. Był coraz słabszy. Czy teraz, gdybym go zaatakowała swoją śmiercionośną kulą, unicestwiłabym go? Może tak, może nie.

— Co się dzieje? Jak... — panikował potwór.

My rośliśmy w oczach, kiedy on malał. Czy mogliśmy nazwać to triumfem? Chciałabym. Zdecydowanie za długo to wszystko trwało. Demon w momencie wybuchł energią, a następnie wylądował na pobliskim klifie. Rozzłoszczona jego postawą rzuciłam się za nim, a to, co ujrzałam na miejscu, dosłownie mną wstrząsnęło. Buu wyglądał, jakby nagle postanowił uciąć sobie drzemkę. To był idealny moment, by go dosięgnąć. Postanowiłam ponowić atak; w ciągu kilku sekund utworzyłam nad palcem śmiertelną kulę, lecz tym razem w mniejszych rozmiarach.

— Stój! — Kenzuran ryknął, łapiąc mnie za nadgarstek. — Nie możesz tego zrobić.

— A to niby dlaczego?! — warknęłam, wyszarpując dłoń, tym samym niwelując pocisk.

— On wszedł w głąb siebie. Wie już o Vegetto.

— No i co z tego? Mieliśmy go zatrzymać! — warknęłam rozeźlona, kolejny raz mnie powstrzymywał.

— Chyba nie chcesz ich przez przypadek zabić? Oni są mikroskopijnych rozmiarów i ich moc nie ma w tym momencie z tobą szans — wyjaśnił tonem pouczającym. — Buu także osłabł. Nie możemy teraz nic zrobić. Musimy czekać. Miejmy nadzieję, że znajdą drogę do wyjścia.

— Jeżeli będzie to trwało zbyt długo nie zawaham się. Buu powinien już dawno nie żyć! — fuknęłam z obrazą.

Teraz kiedy była szansa na dokonanie dotąd niemożliwego, gdzie Majin tak naprawdę  nie strzegł swego ciała, miałam czekać. Znowu! Dlaczego to wszystko było tak cholernie skomplikowane? Dotąd żadna z walk nie przysporzyła nam tylu problemów. Z jakiego powodu nie mogłam po prostu zabić stwora i wszystkich będących w jego ciele? Dende żył, mieliśmy Smocze Kule. Wszystko mogło się tak szybko zakończyć. Za trzy miesiące wypowiedziałabym dwa życzenia, a potem czekałabym kolejny rok, by dokończyć sprawy, jeśli nie udałoby się wszystkiego załatwić za jednym zamachem.

Wylądowałam tuż przed demonem, bacznie go obserwując. Minę miał nietęgą, a zarazem w pełni skupioną. Cokolwiek działo się w jego wnętrzu, nie miałam zamiaru spuścić go z oka. Musiałam mieć pewność, że kiedy się obudzi, a naszym nie uda się wygrać, będę gotowa zmierzyć się z draniem po raz ostatni. Tym razem nie miałam zamiaru się oszczędzać. Buu musiał umrzeć.