20 sierpnia 2025

*113. Palące uczucie straty

Bonus przed sagą! Koniecznie przed!

Serdecznie zapraszam, będzie długo<3


Saga: Lodowej wiedźmy


ROK: 775
PLANETA: Ziemia

Muzyka

Czekał... Nie dlatego, że obiecał, ale nie miał wyboru. Jego pokruszone serce musiało poczekać. Jak zawsze.

Po pokonaniu straszliwego Buu ziemscy bohaterowie musieli odczekać pół roku, by ponownie wezwać Boskiego Smoka. Potrzebowali pomóc mieszkańcom zapomnieć o straszliwych czynach szalejącego, różowego potwora. Jego życzenie musiało zaczekać.

Wreszcie zebrał siedem magicznych artefaktów. Podróżował, ze wszystkimi w plecaku i tam, gdzie odnalazł ostatni, tam właśnie wezwał gigantycznego stwora. Po wypowiedzeniu odpowiedniej formuły niebo pociemniało, chociaż było już późno. Złocista, oślepiająca łuna wystrzeliła w górę. Son Gohan wielokrotnie obserwował rytuał przywołania, a jednak za każdym razem był to dla niego mistyczny widok. Wszystko odbyło się w akompaniamencie charakterystycznego dla tej ceremonii energetycznego huku, trudnego do opisania słowami.

Przed synem Gokū jawił się monstrualny smoczy bóg — Shén Long. Gigantyczna zielona głowa zniżyła się na tyle ku ziemi, by jego czerwone ślepia zrównały się z osiemnastolatkiem. Sumiaste, długie wąsy stwora wiły się niczym węże.

— Mogę spełnić twoje dwa życzenia. Jakie jest pierwsze? — zagrzmiał tubalnie smok. — Wypowiedz je szybko.

Son Gohan westchnął ciężko. Zawahał się na dwa uderzenia serca, po czym wyciągnął ręce przed siebie. Chciał nadać swemu życzeniu powagi. Musiał się spieszyć. Chociaż tu, gdzie przebywał, powoli zapadała ciemność, to na innej części globu nienaturalna noc mogła zwrócić uwagę jego przyjaciół. Teraz potrzebował samotności.

— Wielki Smoku, chciałbym cię prosić o wskazanie drogi — zaczął ostrożnie. — Czy możesz powiedzieć mi, gdzie znajduje się księżniczka Saiyan, Sara?

Smok mruknął potężnie, odsunął gigantyczny łeb nieco w tył. Po jego wielkim pysku nie było widać żadnych emocji. Albo zwyczajnie z tak bliskiej odległości Gohan nie był w stanie nic wyczytać. Dzielnie trwał w milczeniu, wyczekując jakieś odpowiedzi. W duchu modlił się do pokrętnego losu o powodzenie.

— Przykro mi, ale nie jestem w stanie spełnić tego życzenia.

Młodzieniec poczuł ścisk w okolicy serca. Może źle wypowiedział prośbę? Może smok potrzebował czegoś innego? Pomyślał chwilę, dokładnie zastanawiając się nad tym, o co chce apelować.

— Czy w takim wypadku możesz ją, to znaczy Sarę sprowadzić na Ziemię?

— Tego też nie mogę uczynić.

Gohan nie rozumiał dlaczego. Dawno temu, po pokonaniu Freezera sprowadzali duszę Kuririna na Ziemię, by następnie móc go wskrzesić. Nie chcieli, by od razu umarł; Starej Namek już nie było.

— A czy możesz, chociaż mi powiedzieć czy ona żyje? — jęknął z desperacją. — Proszę. To dla mnie naprawdę ważne.

Musiał wiedzieć cokolwiek. Był kłębkiem nerwów. Niewiedza go zabijała. Ojciec także nie potrafił namierzyć jej energii, chociaż próbował tego na samej planecie bogów. To nienaturalne zniknięcie musiało coś oznaczać. Nikt ot, tak nie rozpływa się w powietrzu! Gohan myślał, że potęga smoczego boga jest większa i będzie w stanie odnaleźć zaginioną. O ile można było uznać ją za zaginioną.

— Przykro mi, ale nie. Nie mam takiej mocy — odrzekł tubalnie. — Czy masz jakieś inne życzenia?

— Nie, smoku  — odparł z rezygnacją.

— Dobrze więc — ryknął, niebezpiecznie zbliżając kolosalny pysk ku młodzieńcowi. — Zatem żegnaj.

Son Gohan upadł na kolana, obserwując spektakularne rozgonienie artefaktów. Nie było żadnego spełnionego życzenia, mimo wszystko kolejne zebranie kul było możliwe za pół roku. Nie wcześniej. Nie miał już pomysłu co uczynić. Był na straconej pozycji, jednak nie zamierzał się poddawać. Kiedyś w końcu musiał ją odnaleźć. Musiał.

***

Osiemnastka wylądowała pod drzwiami niewielkiego kapsułkowego domu w górach Paozu. To tutaj miała trafić po przebudzeniu wraz z bratem i C16 i gdzie ostatecznie nie dotarła. Tak naprawdę jej nogi nie miały okazji przekroczyć progu budynku, w którym mieszkał przyjaciel jej kumpeli. Kobieta zapukała kilkukrotnie, a następnie w milczeniu wyczekiwała. W drugiej ręce trzymała grube zawiniątko przewiązane sznurkiem. 

Drzwi otworzyły się, a w progu pojawiła się zmęczona kobieta z włosami w nieładzie. Wyglądała, jakby dopiero co się obudziła. I tak właśnie było. W chwili, gdy Chi-Chi zrozumiała, kto stał po drugiej stronie, podskoczyła. Obie kobiety nie miały ze sobą wiele do rozmów. Były po prostu żonami dwóch przyjaciół. To wszystko.

— Miałam to dostarczyć — C18 rzekła bez emocji, wyciągając paczuszkę ku drugiej kobiecie. Na jej twarzy widniała maska obojętności.

— A cóż to takiego? — Żona Gokū nie kryła zdumienia. — Zamawialiśmy coś od kogoś? Pracujesz jako kurier?

Osiemnastka mimowolnie zaśmiała się pod nosem. Ona i kurierka? Brzmiało idiotycznie, ale ona w sumie była w stanie oblecieć wszystkie paczki w kilka chwil i nawet się nie spocić, a później mieć masę czasu dla siebie. Na pewno było to lepszym zajęciem niż patrolowanie ulic miasta, jak to czynił jej małżonek.

— Skądże! Jestem posłańcem, który miał dopilnować, by zawartość tego pakunku dotarła pod ten adres — rzekła zagadkowo, na powrót stając się zimną. —Ktoś nie specjalnie kwapił się do dopełnienia swej obietnicy, więc oto jestem.

— O czym ty mówisz? — Chi-Chi nie potrafiła zrozumieć, o czym mówiła blondynka.

— Nic więcej nie powiem. Bywajcie. — Machnęła ręką na odchodne. — Pozdrów chłopaków.

I odleciała, zostawiając starszą kobietę nie tylko zakłopotaną, ale i z paczuszką pełną pieniędzy. Podczas turnieju Sara pozwoliła wygrać Herculesowi, dając mu jasno do zrozumienia, że główna wygrana pomnożona razy pięć, jak i jej drugie miejsce należą się rodzinie Son Gohana. Oni potrzebowali tych pieniędzy, a Osiemnastka zgodziła się dopilnować umowy. Oczywiście Satan tłumaczył się tym, że potrzebował czasu na uzbieranie pełnej kwoty, chociaż nie zapomniał odebrać drugiego miejsca za Saiyańską Księżniczkę. Przed organizatorami tłumaczył się, że ta młoda dama musiała opuścić na chwilę planetę, by zrobić u siebie porządki, więc on, dobrodziej planety zaopiekuje się tą nagrodą do jej powrotu. Bohaterowie przecież sobie pomagali, prawda? A Księżniczka Saiyan brała udział w walce z Buu i prosiła Ziemian o pomoc tak jak później i on. C18 śmiała twierdzić, iż zakłamany mistrz miał zamiar wystrychnąć wszystkich na dudka.

ROK: 774
Planeta: Kōriwa


— Kim jesteś? — ciszę przerwał lodowaty i stanowczy kobiecy ton. — Zdradź mi, jak się tu dostałaś?

Zaskoczona jakbym została złapana na gorącym uczynku, odwróciłam się do mówczyni. Przede mną stała przygarbiona i zniszczona życiem staruszka. W dłoni dzierżyła podłużną laskę u szczytu wykończoną wielkim i przyblakłym kamieniem przypominającym kryształ lodu. Jej głowę zdobiła korona rzeźbiona w lodzie.

— A ty? — wybełkotałam, wciąż mrugając niedowierzająco.

— Ja tu zadaję pytania — burknęła ostro. — Jesteś w moim domu. Odpowiadaj!

Zmarszczyłam brwi. Nie lubiłam jej już. Miała jednak rację. To ja wtargnęłam do jej świata i wybuchem zniszczyłam sporą część ziemi. To ja byłam intruzem i miała prawo się żądać wyjaśnień.

— Znajomy mnie tu odstawił  — rzekłam ostrożnie. — Nie sądziłam, że ktoś tu mieszka. Nie przybyłam ciebie zabijać.

Starucha zaśmiała się ochryple i nieprzyjemnie. Podeszła bliżej, a ja zacisnęłam pięści, mając się na baczności. Spacerowała wokół mnie, dokładnie się przyglądając. Co jakiś czas tajemnicza baba zatrzynywała się, pocierając brodę, przechylając głowę oraz mamrocząc coś pod nosem. W końcu podeszła bliżej wyciągając ostrożnie trzęsącą się dłoń. Jak na komendę zrobiłam krok w tył. Co ona zamierzała?!

— Och... Jest w tobie tyle mocy... — zaskrzeczała. — Wspaniałej mocy! Jesteś...

— Jestem Saiyanką. Nie wiem, czy o nas słyszałaś — rzekłam wyniośle. — Niebawem stąd odejdę. Nie zamierzam tu zostawać.

— Ależ nikt cię nie wygania, dziecko. — Udała skruszoną. Ewidentnie coś ukrywała. — Jest w tobie tyle złych emocji. Może zdradzisz, co się stało? Wylewa się z ciebie coś niebezpiecznego.

Zrobiłam wielkie oczy. Skąd wiedziała? Byłam skruszona na kawałki bez większej nadziei na przetrwanie. Marzyłam jedynie o zniknięciu. Mimowolnie poczułam się obdarta z emocji. Zupełnie jakbym była dla niej otwartą księgą. Czułam od niej jakąś dziwną wibrację, której nie potrafiłam wyjaśnić. Nie była silna, a przynajmniej jej KI o tym świadczyło. Co więc takiego było w niej... mrocznego?

Wyjęła przede mnie kolejny raz dłoń, a ja znowu się odsunęłam. Ta jednak nie dała za wygraną. Złapałam ją na wysokości łokcia, by zaprzestać jej nadwyraz dziwnych intencji. 

— Nie zbliżaj się! — ryknęłam ostrzegawczo.

Ona jednak dała radę dosięgnąć mego napierśnika długim szponem palca wskazującego. Zaraz pojawiła się drobna, błękitna i zimna energia, która chwilę później zniknęła. W tym samym czasie odepchnęłam ją, a ta upadła twardo na pośladki. Zaśmiała się złowieszczo. Przeszedł mnie dreszcz.

Miałam zamiar ją zdzielić za przekroczenie granicy, ale potem poczułam coś dziwnego. Coś na kształt ulgi, poczucia mniejszego zachwiania i większej stabilizacji. To było takie... Nierealne. A jednak byłam mniej zdruzgotana niż jeszcze kilka sekund temu. Co ona mi takiego zrobiła?

— Jak... Jesteś czarownicą? — jęknęłam z dezorientacją. Odruchowo przyłożyłam dłonie do piersi. — Co mi zrobiłaś?

Kobieta podniosła się, wspierając laską, która chyba nabrała odrobiny więcej blasku. W tym czasie cały czas coś mamrotała pod nosem, a także chichotała. Brzmiała jak skończona wariatka. Może mieszkała tu sama i tak właśnie było. Rozejrzałam się automatycznie po okolicy. Ciemno, cicho i zimno. Czyste pustkowie, o jakim marzyłam w najgorszym momencie swego życia.

— Zabrałam ci odrobinę bólu — wyjaśniła powoli. — Jest w tobie ogromny ból i cierpienie, a ja jestem w stanie ci go zabrać.

— Jak? — warknęłam. — Gadaj!

— Jeśli mi pozwolisz zajrzeć do swojego roztrzaskanego serca, będę mogła je poskładać — rzekła, tajemniczo się uśmiechając. — Musisz mi na to pozwolić, dziecko. Jesteś w naprawdę kiepskim stanie.

Chciałam... Chciałam zapomnieć o wszystkim. Czy ona właśnie oferowała mi swoją pomoc? Tylko dlaczego? I co musiałam oddać jej w zamian? Czarownicy zawsze chcieli coś w zamian.

ROK: 776
PLANETA: Ziemia

Minął kolejny rok. Gohan bezskutecznie opracowywał plan odzyskania ukochanej. Cokolwiek by nie robił, odnosił wrażenie, iż odbija się od ściany. Zupełnie jakby cały świat był przeciwny. Tylko dlaczego? Nie potrafił zrozumieć. Pragnął jedynie odnaleźć wybrankę swego serca. Nic więcej.

Tego roku zebrał ponownie wszystkie siedem kul i zadał dokładnie te same pytania. A może nieco zmienił ich formę? Nie miało to większego znaczenia. Jak poprzednio Boski Smok nie potrafił ani ich spełnić, ani też udzielić żadnej odpowiedzi. Znowu wszystko było na nic. To nie miało najmniejszego sensu.

Starał się żyć z dnia na dzień, uczęszczać do szkoły i być na miarę jego możliwości, zwykłym nastolatkiem. Bywały jednak z pozoru lepsze dni, kiedy wszystkie troski odkładał na bok. Nie potrafił czyjegoś cierpienia odłożyć na bok, tylko dlatego, że sam rozpaczał. Jego ból był nieuleczalny, o czym uświadomił go smok. Tym ludziom jednak potrafił pomóc.

Z czasem w progi Saiymana weszła Saiyaman numer dwa. Brzmiało to niedorzecznie, ale była to transakcja konieczna; Gohan samodzielnie nie był w stanie wszystkiemu sprostać, nie był też takim ulubieńcem policji. Skoro Videl go zdemaskowała i wzięła udział w minionych wydarzeniach, nie miał zamiaru się wiecznie ukrywać. Sam Herkules przyczynił się do ich ostatecznej wygranej. Chciał robić to, co należało. Mówił, że to coś, z czego nie zrezygnuje — nie byłby wtedy sobą.

Pewnego dnia zadzwoniła Videl. Chociaż się nie zrozumieli i jednocześnie wzajemnie napsuli krwi, to wciąż utrzymywali czysto bohaterski stosunek. Gohan dał córce Satana jasno do zrozumienia, że miejsce w jego sercu jest już zarezerwowane. Nawet, teraz gdy księżniczki nie było. Dla chłopaka pamiętne popołudnie w strażnicy było jak choroba; Nie chciał pamiętać chwili, w której spełnienie zamieniło się w koszmar. W jednej chwili widział nadzieję na przyszłość, cel w życiu i ziszczenie najskrytszych marzeń. W drugiej niestety nastała mroczna nicość.

Gohan współdziałał w pogromie przestępczości. Tylko to się liczyło. Nie chciał od tej młodej kobiety niczego więcej prócz wsparcia. Nawet jeśli jego matka naciskała. Ona w tym wyimaginowanym związku widziała jedynie pieniądze. Dla Gohana był to szczyt hipokryzji. Jego ojciec, a jednocześnie wybranek jego matki był prawie że kalką jego ukochanej. I ona miała czelność krytykować jego decyzje sercowe?

— Cześć Gohan! Pamiętasz o hotelu ojca, o którym ci wspominałam?  — zawołała z lekkim sercem. — Wiesz... Został ukończony i zostaliście zaproszeni. Ty i twoi przyjaciele jesteście zaproszeni na prywatny bankiet, z powodu pokonania Buu.

Son Gohan mimowolnie się skrzywił. Domyślił się, że koleżanka nie chciała przywoływać złych wspomnień i pewnie nawet nie pomyślała o tym w chwili, gdy mówiła. On jednak każdorazowo wracał do tamtego momentu. Wspominał, analizował i śnił o nim każdej nocy. Był dosłownie więźniem jednego dnia, który jakby nie patrzeć ciągnął się w nieskończoność.

— Dziękuję ci Videl, ale nie mam ochoty tam iść — mruknął, ciężko wzdychając. — To nie dla mnie.

Nie chciał mówić nic więcej. Wiedział, że nikt nie lubił Marka Satana. Kto by tolerował obłudnika? W jednym jednak winni byli mu wdzięczność — Gdyby nie był światowym, bohaterem nie mieliby szans w ostatecznym pokonaniu Buu. Tak przynajmniej twierdził jego ojciec. Vegeta niechętnie o tym wspominał, chociaż tam był. Nikt tak naprawdę nie chciał rozpamiętywać tamtego dnia.

— To dla mojego ojca bardzo ważne. Przyjdźcie wszyscy, chcemy wam w ten sposób podziękować za ratunek. Jak inaczej, skoro jesteście anonimowi? — westchnęła, krzywiąc się w małym okienku programu komunikacyjnego. —  A później będzie ta cała szopka...  Tata zapomni o wszystkim i będzie przed całym światem udawać, że to jego zasługa. Ja wiem, że jest inaczej. Był to twój tata i cała reszta...

— Zobaczę, co da się zrobić — bąknął, po czym się rozłączył. Bez pożegnania.

Dziewiętnastolatek* Niechętnie wspomniał o bankiecie przy kolacji. Liczył na to, że nikt się nie zgodzi. Matka dziwnym trafem nie była za wyjściem, chociaż wielokrotnie namawiała chłopaka do bliższej relacji. Uważała, że panience Videl zależy na Gohanie i jest to odpowiednia dla niego partia. On jednak nie podzielał jej zdania.

Goten od razu się zgodził. Dla niego wyjścia do ludzi były jak wycieczki krajoznawcze. Lubił odkrywać nieznane i węszyć wraz ze swym przyjacielem Trunksem włazić tam, gdzie nie wolno. A wszystko, co związane było z łgarzem numer jeden, na pewno zasługiwało na uwagę.

Ojciec na początku podszedł do wyjścia sceptycznie. Son Gohan uśmiechnął się w duchu. Było przegłosowane. Jednak po zastanowieniu jego ojciec zmienił zdanie. Wszystko za sprawą jedzenia. Jedzenia, którego można było nie przejeść! Taki bogacz jak pan Satan musiał mieć naprawdę sporo jedzenia do zaoferowania.

I tak się stało. Wspaniały Saiyaman musiał wybrać się na nic nieznaczące przyjęcie. Tylko po to, by się pokazać w niewygodnym garniturze. A wszystko pod groźnym okiem matki, która nie akceptowała innego stroju wyjściowego. Zwłaszcza u bogatych ludzi. Wpływowych ludzi.

O ustalonym czasie, w górach Paozu pojawiła się Videl swoim nowym samolotem, który podarowała jej Bulma. Tym samym, którym odbierała zawodników i kibicujących na turniej o Najsilniejszego pod Słońcem. Na pokładzie siedzieli starzy znajomi — mistrz Rōshi i jego ponad stuwieczny żółw, Kuririn z rodziną, Yamcha i jego przyjaciel Pūar, a także Oolong i fioletowowłosa kobieta imieniem Lunch. Dołączył do nich również Piccolo, ale on, jak to on stał na dachu pojazdu; tak samo, jak dwa lata temu, w drodze na turniej.

I ona również... Pomyślał ze smutkiem Gohan. Bo była na niego wściekła.

Na miejscu czekała już Bulma z Vegetą i Trunksem, a także Ten Shinhan oraz Chaoz. Przed wejściem był również Bee — pies uratowany przez Buu i Herculesa. Można by powiedzieć, że symbol dobroci strasznego Buu. Gdyby nie bezduszny strzelec i zarazem konkurent Satana, los Ziemi byłby bezpieczny już na początku. Niestety tamten kłusownik sprawił, że Majin na powrót stał się wcieleniem zła.

Gokū i Vegeta jak zawsze pozostawali w swoich strojach do walki. Nie tylko dlatego, że kochali walczyć, ale te stroje miały dla nich największą wartość. Książę nawet stwierdził, że kombinezon bojowy był również odzieżą reprezentacyjną. Gohan był w stanie w to uwierzyć. Brat Sary, jak i ona sama niechętnie ubierali odzienie ziemskie. Na wspomnienie księżniczki chłopaka zakuło w sercu.

Wejście do nowoczesnego kompleksu hoteli odznaczało się mocnym przepychem. Niby same ceglane monumenty, ale tuż przy wejściu widniał posąg ze złota, a może tylko pozłacany? Rzeźba trzykrotnie większa od przedstawionego Herkulesa sprawiała, że mężczyzna bez oporu korzystał z dobrodziejstw swojego naciąganego tytułu. Wciąż był wyimaginowany, nawet gdy jakaś część jego brała czynny udział w ratowaniu świata.

Pierwszy budynek przypominał pałac, za nim znajdowały się gigantyczne ogrody, a największą i najbardziej samochwalną atrakcją była wielka podobizna twarzy Marka Satana uformowana z żywopłotów. Sam właściciel zachęcił gości, by obejrzeli wytwór wspaniałych ogrodników z góry. Gokū, Gohan, Kuririn i Yamcha z ciekawości wzlecieli ku niebu, by podziwiać owo dzieło. Videl zapłonęła rumieńcem. Jej ojciec jak zwykle się zapomniał. Nie on miał być gwiazdą tego spotkania.

Dalej mieściło się jezioro, na którym usytuowany był długi pomost, a na końcu obszerny taras, gdzie mieli biesiadować. Właściciel tego monstrualnego kompleksu był tak popularny, że można było spodziewać się szybkiego zwrotu pieniędzy nie tylko za budowę, ale i samą ziemię! A okolica była niezwykle piękna, otoczona wzgórzami i jeziorem. Istny raj, by odpocząć.

Przy stole można było spotkać resztę gości zasiadających przy małych, okrągłych stolikach: Dende, koci mistrz Karin i jego uczeń Yajirobe zwany często przez Kuririna Żarłomirem bez umiaru, stary bóg światów oraz Kibitoshin. Zaskoczeniem było spotkać tam samego Północnego Króla Światów ze swoimi równie martwymi pomocnikami — Grzegorzem świerszczem i małpą Bubbles. Widocznie tylko Kaioshinowie mogli mimo bycia nieżywymi opuścić zaświaty.

— Witajcie moi mili! Na początek pragnę podziękować za wsze przybycie — zawołał entuzjastycznie właściciel przybytku. — Zebraliśmy się tutaj, by świętować ocalenie naszej wspaniałej Ziemi. Gdyby nie wy, nie byłoby nas tutaj. Jedzcie i pijcie!

Zadowolone gwary roztoczyły się pod słomianą strzechą okrągłej pergoli. Zebrani mieli w nosie hotel, ale darmowe jedzenie i upamiętnienie ich zasług, chociaż w małym gronie było po prostu miłe. Zwłaszcza że świat i tak o nich zapomniał, znowu.

Tak też się stało kilkanaście minut później, kiedy jeden z lokajów nadbiegł z ostrzeżeniem, nim grupa szalonych dziennikarzy postanowiła napaść właściciela terenów. Niczym harpie rzucały się do Satana, pragnąc dowiedzieć się wszystkiego o tutejszym spotkaniu. Przed stratowaniem i prawdopodobnie samym pobiciem uratował Herculesa jego podwładny, który odsłonił tablicę z nazwą hotelu: Super cudowny hotel imienia Satana, Wybawcy świata i pogromcy Majina Buu. Pseudo obrońcy zrobiło się wstyd jak na komendę. Gromadka prawdziwych obrońców nie miała jej ujrzeć!

Tak się zbłaźnić! Dlaczego znowu ja... Pomyślał Mark, usiłując zasłonić tablice przed operatorami kamer. Co za obciach!

Jego zawstydzenie nie trwał jednak długo. Jak zawsze podjudzony przez media wpadł w samozachwyt. On nigdy nie potrafił oprzeć się przed światem. Zwłaszcza gdy wiedział, jak bardzo jest uwielbiany i to społeczeństwo sponsorowało nakład w ten Hotel. 

Son Gohana przytłaczała ta atmosfera. Przybył tutaj tylko dlatego, że tak wypadało. Chciał też w ten sposób mieć nadzieję, że oddaje w tym cześć Księżniczce Saiyanów. Brała czynny udział w batalii, była na linii frontu, gdy świat umierał i widziała jego odrodzenie. To wszystko wiedział z opowieści ojca, Dendego, a nawet Vegety. Heroiczna postawa wojowniczki nie mogła być zapomniana! Miała zjednoczyć się z Son Gokū, by ostatecznie pokonać potwora. Była gotowa poświęcić swoje życie, by inni mogli przetrwać. Dla Gohana znaczyło to bardzo wiele.

Wstał od stołu i przeszedł przez drewniany most. Usiadł na schodach, ciężko wzdychając. Nie chciał oglądać popisów ojca Videl. Drażniło go takie zachowanie tak jak wcześniej Sarę. Wcześniej uważał je za śmiesznie niegroźne i uwłaczające godności Mistrza Świata. Teraz było inaczej, zwłaszcza gdy znali się teraz osobiście. Czy takie zachowanie przystoi człowiekowi wyniesionego do rangi wybawiciela?

Nagle coś poczuł. Obcą siłę. Nie potężną, ale jednak. Nie mogła być to księżniczka, ją rozpoznałby nawet na łożu śmierci. Ktoś przybył na ich planetę. Zwykle były to osoby niezamierzające pertraktować pokojowo. Odwrócił się ku pergoli i wyczuł poruszenie wśród zebranych tam wojowników. Tylko pan Satan i telewizja nie przeszkadzali sobie w tworzeniu mistycznych opowieści o niewiarygodnej sile wybawcy ludzkości.

Gohan...  — usłyszał w swojej głowie. Był to Piccolo. Mówił do niego telepatycznie. Po tonacji wiedział, że należy być ostrożnym. W myśli przytaknął na wezwanie swojego nauczyciela. Bez względu na to, czy przybysz był silny, czy nie, musieli poznać jego intencje.

Wszyscy ruszyli ku wyjściu, nie chcąc wzbudzać podejrzeń reporterów. Wciąż pragnęli być anonimowi. Nim zdążyli opuścić długie marmurowe schody, dwaj tajemniczy osobnicy wylądowali na dachu pojazdu, którym tutaj przybyli. Sami postanowili spotkać się z prawdziwymi obrońcami planety.

Im oczom ukazał się niewysoki humanoidalny mężczyzna odziany w granatowy, bojowy strój typowy dla Saiyan i innych służb Kosmicznej Organizacji Handlu. Był uderzająco podobny do tego, w którym przybył niegdyś Vegeta. Czy zatem przetrwała bez swojego pana?

Druga postać była jeszcze niższa i zupełnie inna. Maleńka biała istota o kształtach przypominających robota, ubrana w różową, prostą sukienkę. Gohan wiedział, że we wszechświecie istnieją przeróżne rasy i Sara wiele razy mu o nich opowiadała. Chociaż nie miała talentu artystycznego, to czasem rysowała mu coś na kształt tego, co spotkała w kosmosie. Największym niedowierzaniem było jednak to, iż s trudem było uwierzyć, kiedy mówiła, że dokładnie odwzorowała danego osobnika.

Zebrani jak na komendę napięli mięśnie. Zaobserwowano ogon u jednego z przybyszy, co oznaczało tylko jedno — kolejnego Saiyanina. Syn Gokū mimowolnie przełknął ślinę. No tak, kiedy jeden przedstawiciel gatunku znika, dziwnie pojawia się kolejny. Czy miało to może ze sobą jakiś związek? Może miał szansę się czegoś dowiedzieć. Musiał być jednak na baczności. Saiyanie z natury byli złowrogo nastawieni do reszty świata.

—  Table!  — zawołał gniewnie następca tronu Saiyańskiego.  — Co ty tutaj robisz?

Ruszył schodami w dół z pełną powagą. Widać było, że doskonale znał swego pobratymca i wcale nie cieszył się z tego spotkania. Czy miało oznaczać to kłopoty?

— Bracie!  — odpowiedział mu radośnie przybysz.

To było jak cios w głowę dla zebranych. Ile jeszcze sekretów w swym życiu miał książę upadłego ludu? Najpierw na jaw wyszło, że ma dużo młodszą siostrę, a teraz i brata. Mimo niskiego wzrostu widać było, że miał więcej lat niż Sara. Dziewczyna nigdy nie wspominała, by miała więcej braci.

— Cieszę się, że cię odnalazłem, Vegeta!  — Table nagle przestał wyglądać jak typowy wojownik tej rasy. Zdawał się beztroski i machał ogonem jak dzieciak.

Wraz z nim zeskoczyła druga postać, nadal niezdradzająca swojej tożsamości. Ona w przeciwieństwie do pierwszego wrażenia Saiyanina była od początku jak oaza pokoju.

Najstarszy brat Sary splótł ręce na piersi, przywdziewając maskę niewzruszonego, a jednocześnie niezainteresowanego rodzinnym spotkaniem. Obrócił się bokiem do brata, jakby usiłował uniknąć kontaktu wzrokowego. Zebrani na schodach zaczęli szeptać między sobą. Jakie zagadki w kieszeni trzymał książę Saiyan?

— Myślałem, że ojciec wysłał cię na inną planetę, bo nie umiałeś walczyć — burknął z niesmakiem, wstydem na honorze rodziny. — Czego tutaj szukasz?

Dla Gohana wszystko stało się jasne. Skoro Table nie potrafił walczyć, a rodzina królewska nie chciała mieć w swych szeregach słabeuszy, Sara najprawdopodobniej nigdy nie poznała swego drugiego brata. Nikt nigdy nie wspominał o jego istnieniu, jakby liczyła się tylko siła. I tak było. Sara wielokrotnie wspominała, że czuła się nikim w rodzinnym domu. Jedynie co ją obroniło przed wylotem to szkolenie na 6 urodziny, których i tak się nie doczekała. Inne dzieciaki nie miały takiej szansy — wysyłane w kosmos były po okresie niemowlęctwa. Królewscy mieli przywileje, ale gdy nie spełniali norm, kończyli tak samo — zapomniani.

— Dowiedziałem się od Namekan, że po pokonaniu Freezera zamieszkałeś na Ziemi, ponieważ potrzebuję twojej pomocy — wytłumaczył się naprędce Saiyanin.  — Moja planeta jest terroryzowana przez potwory, braci Avo i Cado. Ja nie dałem im rady, ponieważ jak mówiłeś, jestem za słaby. Nie umiem walczyć.

Karłowaty mężczyzna wydawał się bardzo strapiony faktem beznadziejności swego położenia. Pragnął jedynie pomocy i szukał jej gdzieś na drugim końcu świata. Liczył na braterską pomoc, mimo tego, że został odtrącony w dzieciństwie.

Vegeta nie wyglądał, jakby w ogóle zamierzał mu pomagać. Jego wyryta w kodzie genetycznym awersja do słabszych była jak rak. Gokū jednak nie potrafił przejść obojętnie, gdy ktoś wołał o pomoc, zwłaszcza gdy gdzieś czaił się wróg do pokonania w bitwie.

Nim jednak ostatecznie doszło do jakiegoś porozumienia, musiała wkraść się sprzeczka. Tak wiele osób chciało zmierzyć się z tajemniczymi braćmi armii Freezera. Jakby to miało sprawić im radość, że ostatecznie uzyskali większą moc od samego Changelinga. Tak samo, jak jakiś czas temu, gdy w zaświatach zapanował chaos i jeden z Oni doprowadził do eksplozji osobliwej kadzi, która stworzyła potwora imieniem Janemba*. Na Ziemię wysypały się stwory z samego piekła. Gohan wtedy miał szansę ponownie zetrzeć się z demonem mrozu, jak i Bojackiem i jego bandą.

Jako że przeciwników było tylko dwóch, należało wyłonić szczęśliwców. Son Gokū wpadł na pomysł, by wyrywać białą rzodkiew, którą sadził wcześniej z Chi-Chi, by zarobić na życie. Zwycięzcą okazał się Trunks, a tajemniczą istotą, która przybyła z Table, była jego żona — Gure.

Wszyscy wrócili na bankiet z wyjątkiem Gohana, co zauważył Vegeta. Sam nie wiedział dlaczego, ale uznał, że musi porozmawiać z młodzieńcem. Chciał też się czegoś dowiedzieć. Nie tylko Saiyman stracił Sarę. Podparł ścianę po przeciwległej stronie wejścia do kompleksu.

— Dowiedziałeś się czegoś?  — zapytał z założeniem, że zostanie zrozumiany.

— Nic  — szepnął z goryczą nastolatek.  — Nikt nie wie, co się z nią stało.

Książę cicho westchnął, ukradkiem spoglądając na zafrapowanego dzieciaka. Widział jego cierpienie. Sam nie był szczęśliwy, gdy jego siostra odeszła bez słowa. Domyślił się, że między nimi coś było, skoro tak to wszystko zostało ucięte, zanim jeszcze ktokolwiek się czegokolwiek dowiedział. Próbował drążyć temat, dowieść, że była to wina młodego wojownika, ale po tym, jak zrozpaczony dzieciak wykrzyczał mu w twarz, że ją kocha, odpuścił. Był nawet w szoku, a potem zrobiło mu się nieszczęśliwca żal.

— Czy ona w ogóle wie o istnieniu Table?  — Gohan zapytał niespodziewanie.

— Nie. Table nie jest synem naszej matki. Ojciec miał na boku wiele kochanek i jedna z nich powiła mu dzieciaka.  — odparł książę po chwili.  — Gdy okazał się słaby, wyruszył jak wszystkie inne saiyańskie szczeniaki na inną planetę. To było jak wydziedziczenie.

— Sarę także czekał ten los  — zapytał bez ogródek młodszy Saiyanin. — Prawda?

— Tak. Na tamte chwile tak.

Vegeta spojrzał w niebo. Chociaż brzmiało to pokrętnie, to cieszył się, że jednak Freezer ich zaatakował i Sarę ominęła przykra prawda o wydziedziczeniu z rodziny, odesłaniu do odległego świata. Chociaż... Gdyby tam trafiła, może byłaby bezpieczniejsza? Nie spotkałaby na swojej drodze cholernego Changelinga i nie zaznała tyle zła. Jednak to zło ją ukształtowało. Nauczyło walczyć i wierzyć w siebie. Ostatecznie stała się tak samo potężną wojowniczką, jak Kakarotto.

Kolejne dwie kosmiczne kapsuły zamajaczyły na niebie. Chwilę potem wylądowały na transportowym samolocie, niszcząc go doszczętnie. Były mistrz świata w Tenka-ichi Budōkai od razu przetransportował przyjaciół przed główne wejście, gdzie znajdowali się już Vegeta z Gohanem.

Avo niebieski baloniasty stwór z rogiem na czubku głowy oraz Cado — czerwony bliźniak, który w przeciwieństwie do brata posiadał dwa rogi, na równie łysej głowie. Od samego początku nie stanowili zagrożenia ani dla Trunksa, ani też Gotena, którego sprytnie wplótł do walki Gokū. Problem polegał jedynie na tym, że nie brali tej walki na poważnie. Te dzieciaki nic sobie nie robiły z zagrożeń. Pokazały to dość dosadnie podczas walki z Buu. Nawet sromotnie pokonani nie wiedzieli, z czym mieli do czynienia. Nigdy nie otarli się o śmierć świadomie.

Podczas ich bójki ucierpiał nowopowstały kompleks hoteli, jak i teren wokoło. Gohana ucieszyła ta sytuacja, chociaż nie planował się nikomu do tego przyznać. Nie wypadało. Miał po prostu nadzieję, że da to przy okazji nauczkę zuchwałemu ojcu Videl.

Bracia z Armii Specjalnej ostatecznie połączyli siły, stając się jednością — fioletowym stworem z kolcami nieco przypominającym przerośnięte liczi, a może i Dodorię w innym wydaniu? W każdym razie zmusili tym chłopców do własnej fuzji. Niestety na pierwszy rzut jak zawsze nieudanej i napompowanej. Tylko chęć ukończenia walki sprawiła, że kosmiczny przeciwnik postanowił zaczekać na ponowne połączenie.

Nawet jako Gotenks nie nabrali ogłady, wręcz przeciwnie byli bardziej dziecinni, niż to było konieczne. Hotel został doszczętnie zniszczony, a niszczycielska fala gigantycznego Avocado musiała zostać opanowana przez Gokū i Vegetę. Jednak ostatnie skrzypce zagrał Son Gokū samodzielnie, przechytrzając swojego przyjaciela.

Po całym tym zbędnym pokazie siły i zniszczeniu  Gohan postanowił zagadać do nowo poznanego Saiyanina. Cały czas, gdy trwała walka, ukradkiem obserwował niskiego przedstawiciela królewskiej rodziny. W głowie układał plan, a gdy ostatecznie ich spojrzenia się spotkały na uboczu, dziewiętnastolatka dopadła trema.

— Przepraszam pana. Nie chcę przeszkadzać, ale mam pytanie — rzekł nieśmiało syn Chi-Chi.

Table uśmiechnął się przyjaźnie, jednocześnie zachęcając półsaiyanina do zajęcia miejsca tuż obok. Wyrzutek powoli przygotowywał się do odlotu. Nim jednak miało to nastąpić chciał spędzić trochę czasu na obserwowaniu tutejszej przyrody To było jak ładowanie baterii.

— Coś się stało? — zapytał, nie tracąc uśmiechu. — Dziękuję wam za pomoc raz jeszcze.

Nastolatek nerwowo skubał skórkę lewego kciuka, usiłując się na nim skupić. Nie wiedział, jak ma prosić o pomoc, której bardzo, ale to bardzo potrzebował. Nie chciał obarczać innych, ale teraz nadarzyła się okazja. W dodatku do samodzielnej misji. Mąż Gure cierpliwie czekał.

— Potrzebuję pożyczyć od pana statek — rzucił naprędce, jednocześnie zaciskając powieki, jakby palnął coś głupiego. — To bardzo ważne.

— Na co ci statek?

— Na pewno nie pan, że ma pan młodszą siostrę, Sarę. — wyjaśnił spokojniej.  — Sara uciekła, ale jednocześnie uznaliśmy ją za zaginioną. Ona po prostu przepadła bez wieści, a ja... Ja muszę ją odszukać.

— Siostrę? Vegeta ma siostrę. To znaczy, że ja też mam siostrę... — mówił sam do siebie, jakby usiłował przyswoić tę informację. — Jak to zaginęła?

— Ja... My... To znaczy — Son Gohan bełkotał bez składu, bojąc się wyznać obcemu, co czuje. — Ona się na mnie wściekła, a ja chciałbym wszystko odkręcić. Jest... Jest dla mnie bardzo ważna. Nikt nie potrafi mi pomóc. Gdyby pan był łaskaw udostępnić mi swoją kapsułę, mógłbym wyruszyć na jej poszukiwania!

Saiyman poderwał się na równe nogi, nie kryjąc swej determinacji, w jakiej misji zamierzał się podjąć. Chciał także pokazać, jak bardzo potrzebuje pomocy i tylko ten tutaj Kosmiczny Wojownik, chociaż do klasy wojowników tak naprawdę nie należał, był w stanie go poratować.

— Chciałbym kiedyś poznać swoją młodszą siostrę — rzekł z uśmiechem na twarzy ogoniasty Saiyanin. — Zgadzam się. Odnajdź ją, gdziekolwiek się znajduje.

Książę bez tytułu do tronu podał nastolatkowi pilot do jednej z maszyn, tym samym życząc mu powodzenia w misji. Obaj mieli umowę. Son Gohan miał już wielki plan w głowie; Jak tylko nadejdą wakacje, wyruszy w podróż. Dlaczego wtedy? By matka nie puściła za nim ojca. Miał zamiar wypuścić bajeczkę o samotnej wędrówce po pustkowiu dla oczyszczenia umysłu. W końcu musiał odpocząć od nauki i przygotować się na kolejny rok. Tego nie mogła mu odmówić.

Znał całą trasę Kenzurana, którą otrzymała Osiemnasta. Teraz pozostało jedynie przelecieć cały kosmos i odnaleźć to tajemnicze miejsce. Teraz gdy miał w rękach kosmiczną kapsułę czuł spokój, a jednocześnie determinację. Nie zamierzał odpuścić. Nigdy.

ROK: 775
Planeta: Kōriwa


Minęło zaledwie kilka miesięcy. By mieć jakiś wgląd do znanego mi dotąd kalendarza, poprosiłam wiedźmę, by mi go zbudowała. Bym mogła oznaczyć czas, którego po prostu potrzebowałam. Ona zgodziła się na to tylko dlatego, że chciała ode mnie mojej negatywnej energii. Podchodziłam do jej słów ostrożnie, ale za każdym razem, gdy pojawiał się ten sam bolesny koszmar, a ja po przebudzeniu wpadałam w szał, rozpacz i cholera sama wiedziała co, ta jakby spod ziemi pojawiała się obok, zabierając odrobinę bólu. Wtedy zaczynałam oddychać i ponownie wracając do śnienia. Spokojnego, bez obrazów. Czystej nicości. Z czasem pojawiło się silniejsze pragnienie stabilizacji, której nie potrafiłam utrzymać.

Pewnej nocy obudziłam się z tak palącym przerażeniem, że od razu wpadłam we wściekłość. Nie chciałam pamiętać! Nie chciałam tego przeżywać. Chciałam raz na zawsze zapomnieć o tym, co mnie spotkało. Nie potrafiłam... Czy byłam skazana na wieczne cierpienie? Nie potrafiłam pogodzić się z utratą ukochanego i całego dotychczasowego życia. A jednak skazałam się na banicję wśród mroku, cienia i upiorów przemierzających lodowe pustkowia w ciemnościach. Wiedziałam o nich tylko tyle, że wieki temu zostali skazani na zagładę za zdradę. Od tamtej pory krążyli jak zombie.

Rozpłakałam się jak dziecko, tuląc siebie samą. Tak bardzo czułam się samotna i odepchnięta... I tym razem przede mną pojawiła się Wiedźma, jakby skrywała się w każdym cieniu tej ponurej planety. Spojrzała na mnie wyniośle i podała dłoń, jakby chciała, bym wstała.

Zawahałam się, a potem złapałam ją za rękę, a ta faktycznie energicznym ruchem poderwała mnie. Stanęłyśmy twarzą w twarz i dostrzegłam, że była mniej zniszczona niż ostatnim razem. Jakby nabrała rumieńców, ale wciąż była stara i zmęczona.

— Nie chcę... Nie chcę się tak czuć — wyszeptałam, wycierając wolną ręką twarz. — Nie potrafię z tym żyć. To mnie tak przytłacza...

— Co takiego dziecko? — zapytała przesłodzonym głosem.

— Nie chcę tego uczucia! Nie chcę być nieszczęśliwa! Nie chcę cierpieć!

Kobiecina przyciągnęła mnie do siebie, jakby użyła jakiegoś magnesu. Nie poruszając się, przejechałam do niej po zmrożonej ziemi. Tej nocy się nie bałam. Chciałam jedynie poczuć się lepiej. Dużo lepiej. Nie tylko na chwilę. Brakowało mi oddechu do życia. Czułam się schorowana.

Starucha położyła dłoń na mym zniszczonym napierśniku, a po wyszeptaniu słów poczęła odsuwać rękę, zaciskając palce, jakby usuwała ze mnie jakąś nić. Tak to też wyglądało, gdy pociągnęła tajemniczą energię ku lasce, na której następnie położyła całą dłoń. W momencie kryształ zamigotał, a następnie zaczął szybko pulsować zielonkawą energią. Oglądałam wszystko ze zdumieniem, na chwilę zapominając o oddechu.

Cokolwiek uczyniła, zrobiło mi się słabo. Upadłam, a potem zrozumiałam, że mogę wziąć większy haust powietrza. Nie bolało. Czułam się wolna i lekka. Cierpienie przepadło, jakby nigdy go tam nie było.

Nigdy nie chciałam znać tych wszystkich uczuć. Nie byłam na nie gotowa i nie było nikogo, z kim mogłabym je dzielić. Szczęśliwie. Marzyłam, by zapomnieć o nim, bo móc wstać i iść dalej. Jakby nigdy nic złego się nie wydarzyło. Miłość wszystko zepsuła. Zabrała mi życie i przyjaciela. Nie byłam w stanie przebywać w tym samym miejscu co oni razem. Już nie.


ROK: 777
Planeta: Ziemia

Gohanowi udało się ustalić, że koordynaty, które otrzymali od Kenzurana, szacują, iż podróż w jedną stronę zajęłaby chłopakowi kapsułą od Table przeszło dwa lata. Nie była to dobra informacja. Zwłaszcza że nie wiedział, ile dzieliło go od kolejnej, na której ostatecznie zatrzymała się poszukiwana dziewczyna. Czy były to dni, tygodnie czy kolejne lata, ani czy nie odbili w innym kierunku?

Po przekalkulowaniu prowizorycznej mapy kosmosu, jaką udało im się stworzyć z pomocą Kibitoshina, nie mieli dalszych pomysłów. Obraz, jaki przedstawiał skoki między planetami, wskazywał na chaotyczne decyzje, albo wręcz ich brak. Twórcy trasy niestety z nimi nie było i nie mogli dojść do żadnego schematu takiej transmisji ani w którą stronę następnie odbił.

— Obawiam się Son Gohanie, że na próżno nasze starania — westchnęła z rezygnacją Bulma. — Bardzo chcę ci pomóc, ale jak widzisz, nie da się skutecznie stwierdzić, gdzie należy szukać dalej.

— Sugerujesz, żebym się poddał? — ryknął niedowierzająco. — Nie mogę teraz odpuścić!

Zerwał się z krzesła, jednocześnie zaciskając pięści. Czy tylko jemu zależało na odnalezieniu księżniczki?! Nie było jej już trzy lata! Młody mężczyzna odnosił wrażenie, że nikt nie traktował jej zniknięcia poważnie. On czuł w głębi, że coś musiało być na rzeczy i wcale nie chodziło tylko o złamane serce. Skąd niby dysponowałaby taką mocą, by dosłownie zapaść się pod ziemię?

— Uspokój się, proszę. — Kobieta wskazała krzesło. — To bardzo trudna misja, a ty brniesz w pustą kartkę. Kosmos jest ogromy i ty dobrze o tym wiesz. W pojedynkę nie odnajdziesz jej. Możesz jednocześnie zaginąć w otchłani kosmosu i nigdy jej nie odnaleźć.

Saiyanin opadł na krzesło z rezygnacją. Bulma miała rację. Ona mogła być wszędzie i jednocześnie nigdzie. Ponownie nie miał nic, a desperacja go przytłaczała bardziej niż niemoc. Nie wiedział już gdzie szukać pomocy. Czy powinien się poddać? A jeśli nie to po prostu czekać? Czekać nie wiadomo w sumie na co. Chyba na cud. Załamał się.


ROK: 776

Planeta: Kōriwa

Muzyka

Leżałam skulona na zimnej spękanej ziemi, cicho szlochając. Wyglądałam, jakby miała zaraz zejść z tego świata. Nie radziła sobie z niczym. Emocje szalały jak na huśtawce. Miałam ochotę rozszarpać siebie samą, wyrwać serce z piersi. Odniosłam wrażenie, że oszalałam. Miałam w sobie palące uczucie łaknienia ciszy, spokoju i nicości. Nie umiałam się uspokoić, a każdy dzień był gorszy od poprzedniego. Jedyne, o czym marzyłam to umrzeć.

Usłyszałam stuknięcie laski. To znowu była ona. Pojawiała się zawsze w najgorszych momentach mego życia. Była jak czarna chmura, która wisi nade mną i czeka. Czeka, aż stracę władzę nad życiem.

— Zabij mnie Wiedźmo — zaszlochałam. — Nie dam już dłużej rady.

Kobieta nic nie mówiąc podeszła i przykucnęła. Poczęła głaskać mnie po brudnych i sklejonych włosach cicho nucąc coś na kształt kołysanki. Przez chwilę przed oczami pojawiła mi się młoda Bulma, która w ten sam sposób uspokajała swego małego syna. Nie byłam dzieckiem i niczyją córką, a jednak nie zrobiłam nic by przestała.

Całe moje życie było jednym wielkim kłamstwem otulonym nienawiścią i rozczarowaniem. Jak miałabym teraz się uspokoić i po prostu wstać. Wolałam przestać istnieć, zaznać spokoju. Ale czy tam, w zaświatach miałam szansę poczuć się lepiej?

Odnosiłam wrażenie, że popadałam w obłęd. Dni i noce zlewały się w jedność. Wszystko kręciło się wokół bólu, słabości, nienawiści i utraconej miłości. Miałam już tego dość. Wszędzie widziałam Gohana całującego Videl. Albo ich osobno naśmiewających się z mego cierpienia. Nie potrafiłam ich pogonić, zniszczyć ani zapomnieć. Byli demonami w mojej głowie. A gdy ich nie widziałam, to słyszałam głosy. Wszędzie były ich wredne, rubaszne i drwiące głosy.

Starucha pochyliła się nade mną, przykładając dłoń do mej piersi. Spojrzała mi w oczy, a ja z desperacją załkałam: Zabierz to ode mnie. Ten ból mnie zabija! Fala, która zaraz po tym wbiła mnie w ziemię, a potem uniosła, jakbym zrobiła się lekka. Otworzyłam oczy zdezorientowana, zamrugałam kilkukrotnie, nie czując palącego... Nie czując niczego... Zupełnie.

— Coś ty mi zrobiła Wiedźmo? — podniosłam się do siadu, dokonując jednocześnie oględzin.

— To o co mnie poprosiłaś.

Spojrzałam na nią i nie mogłam uwierzyć, że to wciąż była ta sama istota. Wyglądała... Jak bogini. Młoda i pełna energii, mojej energii.

Źródło: Ice Queen by Coliandre


*Wiek Gohana  Kalendarzowo od narodzin wypada mu 18 lat, jednak po roku spędzonym w Komorze Ducha i Czasu jest fizycznie starszy.

*Janemba przeciwnik z 12 filmu DBZ. Oryginalnie miejsce akcji jest po śmierci Gokū, ale też, co jest jednocześnie absurdalne,  po śmierci Vegety w walce z Buu. Jakby upchnąć na siłę, to musiałoby się to wydarzyć w chwili, gdy Gokū wrócił do zaświatów, ale wtedy Gohan był nieprzytomny na planecie bogów. Tak więc w tej  historii Gokū był już na ziemi, wśród żywych, tak samo Vegeta i król Kaito wezwał go na pomoc, bo w końcu ktoś musiał ocalić zaświaty i króla umarłych — Enmę. Fuzja powstaje i wszystko jest prawie jak w filmie, z tą różnicą, że nasi bohaterowie nie noszą aureol.

01 marca 2025

*112. Wszechświat w rękach ludzkości

Z dedykacją dla Nocebo

Czułam, jak ktoś mną potrząsał, powodując, że obolałą głową uderzałam o podłoże. Zrobiło mi się niedobrze. Jęknęłam. Chyba umarłam. Chociaż? Bolało mnie dosłownie wszystko i zdecydowanie czułam się potwornie źle. To musiało znaczyć, że wciąż żyłam. Ledwo, ale jednak.

— Obudź się! Obudź się dziewczyno! Zaraz wszystko wybuchnie!

Kolejne jęknięcie. Zmusiłam się do otwarcia oczu. Dzwoniło mi w uszach od tego wrzasku. Do tego pojawił się w mej głowie kolejny przerażająco piskliwy ton. Jakby... szczekanie? Kiedy już odzyskałam widoczność, spod ciężkich rzęs dostrzegłam pastwiącego się nade mną Herculesa. Co on tutaj robił?! Czy nie miał przenieść się w bezpieczne miejsce wraz z bogami i Dende'm?

Ziemia się zatrzęsła. W okolicy coś eksplodowało. Zacisnęłam powieki przed rażącym podmuchem KI. Mężczyzna przylgnął twarzą do mego organizmu. Czułam jego strach i trzęsące się ciało. Walka nadal trwała. Wyczuwałam niesłabnącą moc demona, jakby stał tuż nade mną.

— Puść mnie człowieku — z trudem wychrypiałam.

Dopiero teraz zwrócił na mnie uwagę. Ostrożnie podniósł się i na mnie spojrzał. Jego mina zdradzała, że widzi ducha. Aż tak źle było? Musiało, bo czułam dosłownie każdy milimetr swego ciała. Nieposkromiony ból dosłownie paraliżował mnie. Z trudem też łapałam powietrze. Lepiej było się nie wybudzać.

— Tu nie jest bezpiecznie, musimy się stąd wynosić — wybełkotał w panice. — Znalazłem się tu przez wielki wybuch i myślałem, że nie żyjesz.

— Ja też... — burknęłam z niezadowoleniem.

Ziemianin pomógł mi usiąść. Okolica była w opłakanym stanie. Jak długo byłam nieprzytomna? Na pewno nie na tyle długo by zginąć wraz z wybuchem ostatecznym. Buu jeszcze nie wygrał, jednak czując te potężne wstrząsy, domyślałam się, że jest już bardzo blisko. Wtedy dostrzegłam, że przeciwnikiem demona był Kenzuran. Czy oznaczało to, że już straciliśmy wszelką nadzieję, a on był tym ostatnim, który jeszcze się ostał?

Przymknęłam powieki i wyostrzyłam zmysły, na tyle ile byłam w stanie. Odnalazłam nie tylko Gokū, ale i Vegetę. Obaj byli słabi, ale jak najbardziej żywi. No, o ile księcia można było nazwać tym żywym. Kamień jednak spadł mi z serca. Gdy już odnalazłam wzrokiem towarzyszy, dostrzegłam, że nad ojcem Gohana unosiła się sporych rozmiarów żarząca się czystą energią sfera.

— Co się tutaj dzieje? — wychrypiałam.

— Spróbuję powiedzieć tyle, co ja wiem — westchnął ciężko Satan. — Nie do końca rozumiem ten dziwny sen.

— Jaki do cholery sen?

Ten człowiek miał poprzestawiane klepki. Od dawien dawna walczyliśmy o przetrwanie, a on nadal uważał, że wybraliśmy się do krainy snów? Czy wyśniłabym sobie taki stan? Czy dałabym się, tak ciężko pobić? Dla jakieś chorej zabawy?! Poczułam ucisk na skroniach. Syknęłam, zaciskając powieki. Było ze mną naprawdę źle.

— W jakiś magiczny sposób odtworzyli Ziemię i przywrócili do życia jej mieszkańców. Nawet z nimi rozmawiali, prosząc o jakąś energię na stworzenie broni ostatecznej.

— Broni osta-tecznej... — powtórzyłam powoli, obserwując nieznaną mi technikę Gokū.

Co wy mieliście w planach? O czym nie wiedziałam? Jak mogłam im pomóc? Było w ogóle to możliwe? Musiałam się znaleźć obok i to jak najszybciej! Spróbowałam wstać, ale jedynie co mogłam to ciężko westchnąć. Nie byłam w stanie iść o własnych siłach. Musiałam jednak dostać się do reszty. Westchnęłam ciężko.

— Pomóż mi wstać. Przydaj się na coś człowieku.

Hercules spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Koniec końców pomógł mi się podnieść, a następnie zamienić się w mą podpórkę. Tylko w ten sposób miałam szansę na przetransportowanie się do celu. Szło nam bardzo opornie i nie dlatego, że człowiek nie dawał rady. On wbrew pozorom spisywał się świetnie. To ja z ledwością pokonywałam kolejne kroki. Zniszczona okolica do tego utrudniała nam tę przeprawę. Walka między Buu a Kenzuranem także.

— Vegeta! — zawołałam, gdy byliśmy dostatecznie blisko.

Saiyanin, gdy tylko mnie dostrzegł, podbiegł, odpychając tym samym Herculesa. Gdy poczułam pod sobą silne ramię brata, nogi się pode mną ugięły. Tylko jego ręce uratowały mnie przed upadkiem. Ciężko westchnęłam. Książę ostrożnie usadowił mnie na ziemi.

— Co się dzieje?

— Kakarotto zbiera energię na Genki Damę, ale ci niewdzięczni ludzie nie chcą nam pomóc! — warknął z irytacją. — Po co wracaliśmy im życie, skoro to przeklęci ignoranci!

— Bo cię nie słyszą? — rzekłam retorycznie.

— To nie tak! Oni mnie słyszą! Kaito jest naszym łącznikiem! — wyjaśnił pospiesznie. — Tylko nasi nas wsparli swą energią.

Czy ziemianie mogli faktycznie nas wspomóc? Trzeba było ich jedynie przekonać do tego, prawda? Niestety jak się okazało, od dłuższego czasu nikt nie kwapił się do działania, co jeszcze bardziej irytowało księcia. Po jakimś czasie i mnie udzieliła się ta nieprzyjemna atmosfera. Niby tak niewiele dzieliło nas od pokonania potwora, a gdy nadarzyła się okazja, to nie było chętnych do pomocy. Rasa ludzka była bardzo niewdzięcznym gatunkiem. Wielokrotnie ratowaliśmy ich z opresji. Tyle razy oddawaliśmy własne życie, by oni mogli wieść spokojnie egzystencje. Było to bardzo łamiące.

Wściekłam się. Zacisnęłam pięść i krzyknęłam w niebo:

— To niesprawiedliwe! Jesteście wszyscy niesprawiedliwi! Dlaczego nie chcecie nam pomóc? Tak niewiele dzieli nas od pokonania tego potwora! Ludzie! Co z wami?! Czy nie pragniecie żyć w spokoju?

Westchnęłam ciężko. Wciąż miałam problemy z oddychaniem i nie mogłam o tym zapominać. Wbrew pozorom byłam jedną nogą w grobie. Nie miałam zamiaru jednak konać w takim momencie!

— Nazywam się... Jestem Księżniczką Saiyanów. Pamiętacie mnie? Brałam udział w turnieju o tytuł Najsilniejszego pod słońcem. Czy mogę prosić o odrobinę waszych mocy? Jest ona nam niezbędna do pokonania tego potwora. Jestem tu i biorę udział w tej walce, ale zostałam pokonana. Bez was nie dam rady...

W kilka chwil sfera nad Gokū powiększyła się kilkukrotnie. Uradowało nas to na tyle, że Hercules zaczął tańczyć ze swym psem na rękach. Kula rosła na naszych oczach. Wciąż na tej planecie byli ludzie, którzy mieli w sobie, choć odrobinę empatii. I pamiętali moje poczynania na Tenka-ichi Budōkai.

Niestety po jakimś czasie wszystko stanęło w miejscu, a Saiyanin dzierżący kawał czystej energii oświadczył, że to wciąż za mało. Nadal większa część Ziemian nie chciała nam pomóc. Westchnęłam ciężko. Więc mieliśmy zginąć? Tak po prostu? Chyba czas było zrozumieć, że wszystko, co zrobiliśmy kiedykolwiek dla ludzkości, nie miało sensu. Nawet w obliczu tak poważnego zagrożenia nie byliśmy w stanie nikogo nakłonić do pomocy.

Czas uciekał, energia Kenzurana słabła, a mi tkwiliśmy w martwym punkcie. Zacinęłam powieki, w myślach przeklinając wszystko co żywe i egoistyczne. Czy żądaliśmy zbyt wiele? Nie chcieliśmy, aby oddali nam swoje życia, a by przekazali cząstkę swych sił witalnych. Potem mogli wrócić do tego, co do tej pory robili. Nikt jednak już nie zamierzał nam pomagać. To było tak mocno frustrujące!

— Błagam... Proszę... Unieście swoje dłonie w górę i pomóżcie nam pokonać tę bestię — rzekł z trwogą książę.

Jego prośba była porywająca za serce. Nigdy przenigdy nie prosiłby Ziemian o pomoc. Teraz sytuacja była zgoła inna. To od nich zależało nasze życie. To oni mieli nas ocalić. Nie my, jak to do tej pory było. W oczach Saiyanina stanęły łzy. Emocje wzięły górę i sama poczułam, jak mokną mi oczy. W chwilę później cała ta ckliwa bańka prysnęła, gdy dosłownie znikąd odezwał się nieznany nam głos, który postanowił zbojkotować całą sytuację. Wyzwano nas od czarnoksiężników, popleczników Babidiego! Ludzkie głosy przekrzykiwały się z taką wrogością, że aż żółć gotowała się w żołądku. Byliśmy skończeni.

Uderzyłam pięścią w ziemię. Gdybym miała więcej sił, powstałby krater albo chociaż pęknięcie. Obecnie nie różniłam się energią od zwykłego Ziemianina. Nie było dla nas żadnej nadziei. Czułam narastającą frustrację i jednocześnie niemoc. Chciało mi się płakać i jednocześnie krzyczeć. Wiedziałam, że Vegeta czuł się podobnie. Gokū z ledwością utrzymywał się na nogach. Okiełznanie nawet niedostatecznej ilości energii go wykańczała.

— To koniec panowie. To nie ma sensu — wychrypiałam z boleścią. —  Skończmy to. Lepiej będzie, jak wszystko przepadnie. Ci ludzie nie chcą naszej pomocy. Wolą umrzeć.

Ostatni wojownik padł na ziemię pod naporem nieskończonej witalności Buu. Zaszlochałam mimowolnie. Nie zamierzałam nawet ukrywać swojego zawodu i strachu. Cieszyłam się, że mogę, chociaż ostatnie chwile spędzić w towarzystwie brata. Wtedy dopiero dostrzegłam, że jego aureola gdzieś się ulotniła. Nie było nawet sensu pytać, jak do tego doszło. Było to chociaż pocieszające, bo po śmierci mieliśmy szansę spotkać się w zaświatach, o ile Buu nie postanowi ich zniszczyć.

Kenzuran mimo wszystko nie poddawał się i wciąż podnosił się spod naporu demona. Liczył na nas, liczył na ludzkość, a ta zawodziła. Ja nie miałam już żadnych złudzeń co do przegranej. Gokū jednak nie zamierzał się poddawać.

— Ziemianie! Proszę was, użyczcie mi swojej siły! Pokonajmy razem tego potwora! Bez was nie damy rady!

Ci, którzy go znali, a dotąd nas nie wsparli, unieśli swoje dłonie ku niebu. Było to widać w chwili, gdy sfera podwoiła swą objętość. Wyglądało to pięknie, lecz wciąż było to za mało. Nawet ja to wiedziałam. Znaczna część planety nadal uważała nas za łgarzy i złodziei życia. Tak prosta czynność i życzliwość dzieliły nas od pokonania potwora. Co jeszcze musieliśmy zrobić, by nakłonić innych? By przekonać wszystkich?

— Weź i moją moc, Gokū — mruknęłam, unosząc dłoń. — Nie mogę być gorsza od reszty. Nie chcę mieć nic wspólnego z tymi, którzy nas zignorowali.

— Oszalałaś! — ryknął książę — Nic już nie masz! Chcesz się zabić?

Nie zdążył mnie powstrzymać. Część ikry uleciała ze mnie prosto do eterycznej bomby. Padłam na ziemię jak długa, z trudem łapiąc oddech. To było poświęcenie, na które byłam gotowa. Moja cząstka była więcej warta niż nie jedno nędzne życie. Ja przynajmniej chciałam uratować wszechświat. Starszy brat uklęknął przy mnie i usadowił mą głowę na kolanach. Położył dłoń na mej czuprynie, delikatnie ją głaszcząc.

— Jesteś niepoprawna — westchnął.

Zakaszlałam, usiłując się do niego uśmiechnąć. To była jedna z tych chwil, które mógłby trwać wiecznie. Dla mnie liczyło się tylko to, że było obok. Nie byłam tu sama. Kakarotto jeszcze kilkukrotnie usiłował prosić mieszkańców Ziemi o pomoc. Bezskutecznie. Nasz czas dobiegał końca. Ja czułam to w kościach i widziałam na własne oczy, jak Kenzuran traci swoją moc. Ratować ludzi? Po co? To tacy niewdzięcznicy...


— Dość tego! Idioci, półgłówki! Egoiści!  — ryknął Hercules. — Chcecie wszyscy zginąć? Czy tak ciężko jest spełnić prośbę tych ludzi?

Byłam nie tyle wstrząśnięta ile zaskoczona. Człowiek, największy uzurpator postanowił wziąć sprawy w swoje ręce? Czy wreszcie uwierzył, że to wszystko nie było głupim snem?

— Czy w obliczu tego ogromnego niebezpieczeństwa możecie przejść obojętnie? Jestem Satan, wasz wspaniały mistrz świata! Czy mi także odmówicie swojej pomocy?

Nie obyło się od kłamstw, jakoby sam Hercules walczył z Majinem. Nawet w obliczu takiego przedsięwzięcia musiał nadużyć ludzkiego zaufania. Nie minęło kilka chwil, a Genki Dama zaczęła się powiększać. I to nie tak, jak do tej pory. Energia do niej napływała zewsząd! Zasłoniłam usta dłonią, nie mogąc nadziwić się temu wszystkiemu. Oni naprawdę kochali tego łgarza. Oczy same napełniły się łzami. Byłam wzruszona i jednocześnie skonana. To właśnie największy błazen uratował sytuację. To on nas ocalił. To było... Niebywałe. Hercules, Mark Satan był wybawcą wszechświata. Nie było co do tego wątpliwości.

Gigantyczna bomba była gotowa. Jedyny szkopuł polegał na tym, że tuż obok Buu spoczywał wymęczony saiyański wojownik. Son Gokū nie mógł rzucić kuli, by poskromić najgorsze zło. Jak mógłby zabić przy tym podróżnika w czasie? I to po tym, jak zajął się potworem, gdy my jak dzieci we mgle usiłowaliśmy uzbierać choćby nędzną duszyczkę do pomocy. Wiedziałam, że wojownik nie podejmie się tej próby, póki życie pobratymca nie będzie bezpieczne. Na nasze nieszczęście Majin Buu szybko podchwycił temat.

Czy w tej chwili wszystko przepadło? Całe poświęcenie nie miało już wartości? Tak wiele nas kosztowało, by dotrwać do tej chwili. Nawet Kenzuran to wiedział i nakazał nie przejmować się nim. Obrońca planety uważał jednak inaczej.

Baloniasty nie dość, że postanowił sobie zrobić tarczę z pokonanego wojownika, to jeszcze począł ostrzeliwać manipulatora bomby duchowej. W ten sposób nasz czas się kurczył, a przecież od wygranej tak niewiele nas dzieliło. Vegeta postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i powstrzymać Majina przed ostateczną wygraną. Należało odciągnąć jego uwagę nie tylko od Gokū, ale i od Kenzurana. Nie podobało mi się to, ale już na nic wpływu nie miałam. Byłam tylko marnym cieniem swej egzystencji. W dodatku na skraju śmierci.

Książę powstrzymał demona przed zabiciem ojca Gohana, a Hercules odciągnął ledwie przytomnego Saiyanina z pola rażenia. To wciąż jednak było za mało. Kto miał ocalić Vegetę? To wciąż się działo, wiecznie mieliśmy pod górkę. Czy mój brat miał się poświęcić, byśmy mogli żyć? Nie, to nie mogło się tak skończyć.

— Uciekaj Vegeta! — krzyknął twórca eterycznej bomby. — Dłużej nie dam rady!

W oczach kolejny raz stanęły mi łzy. Nie! Vegeta nie mógł się poświęcić! Nie teraz! Chciałam wstać, krzyczeć, zrobić cokolwiek by ocalić swego brata. Nic jednak nie byłam w stanie uczynić poza zawodzącym szlochem. W tak beznadziejnej sytuacji się znaleźliśmy, że chciałam być tam tuż obok niego i się uśmiechnąć. Powiedzieć, że jestem dumna... A potem razem zejść z tego świata.

Wszystko działo się tak szybko. Wielka sfera leciała na potwora, a ja nie mogłam nic zrobić. Ostatecznie Buu widząc ogrom energii zmierzającej ku niemu, porzucił swą żywą tarczę, tym samym pozwalając księciu na ucieczkę. Różowy stworzył kilka sfer celując w ogromną Genki Damę. Ta dosłownie pochłaniała nic nieznaczącą KI. I mogłoby się wydawać, że zwyciężyliśmy. Los jednak zadrwił z nas po raz kolejny. Gokū był zbyt słaby, by móc manipulować tak wielką energią.

Majin z satysfakcją walczył ze śmiercionośną energią, odpychając ją jak jakąś piłkę. Planeta pod naporem energii pękała, zamieniając wszystko wokoło w pogorzelisko. Dosłownie teraz mogło wydarzyć się wszystko. Mogliśmy wygrać, a jednocześnie przegrać. Z wrażenia miałam ochotę zemdleć. To było zbyt wiele. Wojownik z sekundy na sekundę, na naszych oczach tracił siły, a my wraz z nim nadzieję. Ziemia pękała, czułam każdą wibrację, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Jeśli mieliśmy przegrać, miałam być pierwszą tego ofiarą. Zacisnęłam mocno powieki, licząc na jakiś cud.


— Saro! Saro!  — usłyszałam wołanie. — Gdzie jest moja siostra?!

Był to Vegeta. Niestety nie byłam w stanie odpowiedzieć na jego wołanie. Leżałam gdzieś pod gruzowiskiem, nie mogąc już oglądać przedstawienia. Nie mniej zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji. Wciąż byliśmy na przegranej pozycji. Czułam, jak z ojca Gohana ucieka życie. Nie było dla nas żadnej nadziei? Nie dało się niczego zrobić? Mnie pozostało tylko czekać. Słyszałam, jak książę przeczesuje okolicę, przerzuca głazy i nawołuje mnie. W pewnym momencie jego głos zaczynał się łamać.

— Ve-ge-ta... — kaszlnęłam ostatkiem sił. — Tu je-jestem.

On jednak mnie nie słyszał, nie mógł. Ziemia kolejny raz zawibrowała. Poczułam kolejne pęknięcia i desperacką próbę odnalezienia mnie przez brata. Postanowiłam nie otwierać oczu. Tak mogłam skupić się na otoczeniu. Chciałam wiedzieć, jak się sprawy mają. Czy w ogóle był jeszcze jakiś sens marzyć o wygranej?

Nie byłam w stanie przetrwać tej emocjonalnej huśtawki. Bez względu na to, czy mieliśmy wygrać, czy przegrać moja walka się zakończyła. Byłam zbyt słaba, by poruszyć palcem. Kręciło mi się w głowie i jedynie, o czym mogłam myśleć to fakt, że gdzieś tam był on i usiłował mnie znaleźć. Wiedziałam, że w końcu mu się uda, ale ja tego już nie zobaczę.

***
— Jak się czujesz?

Mruknęłam, zaciskając nie tylko powieki, ale i szczękę. Moje siły... odzyskałam je! W oszołomieniu rozwarłam powieki, natychmiast przenosząc się do siadu. Z wrażenia zachłysnęłam się powietrzem. Nade mną kucał Dende z zatroskaną miną, która za chwilę zmieniła się w tę radosną. Zaraz dostrzegłam swego brata, który wyglądał nie lepiej ode mnie.

— Na szczęście nic ci nie jest — westchnął z ulgą Namekanin.

Chwilę później począł uzdrawiać księcia, a ja wciąż nie wiedziałam, co się właściwie wydarzyło. Pamiętałam... Co ja właściwie pamiętałam? Huk, trzęsienie ziemi i...

— Gdzie jest Buu?! — wrzasnęłam, zrywając się na równe nogi.

Usłyszałam śmiech i odwróciłam się w tę stronę. To był Gokū. Siedział on na sporym kamieniu z radosną i promienną twarzą. To oznaczało tylko jedno — zwyciężyliśmy.

— Czy... My? Naprawdę? — nie potrafiłam zebrać słów do kupy.

— Tak, udało się nam — rzekł wesoło Kenzuran.

Dopiero teraz dostrzegłam i jego pokiereszowaną twarz. Był on kolejny, którego począł uzdrawiać Dende. Chociaż nie miałam możliwości osobiście oglądać, jak pokonujemy potwora, to chociaż po wszystkim mogłam się napawać tą chwilą. Był to chyba najgorszy, a jednocześnie najpiękniejszy dzień. Tak wiele wydarzyło się w tym czasie. To cud, że ta planeta w ogóle przetrwała nasze starcie. Uradowana podbiegłam do brata i wyściskałam go z okrzykiem radości. Nie zamierzałam niczego ukrywać. To była naprawdę wspaniała wiadomość. Żyliśmy wszyscy!

Naszą radość przerwała informacja Herculesa. Buu wciąż żył, tylko nie ten, z którym walczyliśmy. Był to ten drugi, gruby. W momencie mnie zatkało. Jak to w ogóle było możliwe? Czy coś mnie ominęło? Człowiek poprosił o uzdrowienie potwora. Czy był to dobry pomysł? Na pewno nie.

— Chyba sobie kpisz! — ryknął książę, wyciągając rękę do wystrzału. — Odsuń się głupcze! Czas go wykończyć, póki jeszcze mamy szansę.

Mistrz Świata nie chciał przystać na to. Zasłonił własnym ciałem demona. Czy on postradał zmysły? Buu był naszym wrogiem i nie mogliśmy pozwolić sobie na powtórkę. Ledwo nam się udało. Podzielałam zdanie brata. Drugi Majin był tak samo niebezpieczny co poprzedni. Bez względu na to, czy tamten był gorszy. Nie było żadnego usprawiedliwienia dla czyhającego zła. Hercules twierdził, że stwór nie był zły, a stał się nim w chwili, gdy jakiś nikczemnik postanowił zabić mu psa. Był skłonny pilnować grubasa, by ten nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. On, zwykły człowiek? To było niedorzeczne.

— Dende ulecz go. Chociaż wygląda na potwora i napsuł nam krwi, to wcale nie jest z niego taki drań — zabrał głos Kenzuran. — Pamiętacie, że w pewnym momencie stanął po naszej stronie, prawda? On również przyczynił się do naszej wygranej.

Spojrzałam na twarze zebranych tu istot. Nikt się nie odezwał, a Gokū się nawet uśmiechnął. Co takiego się wydarzyło? Co widzieli oni, czego nie wiedziałam ja? Koniec końców Buu został uzdrowiony i naprawdę nie planował nas atakować.

Kibitoshin zaoferował nam transfer na Ziemię. Mogliśmy wrócić wszyscy razem i wreszcie cieszyć się zwycięstwem. Miałam nadzieję, że w końcu nasze życie wróci do normy. Może będzie nawet lepiej niż wcześniej? Nauczyłam się wielu nowych rzeczy, zrozumiałam tak dużo i chciałam się tym podzielić z najważniejszą osobą w mym życiu.

Zostaliśmy natychmiast przetransportowani pod świętą wieżę. Czemu nie na górę? Nie dane było nam spytać, gdyż bóg szybko się z nami pożegnał. Najwidoczniej musiał jak najprędzej zająć się zniszczeniami ich boskiej planety. Gokū westchnął, z uśmiechem spoglądając w chmury.

— Wszyscy już tam są — rzekł z entuzjazmem. — Gotowi?

— I myślisz, że ten stwór może lecieć z nami? — wskazałam na łagodniejszą wersję naszego dotychczasowego problemu.

— Hercules obiecał się nim zająć, to będzie jego pierwsze zadanie — wzruszył ramionami, nie widząc przeciwwskazań.

— A co tam jest? — zapytał zdezorientowany champion.

— Twoja córka, Videl — odrzekł rozpromieniony Wszechmogący. — Pamiętasz, jak ci obiecaliśmy, że wróci?

— No to na co czekamy? — krzyknął zaaferowany, łapiąc zielonoskórego za wyświechtaną kamizelkę. — Muszę zobaczyć moją córeczkę!

Nie interesowało mnie, kto go tam zabierze, ja nie miałam najmniejszej ochoty tego robić. Kakarotto najwyraźniej też, bo od razu wzbił się ku niebu, zachęcając wszystkich do drogi ruchem ręki. Spojrzałam na brata. Do tej pory stał z założonymi rękoma z naburmuszoną miną. Położyłam dłoń na jego ramieniu, delikatnie się uśmiechając. Cieszyłam się, że tu był i odzyskał życie. Wszystko potoczyło się tak dynamicznie, że jeszcze długo miały minione wydarzenia nam dudnić w głowach. Jednak teraz istotne było to, by wrócić do domu, ale zanim to nastąpi, mieliśmy jak bohaterzy zdobyć szczyt i powitać rodzinę. Kiedy książę odwzajemnił uśmiech, byłam gotowa do drogi.

Zaraz za Gokū leciał Wszechmogący i Majin, który musiał przetransportować tego przeklętego Ziemianina. Tak, tego samego, który skrzyknął całą ludzkość, aby podzielili się swą energią do utworzenia gigantycznej duchowej bomby — ostatniej deski ratunku. Kolejny był Vegeta, a tuż za nim podążał Kenzuran również z niewzruszoną miną. Ten drugi niebawem planował nas opuścić, ale nim miało to nastąpić, musiał odpocząć. Zasługiwał na to. W domu Bulmy nie brakowało pokoi, a walka z Buu była wystarczająco wyczerpująca. Nawet ja byłam zdumiona, że zaproponowałam mu nocleg, mimo iż wiecznie działał mi na nerwy. Jak widać, nie byłam pozbawiona uczuć. 

Ruszyłam jako ostatnia. Byłam tak podekscytowana, że serce mi kołatało, a jednak stałam pod wieżą z przerażeniem. Chciałam pędzić co tchu, by znaleźć się na szczycie, a mimo to zjadał mnie ogromny stres. Bałam się tam wylądować. W głowie układałam sobie, co powiem, kiedy już go spotkam. Cokolwiek wymyśliłam, zaraz uznawałam to za idiotyczne. A jednak miałam nadzieję, że nastolatek wciąż jest gotowy na spotkanie i naprawę naszej relacji. Tak było, zanim różowy demon nas wyrolował. Wtedy właśnie pokazał mi, że się myliłam. Nie odtrącił mnie. Chciałam go szczerze przeprosić i jeśli starczy mi odwagi wyznać co czuję. Na pewno chciałam go uściskać. Tak po prostu. Tylko czy potrafiłabym przy tym nie uronić łez?

Wreszcie dotarłam na szczyt, lądując ostrożnie na krawędzi. Do mych uszu docierała entuzjastyczna radość, gdy pierwsi wojownicy przywitali się z resztą. Najważniejszy mięsień w organizmie dudnił jak oszalały. Na samą myśl kręciło mi się w głowie. Niby odważna, a jednak nie do końca...

— Na co czekasz? Czemu nie idziesz za resztą? — zapytał Satan, który stał jak kołek, a wraz z nim nasz nowy sojusznik.

Stresowałam się i on najwyraźniej także. Sama nie wiedziałam, skąd napłynęła do mnie ta dziwna empatia, ale rozumiałam go. Dopiero co wybłagał nas byśmy dali szansę Buu, a teraz miał go wprowadzić w głąb pałacu. On pierwszy poznał tego demona od dobrej strony i gdyby nie podli Ziemianie, nasz problem skończyłby się zdecydowanie wcześniej. Westchnęłam ciężko i nie mogąc dać wiary we własne myśli, odpowiedziałam:

— Pójdę pierwsza w razie, gdyby ktoś chciał zaatakować twojego kumpla, ok? Dasz radę?

— Naprawdę?

— Naprawdę. Chyba że mam się rozmyślić? — złowieszczo się uśmiechnęłam.

Od razu wiedziałam, że zrozumie mój przytyk. Najwidoczniej zdążył się przyzwyczaić do mojego złośliwego charakteru i wielkiego uprzedzenia. Dziś i on był bohaterem, tym prawdziwym. Bez niego nie mieliśmy szans i nawet ktoś taki jak ja musiał to przyznać. Byłam tam i wszystko widziałam. Ludzie go kochali, a nas mieli za nazbyt silne i kłamliwe potwory.

Tak jak zaplanowaliśmy, ruszyliśmy w głąb strażnicy. Na miejscu byli ci, co stracili życie w chwili, gdy złowieszczy Majin uciekł z innego wymiaru. Nie dostrzegłam jednak nigdzie Piccolo, Gohana czy szczeniaków. Nie było ich jeszcze na miejscu? Nie zwróciłam nawet na to wcześniej uwagi. Zbytnio się przejmowałam nadchodzącym spotkaniem.

— Majin Buu! — wrzasnął z przerażeniem Kuririn, a zaraz za nim zawtórowali kolejni. — Kryć się!

Od razu wyczułam napiętą atmosferę, której zresztą się spodziewałam. Gokū szybko zagrodził sobą drogę do demona, naprędce tłumacząc, iż to nie ten sam stwór, który ich pożarł. Był to w końcu zjedzony Buu i my wiedzieliśmy, że tak się stało. Po tym zdarzeniu zaczęła się nasza dramatyczna walka o przetrwanie.

Uczyniłam to samo co Son Gokū, obiecałam, a obietnic dotrzymywałam. O dziwo szybko uspokoiliśmy zebranych. Może dlatego, iż najsilniejsi z najsilniejszych, ci, którzy uratowali świat, stanęli w obronie zdezorientowanego grubasa? Wśród nich był i książę Saiyan. Niechętnie, ale jednak.

Bulma z nieukrywaną radością tuliła się w dotąd martwego partnera, a zaraz to samo uczynił Hercules, dostrzegając swoją córkę pośród zebranych. Ja stałam na uboczu, zastanawiając się, gdzie jest Gohan i reszta. Zamknęłam oczy, chcąc wyczuć jego energię. Był w ruchu, a tuż obok znajdowały się trzy inne. Doskonale wiedziałam, do kogo należały.

— Wszystko w porządku, Saro? Wyglądasz, jakbyś przeszła przez niezłą batalię — usłyszałam kobiecy głos. — Świetna robota. Kolejny raz pokonaliście zło.

Podniosłam powieki i wtedy dostrzegłam Osiemnastkę. Uśmiechała się do mnie z uznaniem. Odwzajemniłam wyraz zadowolenia, kładąc z dumą ręce na biodrach swoich zniszczonych ciuchów. Faktycznie wyglądałam, jakbym wstała z martwych. Uniosłam wysoko brodę, by wiedziała, że i ja jestem z siebie dumna. Przynajmniej odrobinę. Przetrwałam to piekło, choć nie było łatwo i kilkukrotnie zwątpiłam, ale ostatecznie dobrnęłam do końca i nie zginęłam. To było nie lada osiągnięcie. Gdyby nie Gokū czy Kenzuran skończyłabym po drugiej stronie już dawno.

— Dzięki, sama jestem pełna podziwu. To było ogromne wyzwanie. Powiem ci, że kilkukrotnie otarłam się o śmierć — westchnęłam, spoglądając w niebo. Tu zawsze było piękne. — Jestem gotowa. Kto by pomyślał?

— Na co? — nie zrozumiała.

— Na rozmowę. Wiesz, że on wtedy nie umarł? Ocalili go bogowie, a potem wrócił. Nie przejął się, iż go odtrąciłam. Albo udawał? Nie wiem. Ale było dokładnie, jak mówiłaś. Chciał ze mną rozmawiać, chciał wszystko odwrócić, wyjaśnić, a ja mu na to nie pozwoliłam... — na moment spuściłam wzrok. Nie często przyznawałam komuś rację i było to bardzo dziwne, a zarazem trudne uczucie. — Mimo mojej opryskliwości nie odwrócił się ode mnie. To było takie... niesamowite? Jemu naprawdę zależy!

Kobieta słuchała moich wywodów w milczeniu, co raz otwierając szerzej oczy, a czasem drgając kącikami ust. Wiedziałam, że rozumie, o czym mówiłam. Zastanawiałam się, czy też tak miała, gdy zrozumiała co czuje do Kuririna? Ja wtedy byłam ślepa na takie rzeczy.

— Wiesz, gdy walczyłam o jego życie i ostatecznie Buu był sprytniejszy i silniejszy i gdy go pokonał, zrozumiałam, że życie jest zbyt ulotne — dodałam ciszej, bojąc się, że w ogóle wolno mi tak myśleć. — Nie chcę go kolejny raz stracić. Nie chcę, by odszedł. Rozumiesz?

— Zrobiłaś ogromne postępy — rzuciła z uśmiechem, muskając pięścią mój policzek. — Będzie dobrze. Zobaczysz.

— Tak myślisz? — byłam mocno przejęta.

— Oczywiście! — rzekła z pewnością, podpierając zaciśnięte dłonie pod boki.

Za chwilę czwórka wojowników wylądowała na brzegu pałacu. Chociaż jeszcze nie zdążyłam się odwrócić to Chi-Chi i Bulma z wielkim wrzaskiem wszystkich o tym fakcie uświadomiły. Zaraz pognały ku dzieciakom, a mi na sercu zrobiło się ciężej. Był to widok, który uświadamiał mnie, jak bardzo wiele w życiu mi brakowało. Jak mało dostałam za dzieciaka i jak odbiło się to w przyszłości. Wracając z wojny, nie byłam witana w ten sposób przez nikogo. Nikt nigdy nie płakał z radości na mój widok.

Ugięły się przede mną nogi. Przypomniałam sobie noc w katakumbach na Vitani. Gohan tulił mnie w swych ramionach ze łzami w oczach. I chociaż nie pamiętałam, co działo się tuż przed odzyskaniem ciała i umysłu to jego radość była nie do opisania. Wtedy byłam tak zamroczona i jednocześnie zdumiona, że całkowicie o tym zapomniałam. A przecież był nie tylko ostatnią osobą, jaką widziałam przed zamianą w posąg, ale i tą pierwszą po powrocie. On był przy mnie. Był także obok, gdy usiłowałam go zabić, będąc w ryzach Vitanijczyka. Nigdy mnie nie opuścił...

Z kołatającym sercem, spuściłam wzrok. Zaciskając mocno pięści, starałam się panować nad targającymi emocjami. Byłam taka głupia i taka ślepa. Czy była zatem szansa, że i on czuł coś do mnie? Kiedykolwiek? Teraz jeszcze bardziej zapragnęłam się z nim rozmówić. Minęło tyle lat, a ja dopiero teraz zauważyłam, co się coś wokoło działo. Ogarnęło mnie kolejne uczucie — tym razem był to wstyd. Tak jeszcze wiele nie potrafiłam w kontaktach międzyludzkich.

W tym czasie gdy rozmyślałam nad minionym czasem, Gokū podszedł do swego starszego syna. Gohan sam rzucił się w jego ramiona. Nie powiem, sama bym chciała to zrobić, ale jakaś siła mi na to nie pozwalała. Trema? Na pewno. Strach? Nie byłam pewna czy byliśmy oficjalnie pogodzeni.

Za chwilę nasze spojrzenia się spotkały, a ja poczułam, że robi mi się słabo, a jednocześnie nie jestem pewna czy jeszcze oddycham. Przeszedł mnie paraliżujący dreszcz. Uśmiechnął się, a mnie zalała fala gorąca. Uśmiechnął się! Do mnie, prawda?

— Na co czekasz? — C18 szturchnęła mnie. — Idźże do niego dziewczyno!

Odruchowo  złapałam się za ramię, a następnie spojrzałam na kobietę. Ta z uśmiechem kiwnęła brodą, wskazując mi drogę do półsaiyanina. Przecież właśnie tego chciałam! Wypuściłam głośno powietrze, tym samym okazując jej swoje zakłopotanie. Wszędzie była masa gapiów,  wszyscy się radowali i witali, a ja miałam do wyznania naprawdę skryte i wciąż niezbadane uczucia.

— No idź — dosłownie zostałam popchnięta przez androidkę.

W międzyczasie Chi-Chi dopadła swojego starszego syna. W końcu i ona go utraciła. Ciężko zniosła wieści o jego domniemanej śmierci, a teraz mogła go tulić w swych ramionach jak tamtego małego chłopca. Ten obraz był bardzo emocjonujący. Mnie nigdy tak nie tulono. Nikt nigdy mnie tak nie kochał. Rodzice mną gardzili, wstydzili się. Po raz kolejny tego dnia i w dodatku w ciągu kilku minut było mi przykro, że nigdy nie doświadczyłam tego uczucia. Dotąd wydawało mi się, że ziemskie matki były pomylone i nadopiekuńcze. Dziś wiedziałam, że kryła się za tym troska. Ja jako Saiyanka nie znałam matczynej miłości.

Dostrzegłam, że z początku nastolatek walczył z rodzicielską nadopiekuńczością, ale zaraz przestał i odwzajemnił uścisk zatroskanej matki. Zdumiona byłam, gdy mimo to kolejny raz na mnie spojrzał. Po raz pierwszy uśmiechnęłam się do niego w takiej sytuacji. Dotąd robiłam głupie miny, przewracałam oczami, prychałam, bądź odwracałam się od tego. Wtedy nie rozumiałam tego wszystkiego. Nie byłam pewna czy i on uniósł kąciki ust, ale jego oczy zdawały się takie ciepłe.

— Gohan!

Wołanie wyrwało mnie z rozmyślań. Zauważyłam, jak dosłownie znikąd pojawia się Videl, pędząca w kierunku, gdzie utwierdzony miałam dotąd wzrok. Rzuciła się w ramiona wysokiego młodzieńca, nie bacząc na to, że dosłownie potrąciła jego matkę. Zderzenie ich ciał spowodowało ich upadek. Nie spodziewałam się czegoś podobnego. Dosłownie zatkało mnie, aż niekontrolowanie rozdziawiłam usta.

Czy czas się zatrzymał? Czy może ja przestałam oddychać? Poczułam bolesne ukłucie w klatce piersiowej. Obraz przed mymi oczami się rozmazał, gdy ich usta się złączyły. Poczułam szarpnięcie w prawe ramię i dudniący głos, który rozwalał mą czaszkę niczym młot.

— Sara? Saro!

Dosłownie znikąd przede mną wyrósł ktoś. Kiedy poczułam kolejne, tym razem silniejsze pociągnięcie straciłam na chwilę równowagę. Otępiała wyrwałam się z uścisku, czując, jak po moim ciele przebiegają pojedyncze wyładowania elektryczne. Nie byłam pewna czy to sprawiło, że ten ktoś się cofnął. Zaciskając pięści, jednocześnie nie mogąc złapać tchu, zrozumiałam, że tak naprawdę nic przed oczami nie widzę, choć byłam pewna, że powieki miałam szeroko otwarte. Zakręciło mi się w głowie. Z trudem utrzymałam równowagę.

— Umiesz się szybko przemieszczać, prawda? — usłyszałam przerażony głos jakby przez mgłę. — Zabierz ją stąd, migiem.


To musiała być Osiemnastka, choć nie byłam do końca pewna. Jedynie czego byłam pewna do tego, że zaraz eksploduje mi głowa, a wraz z nią płuca. Ponownie wszystko zawirowało, a mnie potężnie zamroczyło. Wtedy zrozumiałam, że nastąpiła błyskawiczna transmisja. Uwolniona z transu wzięłam łapczywy haust powietrza, padając przy tym na kolana. Podpierając rękoma zieloną trawę, odkaszlnęłam kilkukrotnie. Zapowietrzyłam się do tego stopnia, że zupełnie zapomniałam o oddychaniu.

— Jak się czujesz? — zadźwięczało mi w głowie. — Poraziłaś mnie.

Dopiero wtedy dostrzegłam, że tuż obok kuca Kenzuran, którego rozpoznałam po butach. Nadal z trudem łapałam oddech, a żal i rozpacz co chwila ustępowały miejsca niepohamowanej wściekłości. Czułam, że za moment wybuchnę. Nie chciałam tu być. Nie mogłam. Wszystko tak szybko przepadło, a ja jedynie, o czym teraz marzyłam to ogień.

— Zabierz mnie stąd!  — z trudem wydyszałam. — Nie mogę oddychać! Nie mogę...

— Gdzie mam cię zabrać?

Mężczyzna był zdezorientowany, czułam to w jego tonie wypowiedzi. A ja? Nie było ze mną lepiej. Dusiłam się i im dłużej walczyłam z wybuchem, tym było gorzej. Pękała mi głowa, paliły się wszystkie nerwy, a w żyłach dosłownie buzowała krew.

— Daleko stąd! — wrzasnęłam, waląc pięściami w podłoże. — Szybko! Do cholery!

Pode mną utworzył się mały krater. Oczy zapiekły, za chwilę poczułam, jak ciurkiem płyną po policzkach ciepłe łzy. Przed ślepiami miałam tylko tę jedną scenę, która była jak gwóźdź w tętniące serce. Nie byłam w sanie zaczerpnąć powietrza, tego, którym i oni oddychali.

— Zabierz mnie... Nie chcę być na tej przeklętej planecie! — zerwałam się na nogi, szarpiąc przy tym Saiyanina. — Nie mogę tu zostać i lepiej się pospiesz, bo zaraz eksploduję! Nie ręczę za siebie!

Przez ciało przebiegł niebezpieczny dreszcz, a zaraz po nim fala wyładowań, które dosięgnęły niczemu winnego wojownika. Z determinacją nieznoszącą sprzeciwu wpatrywałam się w jego czarne tęczówki. Nienawiść we mnie rosła jak piana w gotującym się mleku.

— Dobra, dobra...

Mężczyzna przyłożył dwa palce do czoła, wyszukując jakieś lokalizacji. Chciałam, by zrobił to jak najszybciej. Nie chciałam niszczyć swojego domu, planety, która dopiero co się odrodziła, po misternej batalii. Nie po to walczyłam o ten świat, by teraz go wysadzić w powietrze. Przenieśliśmy się gdzieś indziej, nie miałam pojęcia czy na drugą stronę globu, czy dalej, ale to sprawiło, że na moment mogłam złapać oddech, nim na nowo wszystkie negatywne emocje mnie dopadły ze zdwojoną siłą. Warcząc i zaciskając pięści na poszarpanej odzieży podróżnika w czasie, kolejny raz poczułam, jak się przenosimy i gdy zrobił to kilkukrotnie, od zawrotów głowy upadłam na ciemną i zimną ziemię. Odkaszlnęłam parę razy, po czym niekontrolowanie uroniłam kilka łez.

— Jak daleko?

— Na tyle byś mogła spokojnie wybuchnąć, im dłużej tłumisz tę moc, tym gorzej dla ciebie.

— Chcę być tak daleko, że nikt nie będzie w stanie mnie znaleźć! Nawet Gokū — wrzasnęłam wściekle.  — Nigdy tam nie wrócę i to jest twoje zadanie, Kenzuranie.

— A nie lepiej byś ruszyła ze mną? — zapytał ostrożnie. — Po co się ukrywać?

Zerwałam się na równe nogi jak wściekła osa. To było jak policzek, ale najwidoczniej on tego nie wiedział. Spojrzałam mu w oczy, nie kryjąc swojego rozgoryczenia i bólu.

— Gdziekolwiek są oni, mnie tam być nie może. A oni są i u ciebie. Zabierzesz mnie tak daleko, jak to tylko możliwe, a potem wrócisz i o wszystkim zapomnisz — wycedziłam. — Znajdź tę cholerną siostrę Vegety i uratuj go, skoro to twoja misja. Ja już nigdy nie wrócę na Ziemie.

Wojownik stał w milczeniu, najwidoczniej nie pojmując mojej decyzji. Miałam wrażenie, że moje ciało zaraz eksploduje, dosłownie czułam jak płonę od środka i im dłużej się hamowałam, tym mocniej paliło. Zawyłam, upadając na kolana. Czułam na całym ciele dreszcze. Usłyszałam westchnienie, a następnie poczułam dłoń na gołym ramieniu. Kolejne teleportacje, spowodowały mdłości i problemy z błędnikiem. W pewnym momencie myślałam, że zwymiotuję. Dobrze, że byłam na czworaka, bo gdyby nie to już dawno bym się przewróciła. Wreszcie wszystko ustało, a mnie dopadł naprawdę lodowaty podmuch. Na moment poczułam ukojenie. Z dużym trudem zaczęłam się podnosić, ale ostatecznie Kenzuran pomógł mi się wyprostować.

— Odejdź, proszę... — wyszeptałam, z wysiłkiem hamując narastającą eksplozję.

Od zniknięcia ze strażnicy minęła minuta, a może dwie? Nie miałam pojęcia, ale jednego byłam pewna — że moja KI pokonała już wszystkie możliwe bariery. Nie miałam ani siły, ani też ochoty więcej bronić się przed palącymi emocjami. Nienawidziłam życia, nienawidziłam siebie, nienawidziłam jego i przede wszystkim nienawidziłam jej. Wszystko, o czym marzyłam, dosłownie w ułamku sekundy straciło sens. Akurat, teraz gdy wreszcie byłam w stanie to nazwać. Myślałam, że będzie lepiej, że to, czego się w tak krótkim czasie nauczyłam, sprawi, iż pójdziemy do przodu. Tymczasem wszystko legło w gruzach i spłonęło. Teraz paliłam się i ja.

Rodak przytaknął, a ja jedyne co zapamiętałam przed jego zniknięciem to smutny i zdezorientowany wyraz twarzy. Naprawdę liczył, że będę z nim podróżować? Dotąd nie miałam zamiaru opuszczać Ziemi, ale wszystko uległo zmianie. Nie mogłam tam być. Bez względu czy byłaby to ta sama planeta, czy inna, gdzie byliby wszyscy poza mną. Nawet jeśli nie mieliby pojęcia, kim byłam, to kołek w sercu byłby ten sam, a widok Gohana z tą dziewczyną...

Oni zawsze byli razem. Tutaj, w tamtej przyszłości... A nawet w świecie Kenzurana. Byłam tego pewna. Przecież to wiedziałam, a jednak dałam sobie wmówić, że światy mogą być inne. Jakże się myliłam. Dla mnie nigdzie i nigdy nie było miejsca. Byłam świadoma, że nie mogłabym oddychać tym samym powietrzem, więc jedynym wyjściem było rozpłynąć się w przestworzach.

Ukryłam twarz w dłoniach, wreszcie pozwalając sobie na ujście bolesnych emocji. Odczuwałam gorsze emocje, niż w dniu, w którym spotkałam Gohana uczącego Satanównę. Łkałam jak ta mała dziewczynka, która została pojmana przez armię Changelinga, a następnie wywieziona na więzienną planetę.

Kolejny raz nienawiść spłynęła do mojego serca. Zrozumiałam, że nie bez powodu Saiyanie nie kochali. Teraz to doskonale pojmowałam. Uczucia były zbyt bolesne, by można było je dopuścić do głosu. Przeszkadzały w byciu idealnym wojownikiem, osłabiały. Czułam się tak połamana i bezbronna, że wszystko traciło sens. Miałam ochotę wysadzić wszystko w powietrze, a dopiero co ocaliłam świat. Co ja mówię? Wszechświat!

Wreszcie przestałam się hamować. Pozwoliłam palącej KI przejąć ciało. Zmysły rozpoznawały, każdą gorejącą komórkę, odczuwały jak żyły zalewa żar. Dopuściłam do głosu furię, okalając ciało szalejącą aurą pomieszaną z burzą wyładowań elektrycznych. Nie byłam w stanie stwierdzić, jak długo nie kontrolowałam wściekłej erupcji. Gdy wreszcie to nastąpiło, upadłam na rozoraną przed sobą ziemię, tracąc łączność z KI. Ciężko dyszałam, czując się jak po dopiero co po skończonej batalii, w dodatku przegranej. W oczach ponownie stanęły łzy. Chciałam umrzeć. Moje serce roztrzaskało się na miliony kawałeczków. Brzydziłam się siebie, nienawidziłam wszystkiego.

— Kim jesteś? — ciszę przerwał lodowaty i stanowczy kobiecy ton. — Zdradź mi, jak się tu dostałaś?



~~*~~


Na koniec sagi bonus: Desperacka ucieczka

16 lutego 2025

*111. Plan ostateczny


W chwili, gdy Księżniczka Saiyanów upadła nieprzytomna na rozoraną ziemię, na powrót była czarnowłosa. Nie uszło to uwadze jej bratu. Buu zdawał się nie przejmować stanem dziewczyny — nadal okładał ją pięściami ze złowieszczą satysfakcją. Na Vegetę zadziałało to, jak płachta na byka. W mgnieniu oka transformował się i pognał na ratunek siostrze.

W tym czasie Kenzuran podszedł do Gokū z zatroskaną miną. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, aż i drugi potomek królewskiej rodziny zostanie pokonany. Vegeta z całej czwórki był najsłabszy i w dodatku już martwy.

— Potrzebuję czasu, by odzyskać siłę — westchnął ciężko Son Gokū.

— Ile?

— Minutę? Może dwie? Muszę naładować się, by móc z nim walczyć, a on... On nie pozwala mi na to. Jest piekielnie szybki.

Kenzuran doszedł do wniosku, że tyle to i książę może mu dać, póki jego furia jest w pełni aktywna. Na chwilę obecną wyglądało na to, że Saiyanin świetnie sobie radzi z potworem, nawet kiedy obrywa. Wściekłość, jaką z siebie wyrzucał wojownik, była naprawdę imponująca. Nie przejmował się ciosami, które przyjmował na klatę. Liczył się tylko szał — ktoś skrzywdził jego malutką siostrę.

— Dobrze, ja w tym czasie polecę po dziewczynę.

Ojciec Gohana przytaknął. Nie można było zostawić Saiyanki gdzieś na polu bitwy. Bez względu na to, czy była nieprzytomna, nie mogli pozwolić, by przypadkowo została zabita. Dopiero co sama ratowała jego skórę!

W chwili, kiedy przybysz z przyszłości ruszył w drogę, czarnooki wygodnie się usadowił w rozkroku na trawie i przygotował mięśnie do kolejnych kroków. Jeżeli mieli wygrać i nie ponieść więcej strat musiał się skupić na tym, co było najważniejsze. Do tej pory zbyt luźno podchodził do sprawy. Jego dziecięcy sposób bycia nigdy go nie opuścił, nawet w dorosłym życiu. Potrafił być poważny, kiedy tego wymagała sytuacja, owszem, ale  gdy na horyzoncie pojawiał się niebywale silny przeciwnik... Cóż potrafił zapomnieć jak ważne i ulotne są ludzkie życia.

Stracił całą rodzinę, jego ukochana Ziemia przepadła, a on nawet w takich chwilach potrafił się zatracić w walce i bawić się nią jak dzieciak. Rozumiał powagę sytuacji, ale jego natura często z nim wygrywała i z tego powodu często nie kontrolował sytuacji. Samo pokonanie i zabicie przeciwnika nie było jego ulubioną taktyką. On kochał walczyć i napawać się każdą chwilą. I póki trzymał rękę na pulsie, było dobrze. Gorzej, gdy w ferworze zapominał o priorytetach i ostatecznie cel stawał się nie do pokonania. Tak było w przypadku Buu.

Na początku nie miał możliwości zająć się tym, czym powinien — Vegeta naciskał na swoją walkę i ostatecznie stracił przytomność, trwoniąc swój cenny czas na Ziemi. Później postanowił przekazać pałeczkę młodym. Tu także zmarnował resztki swej cennej przepustki. Sytuacja się diametralnie zmieniła i musiał ratować dzieciaki przed ostatecznym końcem. Dostał kolejną szansę na pokonanie wroga — kolejny raz ją zmarnował. Może i ocalił zjedzonych przez Buu, ale koniec końców wszyscy skończyli swój żywot — znowu roztrwoniony czas.

Son wreszcie zrozumiał, że wszystko, co się dotąd wydarzyło było jego błędem. Nie chciał, by ktokolwiek więcej na tym ucierpiał. Był kiepskim ojcem, marnym przyjacielem i beznadziejnym mężem. Jedyne co potrafił to walczyć. Więc czas było zrobić to, w czym był najlepszym — zebrać się do kupy i pokonać zło. Musiał przywrócić ład, a dopiero potem odłożyć rękawicę i przejść na emeryturę. Nie odwrotnie.

Czas upłynął, a energii nie przybywało. Może i osiągnął trzeci pułap, ale wciąż był za słaby. Czymś takim nie miał szans pokonać demona. Obrońca planety nie rozumiał, dlaczego jego KI nie chciała wzrosnąć, nawet kiedy bardzo się koncentrował. Musiał stać się silniejszy, jeśli miał ostatecznie pokonać bestię. Niestety nie potrafił temu sprostać.

Vegetę nie tylko opuściła passa, ale i siła. Buu pokiereszował go tak mocno, że tylko jego dziecięca beztroska nie pozwalała dokonać żywota i tak już martwemu wojownikowi. Miała być minuta, może dwie. Ile upłynęło? Pięć? W tym czasie Kenzuran obrócił niezauważenie po saiyańską księżniczkę i położył ją ostrożnie na strzępkach dobrze zachowanej trawy.

— Nie rozumiem, dlaczego nie mogę wykrzesać z siebie więcej — żachnął się starszy z wojowników. — Coś mnie blokuje.

— Cholera! — warknął Kenzuran. — Nie dobrze.

Mężczyzna zacisnął obie pięści, trzęsąc się przy tym. Nie tak to sobie wyobrażał. Nie tak to miało wyglądać. Ci wojownicy byli przecież silniejsi od jego znajomych. Dlaczego zatem nie byli w stanie sobie poradzić z potworem? Dlaczego Buu był silniejszy i bardziej przebiegły od tego, z którym nie tak dawno się mierzył? Czy naprawdę musiał ingerować w ten świat? Czy miał szansę pozostać niezauważonym przez łamaczy czasu? Jeśli nigdy tutaj nie dotarli, wolał, by tak pozostało. Nie chciał i na nich sprowadzać swojego nieszczęścia. To za nim przeklęta Towa wiecznie podążała. Gdyby się nagle zjawiła i wspomogła Majina, wszystko byłoby skończone. Nie mieliby najmniejszych szans na pokonanie ani jej, ani naładowanego ujemną energią potwora.

— Co robić... Co robić...?  — powtarzał sobie niczym w amoku, kręcąc się niemal wokół własnej osi.

Obity i obdarty z godności książę padł na ziemię. W ostatniej sekundzie obrócił szyję, by nie roztrzaskać sobie i tak już zmasakrowanej twarzy. Z trudem oddychał. Wiedział, że za kilka sekund Buu wymaże jego egzystencję, ale uważał, że było warto. Jego malutka siostra została bestialsko pokonana w starciu, które miał przegrać już dużo wcześniej. Tego dnia kilkukrotnie pokazała mu, jaka była odważna i bezinteresownie walczyła o jego życie. Nikt ani wcześniej, ani później nie walczył o niego jak właśnie ona. Potrafiła zrezygnować ze wszystkiego, byleby on mógł przetrwać. To było godne podziwu. Ich więź braterska była niezwykła, nawet jeśli na co dzień nie okazywali tego. Jeśli od nich tego wymagała sytuacja, potrafili wskoczyć za sobą w ogień. A niby dzieliło ich tak wiele lat.

Vegeta pamiętał dzień, w którym zobaczył ją po raz pierwszy. Taką maleńką, bezbronną i bez szans na przetrwanie. Dziś? Była wyśmienitą wojowniczką, na którą zawsze mógł liczyć. Był dumny z niej, nawet jeśli tego nie okazywał. Chciał ją pomścić, ale się nie udało. Nie potrafił pokonać potwora. Nie był w stanie zapewnić jej powrotu do normalności, chociaż bardzo tego pragnął. Zamknął oczy, z trudem łapiąc oddech. Zrobił wszystko, co mógł...

— Hej! Potworze! Tu jestem! — rozległo się donośne, męskie wołanie.

Gokū i Kenzuran odszukali pospiesznie sprawcę zamieszania. Byli w szoku. Nie tylko dlatego, że ten człowiek znajdował się na tej planecie, chociaż nie powinien, ale i usiłował zaczepiać największe zło tego świata. Jak w ogóle się to stało, że nie poleciał wraz z Dende'm i bogami w bezpieczniejsze miejsce? Czy był tu przez cały czas? Niezauważony? Miał ogromne szczęście, że przetrwał i w dodatku wyglądał na niedraśniętego.

Buu zainteresował się nim prawdopodobnie tylko dlatego, że ten był nieznośnie głośny i upierdliwy. Jak to było w zwyczaju Marka Satana, nie mógł obedrzeć swojej publiczności z wielkiego show. Słynął z gigantycznych przemówień i popisowych póz, które jakoby miały sprawić, że będzie wyglądał wynioślej. Może ludzie łapali się na tę tandetę, ale Majina irytowała ta sytuacja.

Różowy stwór w okamgnieniu zapomniał, że jeszcze przed chwilą pastwił się nad saiyańskim księciem. Człowieczek o bujnej czuprynie działał mu na nerwy, zwłaszcza gdy wykrzykiwał te swoje brednie — Buu tchórzem? Nigdy. Rozjuszony do granic rzucił się na Ziemianina z zamiarem rozszarpania go. To miała być jedynie formalność — słabeusz nie miał z nim najmniejszych szans.

— Ten wariat pojawia się znikąd, a następnie wyzywa Buu na pojedynek? - dziwił się Gokū. — On jest jeszcze głupszy ode mnie.

Kenzuran jedynie mruknął pod nosem, obserwując całe zajście. Hercules był dla niego jedną z najbardziej zagadkowych istot na tej planecie. Bez względu czy na tej Ziemi, czy na innej był taki sam arogancki, a jednocześnie w czepku urodzony. Saiyanie z wybałuszonymi oczyma obserwowali, jak Majin usiłuje w złości zniszczyć ojca Videl. Ten niczym strzała zmieniał swoje pozycje, jednocześnie unikając śmiercionośnych ataków. Tylko pomyleniec mógł mieć aż takie szczęście.

— Skup się Gokū na zadaniu! — upomniał go wojownik. — Więcej czasu możesz nie dostać.

Pogromca Armii Specjalnej na Namek przytaknął, po czym powrócił do zadania.  Za chwilę Buu chwycił się za głowę, jakby ta miała za chwilę eksplodować. Tak się działo za każdym razem, gdy miał wybuchnąć kłębami pary z otworów na łepetynie. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. Ta sytuacja kolejny raz nie pozwoliła Saiyaninowi się skupić. Chwilę później różowy stwór wypluł coś, a tym czymś był gruby Buu.

Ten sam, z którym zaczęli walkę na Ziemi. Ten sam, ubrany w wielkie białe pantalony i fioletową pelerynkę. Leżał nieprzytomny, zupełnie nie zdając sobie sprawy, co właśnie miało miejsce. Wtedy Kakarotto sobie przypomniał, że jakiś czas temu, gdy znajdował się w ciele potwora, uwolnił z trzewi nie tylko swoich bliskich, ale i jego. On najwidoczniej wciąż tkwił w ciele pierwotnego demona.

Prawda była taka, że gdyby wtedy bestialscy ludzie nie zaatakowali Buu i jego nowego przyjaciela — Bee oraz Herculesa wojna z Majinem zostałaby zakończona. Człowiek zwany przez Ziemian czempionem pokazał demonowi, że można być dobrym, a życie nie polega jedynie na niszczeniu. Niestety wszystko potoczyło się inaczej i znaleźli się w tej, a nie innej sytuacji.

Teraz gdy twór czarnoksiężnika wyzwolił się z wszelkich pozytywnych cech, na powrót stał się czystym i niepohamowanym złem, o którym wspominał na początku Kaioshin. Wojownicy w momencie wyczuli te negatywne wibracje. Ich koniec stawał się realniejszy i na wyciągnięcie ręki. Jedyną osobą, która nie zdawała sobie z tego sprawy, był właśnie kędzierzawy Ziemianin.

Buu ze złowrogim uśmiechem ruszył wolnym krokiem ku mężczyźnie. Hercules, chociaż się bał, to nie chciał zostawić swojego jedynego przyjaciela na pastwę tego potwora. Pamiętał wiele dobrych chwil spędzonych z grubasem i wbrew pozorom polubił go. On jako jedyny akceptował Satana takim, jakim był naprawdę. On także jako pierwszy poznał drugą naturę demona — dobroć, która jak się później okazało pochodziła od kaioshińskiego boga światów, którego niegdyś pożarł.

Człowiek usunął się od swego kompana, tym samym odciągając potwora. Co rusz rzucał mu kąśliwymi zaczepkami, mając szczerą nadzieję, że wciąż znajduje się w jednym wielkim śnie. Śnie, z którego od dłuższego czasu usiłował się wybudzić. W końcu począł okładać stwora wszystkim, co miał. Niestety bezskutecznie. Nadszedł moment odwetu i Buu jednym precyzyjnym ciosem załatwił delikwenta. Satan oberwał dotkliwie w nos. Czuł chrupnięcie i zdawał sobie sprawę, iż było to złamanie. Nie mógł jednak pogodzić się z tym faktem. Jak we śnie mógł odczuwać ból? Katusze tak potężne, że wił się na ziemi niczym poparzona zwierzyna, tym samym oddalając się od sprawcy.

Nie ucząc się na błędach, Hercules ponownie drwi sobie ze zła, jakie stanęło mu na drodze. To był człowiek, który nigdy nie uczył się na błędach. Albo zwyczajnie był w czepku urodzonym. Jedno nie wykluczało drugiego. Bez względu na to, co sobie myślał, Buu nie zamierzał mu darować żadnego wypowiedzianego oszczerstwa. Może sam nie mówił, za to był bardzo wymowny w czynach. I ostatecznym aktem miał zamiar zamknąć usta heretyka na wieki.

Ostateczny cios został przerwany złocistym pociskiem, który jak się okazało, należał do grubego demona. Wstawił się on za Satanem jak na prawdziwego przyjaciela przystało. Widać było, że nauki Czempiona nie poszły w las. Majinowie ruszyli na siebie niczym wściekłe psy. Który był silniejszy? Wszyscy wiedzieli, nawet jeśli w danej chwili nie było tego widać. Brak ograniczeń, jakie w sobie miał mały Buu, nie były w stanie go przed niczym zatrzymać. Zabić go niestety nikt nie potrafił.

— Długo jeszcze? — zagaił Kenzuran do Gokū. — Ten grubas długo z nim nie wytrzyma. Zdajesz sobie z tego sprawę?

— Oczywiście, ale jest pewien problem... — żachnął się Saiyanin. — Moja moc nie rośnie, a wręcz maleje.

Saiyanin stanął jak wryty. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Po chwili aura męża Chi-Chi zamigotała i zgasła, pozostawiając wojownika w beznadziejnej pozycji. Jego transformacja przepadła. Wszystko było nie tak. Mieli co najwyżej kilka-kilkanaście minut na podjęcie jakieś decyzji nim rozpęta się ostateczne piekło.


Kenzuran bał się tej chwili od dawna. Wiedział, że w końcu go dopadnie widmo, ale nie spodziewał się, że nastąpi to już wkrótce. Liczył bowiem na łut szczęścia. Czy znalezienie księżniczki i zabranie jej ze sobą było takie trudne? Gdy w głowie układał sobie ten plan, wszystko wydawało się tak proste, jak klaskanie w dłonie. Nie planował wizyty w świecie, w którym grasował potworny Majin.

Westchnął ciężko. Obserwował balonową potyczkę ze sporą uwagą. Musiał mieć się na baczności. Konieczna była ręka na pulsie. Zostali już tylko oni dwaj, a ten drugi nie nadawał się nawet do walki. Cokolwiek by się nie działo byli na przegranej pozycji i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Zamknął oczy, wsłuchując się na chwilę w bicie swego serca. Potrzebował jakiegoś dobrego planu. Takiego, który wypali i który nie narazi jego ani tego świata na wizytę Towy i jej przydupasa Miry. W oddali niosły się odgłosy walki. Zaczął się i w nie zasłuchiwać próbując przy tym odtworzyć sobie ten sądny dzień. Już tutaj był. Walczył na tej samej planecie o przetrwanie. Różnica polegała na tym, że ich walka z Buu była okraszona diaboliczną energią, podstępnej demonicy Towy — siostry Dābury. To była już przeszłość i nie zamierzał ponownie przez to przechodzić.

— Boże światów! Słyszycie mnie?! — krzyknął nagle w eter. — Odpowiedzcie!

Na jego szczęście Kaioshini bez ustanku śledzili ich poczynania. Odpowiedzieli także na wezwanie. Mężczyzna pokrótce przedstawił im swój misterny plan, który miał polegać na szybkim zebraniu smoczych kul znajdujących się na Nowej Namek. W jego świecie się udało, to dlaczego nie miałoby powieść się im tutaj? Wszystko miało być jedynie dobrze zorganizowane.

— Dende, gdy będziecie na miejscu, wezwijcie Porungę! — instruował z powagą. — Odtwórzcie na nowo Ziemię i wskrzeście wszystkie ofiary od pojawienia się Babidiego.

Gokū z zainteresowaniem przysłuchiwał się monologu pobratymca. Był nie tyle zaaferowany samym pomysłem ile jego łbem na karku. Wyobraził sobie, że na nowo zbierają drużynę i kolejny raz próbują przeciwstawić się złu. W pełnej drużynie zawsze mieli więcej szans. Bo po co mieliby wskrzeszać wszystkich, jeżeli walka wciąż trwała? 

— Co planujesz? Ściągniemy Piccolo, Gohana i dzieciaki tutaj? — zapytał z niemałą ekscytacją.

— Ależ skąd! — Wojownika aż zmierziło. — Potrzebujemy energii wszystkich ludzi do Gengi Damy. Jak inaczej chcesz pozbyć się Buu?

— Gengi Damy? — Gokū wyraźnie był zbity z tropu.

— Zrobiliście już wszystko, co było możliwe, a Buu wciąż powraca jak przeklęty wrzód na dupie — warknął, zaciskając pięść. — To wasza ostateczna szansa. Popatrz na to, co się tutaj dzieje. Jeden wielki chaos, którego nie sposób opanować.

W świecie Kenzurana było jeszcze gorzej. Towa szalała ze swoimi demonicznymi mocami, podkręcając nienawiść w przeciwnikach. Buu był niepokonany, a Vegeta zniewolony we wspomnienia, których najprawdopodobniej nigdy nie było. I to właśnie go tutaj przywiało — utracona siostra księcia. Trafił na zupełnie inną.

— Spójrz. Zostaliśmy pokonani. Ty sam ledwo się trzymasz, a ja samodzielnie nie jestem w stanie zlikwidować tego drania — Nie jestem dużo silniejszy od ciebie. Trzeci poziom nie trwa wiecznie, a Buu owszem. Mogę zatrzymać go na czas zbierania energii do duchowej bomby, może nie wystawię się łamaczom na tacy. Inaczej wszyscy zginiemy.

Son Gokū przytaknął z pełną powagą. Kenzuran miał rację. Wszyscy polegli. Księżniczka leżała na uboczu pokiereszowana tak mocno, że bez uzdrowiciela nie miała szans. Gdzieś dalej, w kraterze spoczywało pokonane ciało martwego księcia, który jakby spróbował kolejny raz coś sobie udowodnić, przepadłby na zawsze. On sam ledwo trzymał się na nogach. Nie było mowy o kolejnej potyczce. Gruby Buu? Jak dobrze pójdzie, wytrzyma jeszcze z kilkanaście minut, nim zły Buu zje go ponownie. O Herculesie nie trzeba było nawet wspominać. Jego obecność na planecie bogów była jedynie nieśmiesznym żartem. Ostatnia nadzieja pozostawała w tajemniczym przybyszu.

W międzyczasie Dende z bóstwami przenieśli się na Nową Namek gdzie wezwali wielkiego Namekańskiego Smoka. Wszechmogący poprosił o odtworzenie Ziemi, a następnie o zwrócenie życia wszystkim dobrym ludziom, którzy zginęli od dnia, w którym pojawił się Babidi. Mieli szczęście, że Najstarszy zniwelował ograniczenia Porungi, jakim było ożywienie jednej osoby na raz. Po incydencie z Freezerem woleli być przezorniejsi.

Kenzuran zacisnął obie pięści, spoglądając z determinacją na obrońcę ziemian. Wszystko było w jego rękach. Wezbrał w sobie moc, jednocześnie utwardzając każdy, choćby najmniejszy mięsień. Czas było wziąć się do pracy i przede wszystkim nie spartolić jej. Zadanie wydawało się proste. Ale czy takie było naprawdę? Wiedział to tylko on.

Son zastanawiał się jak zabrać się do pracy. Nie mógł przecież pobrać energii od Ziemian, jeśli nie był w stanie się z nimi porozumieć. Samą energią od wszechświata nie był w stanie stworzyć wystarczającej kuli energii, jak to uczył go kiedyś Wielki Kaito.

Książę otworzył oczy. Wciąż go wszystko bolało, ale czuł się zupełnie inaczej, lepiej. Wykaraskał się z krateru, który najprawdopodobniej miał być jego grobem i dostrzegł, że walka toczy się dalej. Saiyanin z przyszłości wziął na siebie stwora. Przetransportował się z ostrożna do pobratymca przyglądającego się całej walce. Musiał wiedzieć, czy mieli jakiś plan.

— Vegeta, spójrz na siebie! — zawołał z entuzjazmem syn Bardocka. — Porunga wrócił ci życie!

Saiyaninem wstrząsnęło. Spojrzał najpierw na swe dłonie, które miał okute w niegdyś białe rękawice, teraz poszarpane od nadmiaru walki, a następnie w górę. Wyciągnął ręce w górę, jakby chciał złapać swoją aureolę. Chociaż jej nie dostrzegał, to czuł, iż jej nie było. Zdumiony wpatrywał się ku niebu. Co go ominęło? Spojrzał pytająco na przyjaciela.

— Kenzuran prosił Namekańskiego smoka o przywrócenie życia ludziom i odbudowę Ziemi — wyjaśnił naprędce młodszy z Saiyan.

— Ale?

— Wymyślił, byśmy użyli Duchowej Bomby do pokonania Buu, ale nie mam pojęcia, jak mam się za to zabrać. Nie potrafię porozumiewać się z ludźmi na takie odległości.

— A bogowie? Czy bogowie potrafią to zrobić? 

Niestety ani stary Kaioshin, ani Bóg Światów nie potrafili posługiwać się taką magią, jaka niegdyś uraczył Ziemię sam czarnoksiężnik. I wtedy z pomocą przyszedł im sam Północny Król Światów. On potrafił komunikować się jak świat długi i szeroki, z kim tylko chciał. Mówił, że umożliwiają mu to jego długie, czarne czułki.

Vegeta powziął sobie za zadanie prosić wszystkich ludzi o oddanie swej energii do uratowania wszechświata. Uważał bowiem, że mieszkańcy planety choć raz winni przyczynić się do jej ocalenia. Wiecznie tylko niewdzięcznie wracali do życia bez jakichkolwiek refleksji.  Dziś nadszedł dzień zapłaty. Poczuwał się do tego obowiązku ze względu na to, że odzyskał życie, na które nie zasługiwał. Nie tak dawno pozwolił się opętać mrocznemu magowi, by móc stoczyć walkę ze swym największym rywalem. Później pozabijał niczego winnych widzów na arenie Tenka-ichi. Chociaż w ten sposób mógł zadośćuczynić swym występkom.

Gokū wyskoczył ku niebu, szykując się do zgromadzenia niezbędnej siły witalnej, wyciągając przy tym ręce ku niebu. Vegeta wygłosił poruszającą przemowę, a w chwilę potem jak za dotknięciem różdżki pojawiła się sporych rozmiarów eteryczna kula. To był pierwszy krok do zwycięstwa. Musiał być. Nic więcej im nie pozostało. Teraz nie mogli się poddać.