16 listopada 2025

*115. Jeden krok do zagłady

Zjawił się niczym ostatnia nadzieja. Lubił spektakularne wejścia, być zauważonym. Stał na szczycie stalowego masztu, wpatrując się z determinacją w Boga Zniszczenia. Wiatr targał jego czarną czuprynę oraz pomarańczowy kombinezon. On, zbawca. Jak zawsze świat potrzebował jego interwencji.

— Gokū! — zawołał Kuririn z nieukrywanym entuzjazmem.

Inni mu zawtórowali. Son Gohanowi spadł kamień z serca, a jego matce łzy napłynęły do oczu. Chociaż nigdy nie zadowalały jej bitki męża, to po latach zrozumiała, że był ich zbawcą i chociaż nigdy nie było go w domu, to dbał o wszystkich podczas walk na śmierć. Chronił całą planetę, by ona mogła żyć i wiecznie na niego narzekać.

— Wreszcie się pojawiłeś — rzekł ze stoickim spokojem namekański wojownik, uśmiechnął się pod nosem.

Beerus zaskoczony wizytą Saiyanina, którego nie tak dawno pokonał na planecie Kaito. Czego od niego chciał? Czy miał wreszcie jakieś informacje? Musiał się tego dowiedzieć jak najprędzej. Nie zamierzał jednak nikomu tego okazywać, był bogiem, był potęgą, był niszczycielem. Na pewno nie był uległym kotem! Opuścił dłoń, jednocześnie rozpraszając boską energię.

Son Gokū zbiegł po maszcie, a następnie zeskoczył do przyjaciół. Nie omieszkał złożyć życzeń solenizantce, której nie w głowie teraz były urodziny. Świat i życie były ważniejsze! Kto chciałby umrzeć we własne urodziny?! Nie spadkobierczyni genialnego Briefsa. Kobieta zrugała nieokrzesanego wojownika, w duchu licząc na jego pomoc w pokonaniu niebezpieczeństwa.

— Jeszcze ci mało Saiyaninie? — zawołał bóg. — Czy dowiedziałeś się czegoś na temat Boga Super Saiyan?

— Niestety niczego — mruknął posępnie. — Ale czy jednak mógłbym cię prosić o nieniszczenie Ziemi?

— Nie — rzekł twardo kotowaty. — Wygrałem uczciwie. Ziemia musi zniknąć z map galaktyk.

Gohan podszedł do ojca, naprędce szepcząc mu do ucha, iż ich los przypieczętowała przegrana Oolonga w papier, nożyce, kamień. Beerus wziął ich sposobem i  wygrał w uczciwej walce. Dał im szansę, gdy nie mieli możliwości zwyciężyć siłowo. Gokū był zaskoczony, jak łatwo można przypieczętować los. Niestety nie był w stanie pokonać Boga Zniszczenia. Przy pierwszym spotkaniu dał z siebie wszystko, a i tak niczego nie wskórał. Mieli przechlapane.

— Pozwól, proszę, że zdobędę informację, a przynajmniej spróbuję  — Son Gokū niezręcznie zachichotał, jednocześnie drapiąc się po głowie. — Może uda mi się odnaleźć tego całego Super Saiyanina Boga. Potrzebuję naprawdę niewiele czasu.

Beerus niechętnie się zgodził, a wszystko za sprawą jego towarzysza Whisa, który z lubością trzymał w swych smukłych dłoniach paczuszki z jedzeniem na wynos. Z Ziemi. Ziemi, która miała za chwilę przestać istnieć. Tylko dlatego, że kochał dobre jedzenie, był w stanie się zgodzić na ostatnią szansę. Nikomu nigdy wcześniej nie udało się tak udobruchać kapryśnego boga.

Syn Bardocka poprosił najmłodszych Saiyan o dostarczenie nagrody głównej w bingo — Smoczych Kul. Wojownik bowiem wpadł na pomysł, by dowiedzieć się wszystkiego o tajemniczym saiyańskim bogu, od kogoś, kto ma większą wiedzę, którego tak skrupulatnie poszukiwał niszczyciel. Liczył na rezultaty, inaczej wszystko było już tylko gorzkim wspomnieniem.

Chłopcy z pomocą Son Gohana przynieśli artefakty. Młodzieniec również nie omieszkał prosić, by przenieść się na okoliczną wyspę, tym samym oszczędzając dalszego horroru pracownikom promu. Miał także nadzieję, że ci im wybaczą, albo będą zmuszeni oczyścić ich z traumatycznych wspomnień. Ich towarzystwo jak zwykle kończyło się niebezpieczeństwem, a niewinni ludzie zawsze byli zamieszani w ich wojny. Kiedy już wszystko zostało przygotowane, Gokū stanął naprzeciw kryształów z czerwonymi gwiazdami w środku, a następnie wyciągnął ręce ku nim, wypowiadając dobrze znaną mu formułę:

— Przybądź Boski Smoku i spełnij me życzenie! — zawołał, zaraz wznosząc ręce ku niebu.

Muzyka

Wraz z tym ruchem rozbłysło tak silne światło, że zebrani musieli przesłonić wzrok. Lśniący snop niczym szalona błyskawica popędziła ku niebu, powoli przybierając odpowiednie kształty — wielkiego smoka. Widok ten — jak za każdym razem — wstrzymywał oddechy obserwujących. Mistyczna chwila zawsze była jakby tą pierwszą. Kiedy niebo już całkowicie pociemniało, a wichura ustała przed zgrają obrońców Ziemi ukazał się Shén Long w pełnej krasie. Jak zawsze majestatyczny.

— Przybyłem spełnić twe życzenie — wypowiedział donośnym głosem smok, zniżając swą wielką paszczę.

Stojący nieco dalej fioletowy kocur począł się zastanawiać, albowiem już gdzieś kiedyś spotkał się z podobnym magicznym tworem. Lata snu jednak zakrzywiły jego wspomnienia i nie był pewien czy wspomniane przez niego kule życzeń były kolosalnie większe, czy tylko odrobinę. Nie mniej zrozumienie, iż ziemianie posiadali smocze artefakty, było czymś nie do końca dobrym.

— Przejdę od razu do sedna — rzucił z entuzjazmem Gokū. — Potrzebuję informacji.

— Wypowiedz swoje życzenie — ryknął jak zwykle niecierpliwy Shén Long.

Saiyanin spojrzał raz jeszcze na swych przyjaciół, na dorosłego już syna, a następnie na żonę, którą kochał i drugiego syna, przed którym wciąż było długie życie. Stawka była bardzo wysoka. Nie chciał ich zawieść, nawet kiedy nie wiedział, czy ma jakieś szanse. Westchnął, po czym poprosił o sprowadzenie Legendarnego boga Saiyan, którego tak intensywnie poszukiwał Bóg Zniszczenia.

Jakież spotkało ich nieszczęście, gdy dowiedzieli się, iż ktoś taki nie istnieje. Nie można sprowadzić kogoś, kogo nie ma. Boski Super Saiyanin to twór pradawnych Saiyan. Nic poza tym.Gohana zakuło w sercu to stwierdzenie. Tyle razy spotkał się z odmową sprowadzenia Sary, że przestał wierzyć w magiczną moc smoka. Teraz jednak zdanie, które wypowiedział, sprawiło, że ugięły się pod nim kolana. Magiczne bóstwo wielokrotnie odmawiało spełnienia prośby, tłumacząc się, że nie może. Tak naprawdę nigdy nie objaśniał dlaczego. Czy zatem nie chciał złamać mu serca? Nie wypowiedzenie, iż nie można sprowadzić kogoś, kto nie istnieje, było tym, czego nigdy nie chciał usłyszeć. Czy zatem dlatego tak mocno go to dotknęło? Sara nie istniała? Tylko dlaczego?

— Jak nie istnieje? Ale... Bo... — zająknął się zmieszany Gokū. — Jeśli nam nie pomożesz, Wszechmocny Beerus zniszczy naszą planetę. Naprawdę nie możesz nic zrobić? Lordowi Beerusowi bardzo zależy, by się z nim zmierzyć.

Gigantyczny smok jak na komendę zesztywniał. Czegoś podobnego nigdy wcześniej nie zaobserwowano. Dotąd Shén Long był zawsze nieugięty, stanowczy i majestatycznie groźny. Nawet jeśli jego rola sprowadzała się jedynie do spełnienia lub odmówienia życzeń. Teraz zdawał się wytrącony ze swej nigdy niezachwianej równowagi. Smok naprędce odszukał wspomnianego niszczyciela planet.

— Bądź pozdrowiony lordzie Beerusie! — ryknął, nie kryjąc uniżenia, przed potężniejszym bogiem. — Proszę mi wybaczyć, że przemawiam z góry. Nie spodziewałem się spotkać pana na Ziemi.

— Witaj. Zatem mówisz, że nie możesz mi pomóc? — mruknął leniwie kocur, przyglądając się swym pazurom. — I przypadkiem nie wiesz, jak stworzyć tego Boga Super Saiyan?

Kocur zrobił krok w stronę monstrualnego bóstwa, które następnie cofnęło swój łeb. Smok bał się wyżej postawionego boga, ale nie był w stanie spełnić życzenia. Struchlały postanowił jednak podzielić się swoją wiedzą z zebranymi.

— Jeżeli chodzi o postać, której poszukujecie... Jest ona legendą, mitem wśród Saiyan — rzekł naprędce, a w jego głosie dało się wyczuć drżenie. —  Nie mogę go do was sprowadzić, ale mogę wyjaśnić jak go sprowadzić, albo stworzyć.

Wszyscy spoglądali na zielonego, wijącego się po niebie smoczego boga. Część osób zapomniała oddychać ze strachu przed utratą życia. Część oczekiwała zbawiennej historii. Beerus zaś stał z ponurą miną, nie do końca wierząc w to, co zaraz usłyszy. Wiedza smoka była ostatnim bastionem do odnalezienia tajemniczego boskiego Saiyanina, którego poszukiwał.

— Starożytny Saiyanin zbuntował się, gdy zobaczył w swoich towarzyszach najmroczniejsze zło. Był zbawcą, który powstał za pomocą innych Saiyan, którzy jak on mieli w sobie bardzo duże poczucie sprawiedliwości. Dzięki temu z łatwością rozprawił się z nikczemnymi Saiyanami. Wreszcie utracił całą swoją moc i słuch po nim zaginął.

Vegeta, słuchając tej krótkiej opowieści, wydedukował, skąd wzięła się wędrówka starożytnych Saiyan z ich ojczystej planety na Plant. Nigdy nie specjalnie nie interesował się historią swego ludu, chyba że dotyczyła ona wielkich podbojów. Taką właśnie była wojna z Tsufulami. Jego rasa była okrutna i to z ich przodków musiał się wywodzić. Tych, którzy zostali przepędzeni z rodzimej planety.

— W starożytnych księgach, ze zbiorów planety Namek można dowiedzieć się, że jeśli pięciu Saiyan o dobrym sercu złapie się za ręce, Światło ich serc rozbłyśnie w jednym — wyjaśnił powoli smok. — W ten sposób powstanie Boski Saiyanin, którego poszukujecie. Przedstawiłem wam cały rytuał. Żegnam.

Ciało giganta rozproszyło się w okamgnieniu, przypominając zielone światełka, a po chwili znikło. Kryształowe kule wystrzeliły w niebo, by następnie jak zawsze  rozproszyć się na siedem stron świata. Jedno życzenie oznaczało, że za pół roku będą mogli poprosić smoka o kolejne.

W tym czasie grupka ludzi, każde po swojemu próbowało dojść do jakiegoś wniosku. Son Gokū liczył na palcach, Vegeta irytował się wyrzutem żony, iż nie znał legend swego ludu. A Beerus? Beerus zaś kalkulował, czy to, co usłyszał, mogło w ogóle się udać?

Piccolo zachichotał pod nosem, dając do zrozumienia przyjaciołom, że jedynymi Saiyanami o czystym sercu, a raczej Saiyanami w połowie są Gohan i Goten. Na tę uwagę Bulma się obruszyła. Jej syn — Trunks także był dobrym. Może miał głupie pomysły, w końcu to dziecko, ale na pewno nie należał do istot złych. Również Chi-Chi nie mogła przejść przez ten monolog bez swego zdania. Gokū nie posiadał czystego serca? Oczywiście, że je miał! To, że w jego głowie istniała niemalże jedynie walka i nasycenie się, nie świadczyło o jego złych intencjach. W dodatku potrafił nie raz oszczędzić wroga, o czym świadczyło grono byłych przeciwników stojących dzisiaj z nim ramię w ramię.

Od słowa do słowa stary Rōshi doszedł do wniosku, że i Vegetę można byłoby wciągnąć w grono niezbędne do stworzenia tajemniczego bóstwa. Nie był już tym bezlitosnym zwyrodnialcem, założył rodzinę i niejednokrotnie pokazał, że zależało mu na jego siostrze, o czym nikt nie zamierzał wspominać teraz głośno. Tajemnica zniknięcia księżniczki pozostawała tematem tabu.

Konwersacje zagrożonych istot zaczęły irytować Boga Zniszczenia do tego stopnia, że wydarł się na wszystkich, by przestali marnować jego cenny czas i zajęli się tym przeklętym rytuałem. Tak też uczynili. Saiyańscy wojownicy chwycili się za ręce, a ci, co stali na brzegach położyli ręce na plecach Gokū. Książę z początku obruszył się z tego powodu, uważając, że to nie on winien stać się domniemanym bogiem. Ostatecznie, jeśli rytuał by się powiódł, mogliby go odtworzyć i stworzyć drugiego takiego mistycznego wojownika.


Saiyanie weszli w stadium super wojownika, skupiając się na przekazaniu swojej KI osobie, którą trzymali za rękę, aż ta dotarła do tego, który miał ich ocalić przed zagładą. Jego siła stała się nad wyraz fenomenalna, a od niej biła tak potężna aura, że drzewa kładły się pod jej naporem, a obserwatorzy z trudem mogli spoglądać na całe zajście. Nawet przesłaniając oczy. Nie czuł się on jednak wszechpotężnym, znał cząstkę możliwości przeciwnika i nie uważał, iż mógłby go taką KI pokonać. Brakowało mu sporo.

Energia, która spowiła ciało wojownika, nie potrafiła usiedzieć w jego organizmie — wydostała się z niego tak szybko, jak się w nim znalazła, strzelając energetycznymi kulami. Brzmiało to groźnie i tak samo wyglądało, ale póki Saiyanin nie zamierzał wykonać żadnego ruchu, nie mogła ona faktycznie nikogo skrzywdzić.

— Nie chciałem wam przeszkadzać, ale nie uważacie, że czegoś wam brakuje do tego rytuału? — Niespodziewanie zabrał głos towarzysz Beerusa. — Mieliście podzielić się nie mocą a swoim sercem. W dodatku smok wspominał o piątce Saiyan przekazującym moc, nie zaś o pięciu jako całość.

Rytuał został przerwany. Gokū zamrugał zdezorientowany, Vegeta zacisnął pięść, srogo łypiąc na towarzysza broni. Gohan spuścił wzrok. To w istocie wydawało się zbyt proste. Chwilę później jeszcze bardziej stracił ducha. Zadanie już od początku zdawało się niemożliwe do zrealizowania, a teraz? Teraz Whis dał im do zrozumienia, że nie mają żadnych szans. Wszystkie możliwe deski ratunku im umykały przez palce jak śnieg w środku lata.

Zrozumienie, że do tajemniczego rytuału potrzebowali jeszcze jednego Saiyanina, zajęło im zaledwie parę chwil. Nikt nie miał na twarzy radosnego uśmiechu, zwłaszcza po tym, jak Vegeta przyznał, iż nie może nawiązać żadnego kontaktu ze swym bratem. Zwyczajnie nie pomyślał, by wymienić się z nim podstawowymi informacjami. Son Gohan pomyślał, że w sumie mógłby nawiązać rozmowę radiową z kapsuły, ale w tej chwili do głowy przyszło mu coś niemożliwego.

W tym samym czasie Bóg Zniszczenia zrozumiał, że jego bardzo cenny czas właśnie dobiegł końca. Nie miał zamiaru więcej przebywać w tym świecie. Marzył o jedzeniu, które zapakował mu Whis oraz długiej drzemce, najlepiej kilkunastoletniej. I tak zbyt długo pozwalał żyć tym istotom, które go tak haniebnie znieważyły. Czas było zniszczyć Ziemię i pogodzić się, że mity pozostają jedynie mitami.

Son Gohan nie mógł się pogodzić z myślą, że oto czekała ich zagłada. Wybiegł przed szereg z wielką determinacją. Stanął przed najpotężniejszą istotą świata, a może i wszechświata. To mogła być ich ostatnia szansa. Oni potrafili ich odnaleźć. To dlaczego by ich nie wykorzystać? Nie bez powodu musieli dzierżyć boskie miano. W dodatku byli im to winni! Zburzyli spokój tej planety, w poszukiwaniu legend, o których nawet rodowici Saiyanie zapomnieli.

— Skąd wiedzieliście, gdzie nas szukać? — zapytał bez ogródek starszy syn ziemskiego wojownika. — Skąd ta wiedza? Wyczuwacie wszystkich we wszechświecie, czy jest to jakaś tajemna technika?

Beerus zmrużył gniewnie oczy. Kolejny raz odwodzili go od jego zamiarów. Znowu marnowali jego czas. Miał dość tego świata z każdą sekundą coraz bardziej. Towarzysz boga zamyślił się, nie dając po sobie niczego poznać. Czuł jednak, że powinien odpowiedzieć na to pytanie. Ciekawość świata to było jego drugie imię, a jeśli ktoś wykazywał się podobnymi odczuciami... Nie mógł nie odpowiedzieć. Choćby przez wzgląd, że ta wspaniała planeta miała zniknąć z galaktycznych map.

— Nic z tych rzeczy — odparł bladoniebieski mężczyzna. — Mam po prostu dostęp do wielu informacji.

— Czy byłbyś zatem w stanie odszukać kogoś jeszcze? — Gohan mocno zacisnął pięści w oczekiwaniu. Czuł, że zaraz się spoci. — Błagam...

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Brakuje nam szóstego Saiyanina do rytuału — wyjaśnił od razu. — Chcę, byś spróbował odnaleźć pewną Saiyankę... Smok nie potrafił tego dokonać, sprawdzałem. Ale ty... Może ty byś mógł?

Białowłosy zamyślił się na chwilę, a później spojrzał łaskawie na swego pana. Beerus bez słowa przytaknął, choć niepewnie. Zgodził się tylko dlatego, że bardzo zależało mu na spotkaniu tego tajemniczego przeciwnika. Nic poza tym.

— Jeśli, osoba, której szukasz, żyje, nie ukryje się przede mną.

Zaraz niczym wielki magik wyciągnął dłoń, a w niej pojawiła się długa złoto niebieska laska. Na jej szczycie widniała czarna kula otoczona pierścieniem w kolorze nieba, przypominająca planetę typu Saturn. Przysunął swe fioletowe tęczówki do gładkiej powierzchni kuli, jednocześnie zamykając drugie oko. Kamień usytuowany na szczycie zaczął połyskiwać turkusowym blaskiem.

W chwili, gdy tajemniczy czarownik przyglądał się swej magicznej lasce, pomrukiwał z uznaniem, cała reszta stała niczym słupy soli. Każdy chciał przeżyć, każdy też chciał znać odpowiedź. Nie tylko czy księżniczka żyje, ale czy w ogóle mogą się dowiedzieć gdzie znaleźć ostatnią część układanki. Bo przecież jeśli nie Sara, to był jeszcze Table! Nie ważne kogo by sprowadzili, ważne by się udało. Gohan jednak liczył, że to właśnie ją będą mogli odnaleźć. Wraz z nim saiyański książę, nawet jeśli starał się to ukryć przed całym światem.

— Mam — rzekł bez emocji — planeta Kōriwa.

Pod Son Gohanem nogi się ugięły. Wieść, że jego ukochana została odnaleziona, była nie tylko radosna, ale jednocześnie jak kubeł lodowatej wody. Nie rozumiał, dlaczego Boski Smok nie potrafił udzielić mu tej odpowiedzi, ale czy teraz miało to jakieś znaczenie? Sara żyła. To było najważniejsze! Wreszcie miał szansę ją odszukać i naprawić wszystko. Jego oczy przesłoniły łzy.

— Zatem na co czekamy? Lećmy po nią! — zawołał podekscytowany.

Whis chrząknął, jeszcze chwilę obserwując swoją laskę, po czym ta zniknęła, jakby nigdy jej nie było. To wystarczyło, by zaniepokoić pół-saiyanina. Po chwili także doszło do niego, że nie miał pojęcia, gdzie znajduje się taka planeta, oraz że jego ojciec i tak mu nie pomoże, ponieważ nie potrafi wychwycić jej sygnatury.

— Proszę... Błagam... — wyszeptał młody mężczyzna. — Jeśli nie chcesz tego zrobić dla nas, zrób to dla Boga Zniszczenia. To on pragnie spotkać się z tym tajemniczym bogiem saiyan. A tylko ty jesteś teraz nam w stanie pomóc. Nikt nigdy wcześniej nie potrafił zdradzić nam miejsca, w którym przebywa Sara.

Zdesperowany młodzieniec upadł na kolana, jednocześnie opuszczając bezwładnie dłonie na trawie. Nie miał pojęcia jak prosić o pomoc, zwłaszcza że oni nie zamierzali nikomu pomagać. Przybyli po odpowiedzi, a za ich brak jedynie czego chcieli to się ich pozbyć. Jak śmieci. Gdyby to pomogło, padłby na ziemię, lecz jedyne co uczynił to, wpatrywał się w Anioła, odkrywając przed nim swe serce: łzy rozpaczliwej bezradności popłynęły po jego policzkach.

— Dobrze więc. Ale mogę zabrać tylko jedną osobę ze sobą — Jego ton wciąż był nieustępliwy i zimny. — Zabiorę i nic poza tym.



23 września 2025

*114. Nie igraj z bogiem

ROK: 778
Planeta: Ziemia

Bulma jak co roku zorganizowała potężne przyjęcie z okazji swoich urodzin. Wszyscy przyjaciele byli zaproszeni, a kobieta nie lubiła, jak jej się odmawia. Każdy uwielbiał się trochę rozerwać i zjeść, zwłaszcza że w Capsule Corporation można było spróbować naprawdę pysznych rarytasów. Tym razem jednak wpadła na zupełnie inny pomysł. Gohan jednak nie był zainteresowany ani zabawą, ani też jedzeniem. A już zwłaszcza rejsem na luksusowym statku. Co też tej kobiecie strzeliło do łba?

Kolejny raz udał się na urodziny przyjaciółki ojca z szacunku do wynalazczyni smoczego radaru. Miał zamiar siąść gdzieś w kącie i poobserwować nicość. Chyba że ktoś miał pomysł jak odnaleźć Sarę. Son Gohan już nie miał pomysłów. Albo upić się. Albo jedno i drugie. Co mu tam? I tak wszystko traciło sens, a on nie miał już żadnych pomysłów.

Gdy wraz z matką i młodszym bratem dotarł na wskazane w zaproszeniu miejsce, uprzejmie się przywitał. Wspomniał również, że Gokū się spóźni, gdyż wybył parę dni wcześniej do Kaito na trening, ale obiecał, że nie zapomni. Bulma krzywo spojrzała na tę uwagę, a Gohan jedynie wzruszył ramionami. Nie zamierzał wciskać kobiecie bajek, jedynie powtórzył słowa ojca. Czy zamierzał dotrzymać słowa? Tego nie wiedział nikt. Pewno i sam Gokū.


Na pokładzie gigantycznego wycieczkowca zebrała się już większość zaproszonych. Jakże młodzieńca zdumiała obecność samego Herculesa, Buu i Videl. Widać, po ostatniej imprezie na cześć pokonania Majina więzi tych ludzi się zacieśniły, albo interesy. Wszystko jedno. Son Gohan automatycznie odwrócił się plecami, oznajmiając matce, że idzie się rozejrzeć. Zdąży się ze wszystkimi jeszcze przywitać.

Przycupnął po drugiej stronie statku, gdzie znajdował się olbrzymi basen. Wszyscy byli skupieni na przodach, gdzie znajdowało się jedzenie i nadchodzące atrakcje w grze, którą Bulma uwielbiała nad życie — bingo. Taka zabawa absolutnie go nie interesowała. Rozłożył się na najbardziej oddalonym leżaku i zamknął oczy.

Ciepłe promienie słońca były nad wyraz przyjemne dla jego skóry. Twarz z radością przyjmowała tę energię. Gohan uwielbiał wylegiwać się w trawie, łapiąc w ten sposób słońce. Od czasu zniknięcia Saiyanki nic jednak nie było takie samo. Wszystko, co kochał, sprawiało mu smutek, a to, co sprawiało, że sobie przypominał o niej, było jak sztylety. Nie chciał zapominać, ale jednocześnie nie chciał pamiętać. To było bardzo trudne.

— Nadal nic? — usłyszał ponury głos.

Zerwał się do siadu, jakby co najmniej ktoś oblał go zimną wodą. Myślał, że będzie tu sam. A może po prostu przysnął i nawet nie wiedział kiedy? Przed młodzieńcem stał książę Vegeta jak zawsze na galowo. Ten to nieprzerwanie trenował, a gdy tylko dowiadywał się, że nie potrafią odnaleźć jego siostry, ćwiczył jeszcze więcej i ciężej, jakby usiłował tym zagłuszyć emocjonalną rozpacz. Gohan rozumiał go jak nikt inny. Utrata ważnej osoby była najgorszą karą od losu. Wiedział też, że już raz Sarę uznał za martwą. Spotkanie po latach było jak obuch. Czy jednak tym razem mogli liczyć na podobną sytuację?

Son Gohan pokręcił przecząco głową, jednocześnie przymykając powieki. Było mu niewyobrażalnie źle z tego powodu. Vegeta każdorazowo reagował impulsywnością. Także czuł się bezradny i on o tym doskonale wiedział. Nie musiał mu nic mówić.

— Nic. Kompletne zero. To jest po prostu niemożliwe.  — Młodzieniec rzucił z frustracją. — Z początku myślałem, że nie chce być odnaleziona, ale teraz... Obawiam się najgorszego. To trwa zbyt długo. Ona przecież w końcu by wróciła i... I mi złoiła skórę.

— Co chcesz powiedzieć? — Vegeta jak na komendę zesztywniał. Mimo wszystko nie chciał tego nawet słuchać. Ale wiedział, że Gohan ma rację. Jego temperamentna siostra wróciłaby. Nie mogłaby nie nawciskać Saiyaninowi. Dla zasady.

— Jestem przekonany, że coś jej się stało i po prostu nie może wrócić.

Książę Saiyan przysiadł na leżaku obok, głęboko się zastanawiając nad słowami dzieciaka Kakarotto. Mógł mieć sporo racji. Sara była silną wojowniczką, ale nie była niepokonana, zwłaszcza jeśli uciekła w... Skrajnych emocjach. Vegeta, chociaż nie wyglądał na takiego, to robił swój własny wywiad w sprawie zniknięcia siostry. Nawet poważnie się poprztykał z Son Gokū, gdy okazało się, że tamten nie potrafi odnaleźć jego siostry mimo usilnej próby namierzenia jej KI.

— To wszystko twoja wina! — warknął Saiyanin.

— Wiem o tym — wyszeptał ponuro młodzieniec. — Próbuje to odkręcić, ale brakuje mi już pomysłów. Chodzę we mgle... Nie mam pojęcia co robić.

Ukrył twarz w dłoniach. Miał ochotę rozpłakać się jak dziecko. Vegeta nigdy niczego nie ułatwiał. Sprawiał wrażenie wiecznie niezadowolonego, a w dodatku nic nie robił. Gohana to frustrowało. Jakby cały świat o niej zapomniał. Było to jednak kłamstwo. Każdy radził sobie inaczej. On łkał w poduszkę, odwiedzał wspólne miejsca, sypiał w jej pokoju, tuląc się do jej poduszki. Ostatni raz tu był, gdy ta spała po odpięciu aparatury.

Vegeta nawet go nakrył. To był przypadek. Sam chciał posiedzieć w pokoju, w którym mieszkała jego siostra. Widząc, w jakim stanie zastał dzieciaka, odpuścił i usiadł obok. By pomilczeć. W tej ciszy rozumieli się jak nigdy. Zwłaszcza po tym, jak Gohan wyznał mu, co czuje. Książę niby od niechcenia rzucił, że dopóki mu zależy, może tu przychodzić bez względu na porę. A wiedział, że chłopak będzie jak duch — niezauważony. Tyle mógł dla niego zrobić.

— Vegeta... Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale czy mógłbyś mi pomóc? — Gohan wyszeptał skrępowany. — Mam mapę, może jeżeli obaj udamy się w przeciwległe strony... Może... Może uda nam się dowiedzieć czegoś na temat... Sary?

Jej imię z trudem przeszło mu przez gardło. Czuł, jak wielka gula rośnie mu w gardle. Musiał jednak zapytać. Nie potrafił już nic innego wymyślić. Był w potrzasku. Do tego ledwo dawał radę w codziennym życiu. Cieszyło go to, że ukończył liceum, chociaż nie z tak zadowalającymi wynikami, jakich oczekiwała matka. Nie potrafił skupić się na nauce, najważniejsze było studiowanie map kosmosu, których i tak na Ziemi by nie uznano. Nikt nie wierzył w bezkres otchłani i niezliczoną ilość obcych ją zamieszkujących. Z tą wiedzą, jaką posiadał, naprawdę mógłby zostać na tej planecie wielkim uczonym w dziedzinie astronomii. I tym tłumaczył się Chi-Chi, gdyż badanie kosmosu w tej chwili miało dla niego największy priorytet. Nie raz odwiedził przestrzeń kosmiczną i trochę „świata” zwiedził. On tak naprawdę miał w nosie bycie tym kimś, jak to określała jego rodzicielka.

Nie zdążyli wymienić żadnych szczegółów ewentualnej wyprawy poszukiwawczej, gdy Vegeta spiął się jak struna, jednocześnie zamykając oczy i ściągając brwi. Król Światów — Kaito z duszą na ramieniu przekazał mu niepokojące informacje, których książę nie potrafił wypowiedzieć na głos. Mimowolnie zaczął trząść się jak przerażone dziecię. Kakarotto pokonany? Dwoma ciosami?

— Mogę na ciebie liczyć?  — zapytał nieświadomy niczego Son Gohan. — Musimy obmyślić plan, rozesłać listy gończe... To... To chyba najlepszy pomysł, by ktoś, gdzieś ją wypatrzył.

Młodzieniec spojrzał uważniej na brata ukochanej. Nie był pewien czy właśnie go rozgniewał. Wyczuwał w jego KI delikatną wibrację. Rozumiał, że rozmowa na temat zaginionej była i frustrująca, ale zdawało mu się, że było to coś innego. Wyglądał, jakby zobaczył ducha. Skupił się na otoczeniu, lecz niczego nie wykrył.

Książę spojrzał na swoje dłonie, nie do końca rozumiejąc, dlaczego ogarnął go paraliżujący strach. I bynajmniej nie była to przegrana odwiecznego rywala. Gdzieś w głowie tliły się dawno zaszufladkowane wspomnienia. Kiedy wreszcie odzyskał władzę nad ciałem, nie dość mocno uderzył pięścią w ścianę. Nie miał zamiaru zatopić promu. To była bezradność. Świat się walił na każdej możliwej płaszczyźnie? Niebawem mieli się o tym przekonać.

— Vegeta, książę Saiyan — usłyszeli.

Obaj wojownicy poczęli się rozglądać, nie dostrzegając nikogo i niczego. Starszy Saiyanin nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Już tu jest — przemknęło przez jego przerażoną myśl. Młodszy ze zdziwieniem uznał, że ktoś postanowił z nich zażartować, zwłaszcza że gdy obaj się spotykali, nastawała grobowa atmosfera. Zwykle Goten lub Trunks usiłowali rozładować niezdrowe napięcie. Nikogo jednak nie było w zasięgu wzroku. Gohan westchnął, kręcąc przy tym głową. Zapewne matka go szukała, gdyż powinien wrócić na to przeklęte przyjęcie.

Jego spojrzenie dosięgnęło Vegety i ogarnęło go dziwne przeświadczenie, że jest coś nie tak. Mężczyzna pobladł, nadal wyglądał bardzo nie swojo. Co wiedział? Co ukrywał? I wtedy za Saiyaninem dostrzegł nieznaną istotę, która wyciągnęła rękę i usiłowała sięgnąć karku księcia. Na moment zabrakło mu słów, a gdy odzyskał władzę nad swymi myślami, krzyknął:

— Vegeta, za tobą!

Wojownik uskoczył jak oparzony, jednocześnie tratując młodego Saiyanina. Obaj upadli na idealnie wypucowaną drewnianą podłogę, bacznie przyglądając się tajemniczej i smukłej postaci.

Humanoidalny kocur o szpiczastych uszach i śliwkowej barwie skóry stał dostojnie wyprostowany. Mrużył złowrogo oczy i czekał. Zaraz obok pojawił się lazurowy przybysz o śnieżnobiałej czuprynie sterczącej ku słońcu. Dzierżył długą laskę w dłoni. Jego twarz jaśniała czymś, co przypominało aureolę, lecz nie była taką, jaką kilka lat temu miał jego ojciec. Obaj nieznajomi mieli podobne oznaczenia na strojach.

— Witaj. — Kocur wyszczerzył zębiska.

— Kim jesteś?! — fuknął Vegeta. Nienawidził, gdy podchodzono go od tyłu.

— Nie wiesz, kim jestem? — rzekło wyniośle kocisko. — Cóż nie istotne, i tak już nie żyjesz.

Wycelował pazurem w księcia. Na koniuszku pazura pojawiła się drobniutka iskra mocy. Drugi mężczyzna stał jak posąg, jakby nie interesował go przebieg spotkania. Gohan wciąż na wpół siedział, całkowicie zdezorientowany sytuacją. W tym czasie rozjuszony brat Sary rzucił się na nieproszonego gościa, lecz chwilę potem na moment zawisł w powietrzu, a w następnej chwili upadł. Wyglądało, jakby potknął się o własne nogi.

— Vegeta! — zawołał z desperacją Gohan. Cokolwiek się wydarzyło, nie mógł siedzieć bezczynnie.

Poderwał się na ugiętych nogach gotów do działania. Spróbował oszacować sytuację, ale niewiele potrafił wywnioskować. Ci nie ludzie nie emanowali żadną energią, a jednocześnie byli bardzo przytłaczający swym majestatem. Kim byli? Czego chcieli od księcia?

Niedoszły król przypomniał sobie o dniu, w którym spotkał tego kocura po raz pierwszy. Sceny w jego wspomnieniach były rozmazane, ale wyraźnie pamiętał, że jego ojciec, wielki Vegeta III ukorzył się przed tym... Był wstrząśnięty tą sytuacją. Miał króla za niezłomnie wielkiego wojownika. Nie pamiętał rozmowy, jednak wiedział, że ten paraliż, jakiego doświadczył chwilę temu, przydarzył mu się właśnie tamtej nocy. Wtedy był tylko szczeniakiem, dziś, gdy był naprawdę potężnym Saiyaninem, spotkało go dokładnie to samo, z równie intensywną siłą. Oznaczało to tylko jedno — był Bogiem Zniszczenia.

— Liczyłem na coś więcej — mruknął rozczarowany bóg. — Nie jesteś wart mojego czasu. Trzeba było już wtedy zniszczyć waszą planetę.

Son Gohan niczego nie rozumiał, poza jednym — Vegeta musiał znać tego kotowatego. Chciał interweniować, ale z jakiegoś powodu jego ciało odmawiało posłuszeństwa. Obserwował, jak tajemniczy gość podchodzi do wciąż leżącego mężczyzny, a następnie przy nim kuca. Trzymał nerwy na wodzy, oczekując odpowiedniego momentu.

— Słuchaj no, wiesz może coś o Bogu Super Saiyan?

— Bogu Super Saiyan? — powtórzył książę drżącym głosem.

— Jednak nie masz pojęcia, o czym mówię — kot był wyraźnie rozczarowany. Przechylił głowę na bok.

Książę wciąż walczył z podłogą i swymi znokautowanymi mięśniami przez boską energię i gdy zobaczył swoją kobietę, jego serce na moment przestało bić. Bulma zdegustowana nieobecnością księcia na przyjęciu postanowiła kolejny raz utrzeć mu nosa. Nie lubiła być odtrącana, zwłaszcza w swoje urodziny. Stała ze swoją standardową miną, naburmuszonej, trzymając w dłoni szklaneczkę z drinkiem pomarańczowym.

— Nie podchodź! — krzyknął ostrzegawczo. Musiał chronić tę nieokrzesaną kobietę.

Bóg zniszczenia i jego towarzysz spojrzeli za siebie. Bulma miała nietęgą minę. Poprawiła okulary przeciwsłoneczne na głowie, czując, iż zaraz jej zjadą po grzywce, prosto na podłogę. Sytuacja, w jakiej się znalazła, wyglądała bardzo... dziwnie. Jej dumny mężczyzna leżał jak długi, w dodatku jak zwykle jej rozkazywał. I to w ten wyjątkowy dla niej dzień! To było oburzające! Jak ona mogła się z nim związać?! Sama nie wiedziała, jak do tego doszło.

— Nie bądź nieuprzejmy wobec kobiet, książę Vegeto — rzekł nader spokojnie ogoniasty kocur.

Bulma nie znała tych istot, ale zdawała sobie sprawę, z kim postanowiła dzielić życie — z kosmitą. Obcy na jej ukochanej Ziemi nie byli dla niej niczym nadzwyczajnym. Zwłaszcza ci, którzy przypominali jednocześnie zwierzoludzi — tych, którzy kiedyś zażyli narkotyk, zwany Animorfaliną.

— Kim jesteście? — zapytała, podchodząc bliżej. — Jesteście... Przyjaciółmi Vegety?

Na to pytanie Gohanowi skrzywiła się twarz. Przyjaciele? Ten wojownik na przestrzeni lat to mógł nie zliczyć wrogów, ale przyjaciół? Na szczęście był najdalej i nikt nie dostrzegł jego reakcji. Ostrożnie się podniósł, jednocześnie zdumiewająco lekko się czując bez tej nienaturalnie przytłaczającej siły. Vegeta nadal pozostawał w swojej haniebnej pozycji.

Dotąd milczący, wysoki jegomość zabrał głos. Wytłumaczył w iście dystyngowanym tonie, że przybywają z daleka i w istocie nie są przyjaciółmi księcia, a jedynie na niego wpadli w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące ich pytanie.

— Jestem Whis, droga pani, a to — tu wskazał na kotowatego — mój pan, wspaniały lord Beerus.

— Miło mi poznać. — Z uśmiechem podała dłoń Beerusowi. — Tak się składa, że dziś są moje urodziny i organizuję przyjęcie. Jesteście mile widziani.

Wciąż tajemniczy dla Gohana przybysze nie omieszkali uprzejmie przyjąć zaproszenie. Gdy tylko odeszli podbiegł do poległego księcia i pomógł mu wstać. Zdziwił go fakt, że nie odtrącił tej pomocy, jak to zwykle czynił.

— Kim oni są? — wyszeptał z obawą, że tamci go usłyszą.

Wojownik pozwolił sobie pomóc wstać, gdyż wciąż targały nim skrajne emocje — od gniewu po strach. Ten mocno paraliżujący. Westchnął ciężko, a jednocześnie jakby upuścił kamień, gdy wreszcie zostali tylko we dwóch.

— Ten kot to Bóg Zniszczenia, Beerus. Ktoś, kogo nie należy ignorować — mruknął cicho Saiyanin. — Jest jak pożeracz galaktyk! Nie, co ja gadam! Całych wszechświatów! I nie wolno nam go rozwścieczyć inaczej nas wszystkich unicestwi.

Dla syna Gokū brzmiało to dość absurdalnie. Wielokrotnie był ktoś, kto uważał się za niezwyciężonego, niemal samego boga. Nawet Bóg Światów nie był od nich silniejszy. Jak więc on mógł? Lecz chwilę potem przypomniał sobie, jak bardzo ogarnął go paraliżujący strach, którego nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć. I panika, jaka ogarnęła pyszałka Vegetę. Jeżeli on bał się tej istoty, to zapewne miał powód.

— Kaito uprzedził mnie, że Beerus się tu zjawił i że pokonał twego głupkowatego ojca — wyjaśnił zaraz książę. — Jeżeli czymkolwiek rozgniewamy Boga Zniszczenia, możemy pożegnać się z naszym domem. Ja nie żartuję, dzieciaku.

— To, co mamy robić? — zapytał z przejęciem młodzieniec. Jeśli jego ojciec przegrał starcie z tym bogiem, faktycznie mieli przechlapane.

— Zrobić wszystko by zadowolony opuścił naszą planetę jak najszybciej — pouczył go, kiwając na boki wskazującym palcem. — Jeśli nam się nie uda, to możesz zapomnieć o misji poszukiwawczej.

Tyle Son Gohanowi wystarczyło, by zrozumieć powagę sytuacji. Poszukiwania Sary miały dla niego najwyższy priorytet. Musieli załatwić wszystko po ciuchu i niezauważenie. Ryzyko było ogromne, ale stawka bardzo wysoka — ich życie.

***

Beerus i Whis szybko wtopili się w tłum z iście szerokimi uśmiechami i nienagannymi manierami. Można by powiedzieć, że ten przytłaczający pogrom, jakiego doznali w chwili spotkania, był tylko niefortunnym wypadkiem. Vegeta jednak nie zmienił zdania ani razu. Pamiętał boga na swojej rodzimej planecie i tego, jak potraktował jego ojca. W uszach dudniły mu słowa króla północnych galaktyk — nie rozzłościć. Nie był skończonym ignorantem i potrafił zrozumieć, jak bardzo mają przechlapane. Jeden fałszywy ruch, słowo i wszystko mogło przepaść. Gohan zdawał się dostrzegać zagrożenie i postanowił działać razem z nim. Za wszelką cenę chciał wreszcie ruszyć na poszukiwania.

Większość przyjęcia był spokój, chociaż parę razy zdarzyło się parę kontrowersyjnych zdarzeń, które chyba tylko cudem udało się zażegnać i to dosłownie. Saiyańscy wojownicy przemieszczali się między gośćmi z duszą na ramieniu. Vegeta po raz drugi uznał, że ten dzieciak jest coś wart i potrafił z powagą podejść do pewnych sytuacji. I wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie jeden incydent...

Buu mimo swojej siły i dobroci pochodzącej od jednego z bogów światów posiadał mentalność małego, rozkapryszonego dziecka. Nie zamierzał dzielić się puddingiem, którego tak bardzo chciał spróbować Bóg Zniszczenia. Hercules nie miał nic przeciwko, nawet zaproponował poczęstunek. Niestety Majin był do tego stopnia samolubny, że mimo uprzejmych próśb Whisa, demon swoim długaśnym językiem obślinił wszystkie flakoniki z waniliowym deserem. Tyle wystarczyło, by rozzłościć dotąd spokojnego boga.

Vegeta upuścił talerz z kolejnymi frykasami, jakimi chciał uraczyć przybysza. Gohan, chociaż w tym czasie stał nieco dalej by wybrać dla gości dobry trunek, zaobserwował zaistniałą sytuację, zacisnął pięści w oczekiwaniu. Dostrzegł, że pan Satan usiłował załagodzić sytuację z niesfornym Buu, jednak nie miał wpływu na dalszy przebieg zdarzeń. Buu, to po prostu Buu. Ziemianin oberwał rykoszetem — podmuch KI posłał go na jedną ze ścian promu. Stracił od razu przytomność.

Nie ludzie patrzyli na siebie z determinacją. Pachniało walką na wiele kilometrów. Nikt jednak nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mieli przechlapane. Nikt poza Vegetą i Gohanem. Whis zdawał się niewzruszony zaistniałą sytuacją.

— Przestańcie! — zakomenderował książę. Miał cichą nadzieję, że zostanie usłyszany. — To nie miejsce na walki! Opanujcie się.

Nic jednak nie było w stanie powstrzymać różowego stwora. Rzucił się z pięściami na boga, a ten kompletnie nic sobie z tego nie robił. Zupełnie jakby zwykły Ziemianin postanowił znokautować Saiyanina. Tak, to było dobre porównanie.

W tym czasie towarzysz boga wzruszył ramionami, zupełnie jakby oglądał walki dla dzieci w przedszkolu. To, co następnie zrobił, zdumiało Gohana — odwrócił się i podszedł do straganów z jedzeniem. Najwidoczniej dla niego nie było w tym zdarzeniu nic nadzwyczajnego albo gorzej — znał kolejno przebieg i oczekiwał jedynie końca. To wystarczyło, by młodzieniec zrozumiał, że są na straconej pozycji.

W tym samym momencie Beerus zablokował pięść demonicznego stwora. Zdawał się taki niewzruszony rosnącą furią Buu. Puki go nie obrażał, nie mieli się co stresować, że zachwiane zostaną wymiary. Vegeta w duchu cieszył się, że bóg nie wpadł na taki pomysł. Chociaż, on nie zwykł obrażać innych, to on był tym wielce urażonym na przestrzeni dziejów.


— Jestem dość łaskawym bogiem — rzekł z opanowaniem, po czym jak kukiełkę uniósł przeciwnika ku niebu, jedną ręką.

Począł trząść, a następnie okręcać demonem, jakby chciał zrobić mu najszybszego roller coastera w życiu. Jakby miał zamiar ustawić mu wszystkie klepki na odpowiednie miejsca...

— Jednakże jednego nie jestem w stanie tolerować — kontynuował bóg, wyrzucając swą ofiarę ku niebu.

Przechwycił go w okamgnieniu za magiczny czułek, kontynuując swój monolog. Vegeta w tym samym momencie przypomniał sobie słowa Boga Zniszczenia. Jego ojca uraczono tym samym zdaniem, które w myślach wyrecytował wraz z kotowatym: Istot, które nie traktują mnie z należytym szacunkiem.

Buu skończył w lazurowym oceanie rozproszony na maleńkie gumiaste cząstki. Pocisk dla niego nie był śmiertelny, ale wystarczyło, by zrobić poruszenie wśród gości. Kropelki wody rozprysły się po twarzach i gdyby nie fakt, że mieli przechlapane, byłoby to bardzo przyjemne uczucie. Gohan dostrzegł paraliżujące przerażenie na twarzy pobratymca. Nie miał pojęcia co zrobić, jak zakończyć ten spór? Nie chciał ofiar, a przede wszystkim samemu przestać istnieć, tylko dlatego, że jakiś samolubny grubas postanowił nie dzielić się głupim deserem o smaku wanilii.

Bulmę jednak rozwścieczyła postawa wybranka. Uważała bowiem, iż winien postawić do pionu niegrzecznego gościa. W dodatku raczyła nazwać boga prostakiem. Tylko co ona wiedziała? Nikt jej nie powiedział, kim był ów gość i że wcale nie należał nawet do znajomych księcia. Był za to wysoko postawioną personą, której nie należało ani lekceważyć, ani kompromitować.

Książę musiał działać. Nie należał do osób, które potrafią łagodzić sytuację, zwykle to on był tym prowokatorem. Dziś musiał jednak odstawić swe ego na bok, jeśli chciał mieć spokojne popołudnie, planował odnaleźć siostrę, a przede wszystkim żyć. Bez tego nie było już nic. Wzniósł więc się ku górze, zrównał z panem wszelkiego zniszczenia, cicho błagając o rozwagę i jednocześnie przepraszając za zaistniałą sytuację. Gdyby Gohan tego nie zobaczył na własne oczy, nigdy by nie uwierzył. To świadczyło o powadze sytuacji, w jakiej się znaleźli.

Nie to jednak było najbardziej uderzające. Beerusa nie dało się ugłaskać, nie chciał, by książę wymierzył sprawiedliwość Buu, ani też nowej porcji nieszczęsnego puddingu. Saiyaninowi pozostało przyjąć z pokorą porażkę, co sprawiło, że i Son Gohan poczuł paraliżujący strach. Vegeta nigdy się nie poddawał, zawsze walczył do samego końca, nawet gdy nie miał żadnych szans. Jego dumy nikt nie mógł podeptać, aż do dziś.

I stało się. Buu wrócił jak wielki koszmar z przeszłości — nie zamierzał się poddawać, wciąż nie wiedząc z kim ma do czynienia i że jego brawura jedynie jest oliwą dolaną do ognia. Beerus szybko sprowadził go na ziemię, a następnie oznajmił, że czas się skończył i pora zniszczyć planetę.

Tylko Gohan, Vegeta i Dende wiedzieli, z czym to się wiąże. Ostatni z nich będąc opiekunem Ziemi, był w stanie wyczuć niewyobrażalną moc rozwścieczonego kocura. Piccolo nie był ślepy i zauważył niecodzienne zachowanie sprzymierzeńców, zwłaszcza tych wybitnie silnych.

Reszta nie zdając sobie sprawy z niebezpiecznie zbliżającą się zagładą, postanowiła działać — dzieciaki naprędce dokonały fuzji i jak szybko rzuciły się na boga tak szybko dostały wciry. Rozzłoszczony bóg był jednak dla nich łaskawy. Nie zmiótł ich z powierzchni, a jedynie potraktował jak rozbestwione smarkacze, które należy postawić do pionu. Gohan odetchnął z ulgą, gdy posłał nieokrzesanego Gotenksa na łopatki.

Zaraz jednak do walki dołączył Piccolo, Osiemnastka i Tien Shinhan. Chociaż nie wiedzieli, z czym się mierzą i że nie mają szans, to spróbowali dotrzeć do istoty, która postanowiła ich terroryzować tylko dlatego, że poczuła się urażona.

— Kim ty jesteś? — zapytał z determinacją Tien.

Teraz dopiero się zainteresowali? Son Gohana zaskoczył ten fakt. Nie znali tego stwora i nie mieli pojęcia, że nie powinni w ten sposób z nim rozmawiać, zwłaszcza jeśli jego kaprysem było unicestwienie nie tylko życia na tym globie, ale i całego ciała niebieskiego. Gohan gorzko pożałował, że nikogo nie wtajemniczył. Może gdyby ktoś jeszcze miał świadomość, z kim się mierzyli... Czy wtedy cała impreza przebiegłaby bez zakłóceń i z ulgą żegnaliby boga i jego towarzysza z nadzieją, że nigdy więcej się nie spotkają? Może tak, a może nie. Zdecydowanie było za późno na roztrząsanie.

Starszego syna Gokū złościła cała sytuacja. Przyjaciele się starali i przegrywali. Co miał czynić? Jeśli rzuciłby się na boga, rozzłościłby go jeszcze mocniej. Czuł się bezradny. Kolejny raz. Nie potrafił odnaleźć dziewczyny, którą darzył uczuciem, jak i zażegnać śmiercionośny konflikt. Beznadziejność odbierała mu wolę walki.

Tymczasem Vegeta postanowił walczyć. Ruszył do boju, zmuszając każdą cząsteczkę do działania, mimo paraliżującego strachu. Jego działania były niestety głupie, gdyż nie miał żadnych szans z bogiem tego kalibru. Beerus położył go jednym ciosem na podłogę, depcząc jego złotowłosą głowę. Do księcia wróciły kolejne mroczne wspomnienia, kiedy jego ojciec znalazł się w takiej samej sytuacji.

Książę z pokorą przyjął swój los. Był gotów na unicestwienie. Zrozumiał, że mimo wielkich starań, zmuszenia się do błaznowania i upokorzenia przegrał. Nic nie mógł więcej zrobić. Patrzył na powoli rosnącą sferę z diaboliczną energią, która miała zetrzeć ich planetę z map wszechświata.

Zdumiewający był fakt, że do solenizantki całe zajście było obraźliwą aferą. Zupełnie nie pojęła, że słowa Boga Zniszczenia nie są rzucane na wiatr, a jego potęga jest w stanie roznieść w pył wszystko, co kiedykolwiek kochała. Niczego nieświadoma podeszła do Hakashina i wymierzyła mu siarczysty policzek, tym samym szokując wszystkich. Gohanowi odpłynęła krew z twarzy. Vegetę zamurowało.

Nastała cisza. W oddali było słychać pojękiwania szybko pokonanych. Zebrani struchleli. Chociaż poniekąd zdawali sobie sprawę z nieprzyjemnej sytuacji, to nie potrafili rzeczowo jej określić. Żadne z nich nie potrafiło wyczuć boskiej energii. Tylko Dende miał tę świadomość i trząsł się teraz z przerażenia. Miał wrażenie, iż za moment zemdleje. Był jednak na tyle przytomny, że złapał swego pobratymca za połę białej, dociążającej peleryny.

— Nie możesz się z nim mierzyć, panie Piccolo — wyszeptał z przerażeniem. — To jest bóg. Bardzo potężny bóg.

— Co ty opowiadasz...?

W tym samym czasie Vegetą targały silne emocje. Nie potrafił poradzić sobie z tak potężną falą wściekłości, a jednocześnie przerażenia. Znał swoje miejsce, wiedział, że nie należy igrać z Beerusem, jak i fakt, że nie miał żadnych szans. Jednak to, co przytrafiło się jego ukochanej. Tak, ukochanej! Wreszcie do niego dotarło, że Bulma to nie tylko arogancka i piękna kobieta, ale też nadzieja w jego nędznej egzystencji. Szansa na nowe życie i istota bardzo bliska jego sercu. Pierwszy raz w życiu poczuł się tak jak teraz. Czy aby ten cios nie zabił Bulmy?

W kilku susach tuż przy kobiecie pojawił się Gotenks, którego los poszkodowanej nie był obojętny — jeden z chłopców był wszak jej synem. Odetchnął z ulgą, kiedy odkrył, że córka Briefsa jedynie straciła przytomność.

Wezbrany w księciu gniew i niespożyta energia eksplodowały. Jedyne do chciał uczynić to dopaść kocura i go zniszczyć, a potem ocalić kobietę, którą kochał, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Dotąd była namiętność. I chociaż rzadko się ze sobą zgadzali, to teraz jak nigdy był pewien swych uczuć. Nawet jeśli parę godzin temu nie zamierzał zjawiać się na jakichś durnych uroczystościach zwanych urodzinami, których Saiyanie i tak nie celebrowali.

Moc, która wydobywała się z ciała księcia wymarłego ludu, spowodowała anomalie pogodowe; wiał niesamowicie wiatr, tworząc jednocześnie fale na oceanie, momentalnie pociemniało niebo. Zebrani na statku poczęli zastanawiać się, czy miał jakieś szanse z tym nieuprzejmym typkiem. Vegeta nie zamierzał już zgrywać uprzejmego. Jego ciało otaczały szalejące wyładowania energii.

Saiyanin dotąd zaskoczył wszystkich zebranych swoją pacyfistyczną postawą, tym razem jednak wielkością swej mocy. Ewidentnie jego siła wzrosła, do nie uszło uwadze wojownikom. Gohan był zdumiony jego postępom. Od czasu walki z Buu bardzo się rozwinął; jego drugi poziom był na najwyższym szczeblu.

Vegeta IV ruszył z zawrotną prędkością na boga. Pierwsze zderzenie wyglądało jak walka ze ścianą. Każdy cios, szybki czy precyzyjny został bezbłędnie zatrzymany jedną ręką. Beerus nie wyglądał na takiego, który by się przejął. Za chwilę zrobił unik i wymierzył siarczystą pięść w jego tors. Tyle wystarczyło, aby rozzłościć dumnego wojownika. Nie zamierzał tego przegrywać.

Natarł z jeszcze większą parą. Jakież wielkie zdziwienie było, gdy trafił, odrzucając w niebo naburmuszonego kocura. Trwało to jedynie uderzenie serca. Wściekły ponowił atak. Pragnął zniszczyć tego, który ośmielił się podnieść rękę na Bulmę.

Dobra passa trwała zaledwie kilka ciosów. To było ledwie kilkanaście sekund. Hakashin znowu był górą. Nikt nie miał z nim szans. Chwilę później nieprzytomny książę leżał na pokładzie statku.

Gohan trząsł się nie tylko ze strachu, ale i gniewu. Co miał robić? Jak zakończyć ten niepotrzebny spór? Nie miał pojęcia. A z pozoru była to łatwa misja. Gdyby wtedy wiedział, że Buu okaże się takim samolubem... Tyle że gdybanie w niczym mu nie pomagało. Gdybał od czterech lat bez żadnych perspektyw na przyszłość.

— Dlaczego im nie pomożesz, Son Gohanie? — szepnęła z przerażeniem Videl, która wciąż kucała przy swoim znokautowanym ojcu. — Nie możesz czegoś zrobić? On nas wszystkich zabije.

Młodzieniec spojrzał na nią, a po chwili spuścił wzrok. Wiedział, że jest przerażona. Ale co miał robić? Nie miał z nim szans. Był silny, owszem. Miał wielki wojowniczy potencjał i zdecydowanie był silniejszy od księcia, ale to było lata temu. Opuścił się w treningach, poszukując sposobu na odzyskanie ukochanej. Stracił zapał. A jednocześnie nie chciał rzucać się w paszczę lwa. Bóg zniszczenia nie był nieokrzesanym Buu, nie był bezwzględnym Komórczakiem, ani psychopatycznym Bojackiem.

— To jest Bóg Zniszczenia — westchnął z zawstydzeniem. — To zupełnie inna liga. Przepraszam, ale nie mogę się z nim równać.

Zacisnął pięści, unikając kobiecego wzroku. Czuł się jak dziecko w obliczu nadchodzącej tragedii. To frustrowało go najbardziej. Zaraz zrobiło mu się gorąco i rozpiął dwa guziki białej koszuli, w której przybył na urodziny tylko dlatego, że matka nalegała. Miał wrażenie, iż się dusi.

— Żegnajcie Ziemianie! — zawołał z powagą Hakashin. Wyciągnął szponiasty palec ku niebu. — Czas zniszczyć tę planetę Ziemię.

Zaraz po tych słowach utworzył szybko rosnącą sferę w kolorach fioletu. Energia kikōhy była dla wojowników odczuwalna. Jej rosnąca moc dosłownie powalała. Za chwilę jednak zniknęła. Tak po prostu. Kocur zdawał się nad czymś dywagować, czego podróżujący promem nie byli w stanie usłyszeć.

Beerus wylądował na dachu niewielkiej sceny, głęboko nad czymś się zastanawiając. Żal mu było tych wszystkich potraw, których spróbował, a jeszcze bardziej tych, których nie miał okazji — jak choćby pudding. Czy warto było taki wspaniały i bogaty w smaki glob obracać wniwecz?

— Panie Beerusie! — zawołał z determinacją Gohan. — Czy nie ma wyjścia z tej sytuacji? Czy naprawdę musimy zginąć tylko dlatego, że jakiś zachłanny Majin nie podzielił się deserem?

Młodzieniec nie był pewien czy dobrze robi. Dotąd nie posmakował nawet cząstki mocy Hakashina. Jednak nie zamierzał się całkiem poddawać. Jeżeli miał szansę to jakoś przegadać, nie mógł odpuścić. Chciał bronić swej planety, nawet jeśli jego umysł i ciało krzyczały, iż nie ma szans.

— Zostałem zlekceważony — rzucił ponuro bóg. — Nie toleruję takiego chamstwa.

— A zdaje sobie pan sprawę, że oni, w sumie to nikt nie miał pojęcia, kim pan jest?  — pragnął zauważyć Saiyanin. — Uważam, że pan również nas potraktował na wyrost. Nikomu się pan nie przedstawił na przyjęciu, nikt nie wiedział, że należy się panu godny szacunek. A już zwłaszcza demon, którego parę lat temu kusiła perspektywa zniszczenia świata.

Bóg nie odpowiedział. Milczał, taksując zebranych, którzy drżeli pod spojrzeniem jego zwężonych żółtych ślepi. Saiyanin w pełni zdawał sobie sprawę, że wciskał kij w mrowisko. Nie mógł jednak poddać tak łatwo swego życia. Ani młodszego brata, czy matki.

— Czy jest zatem szansa, wielki Beerusie byśmy jakoś rozstrzygnęli ten konflikt inaczej? — zapytał ostrożnie. — Nie mamy z tobą szans w walce siłowej. Czy jest coś, co możemy zrobić, żeby zadośćuczynić?

Gohan obserwował, jak kocur porozumiewa się ze swoim towarzyszem, jak drapie się po głowie, duma z wysoko podniesioną głową, a także pociera rękoma pysk, jak rasowy kot ziemski. To go zdumiało bardzo.

— Na waszej planecie jest wiele pysznego jedzenia, więc... Więc mógłbym rozważyć tę propozycję — powiedział przeciągle, wciąż się nad wszystkim zastanawiając.

Bóg Zniszczenia jednak szybko przystał na propozycję. Miał jednak jeden warunek — musieli go pokonać w innej walce, niesiłowej. Jak zauważył wcześniej syn Son Gokū, z mocą boga nikt nie mógł się równać. Zaskakujące było, że chciał zmierzyć się w głupiej grze zwanej papier, nożyce i kamień. Wybrał sobie za przeciwnika Oolonga — zmiennokształtnego prosiaka, który w jakiś niewytłumaczalny sposób dla Beerusa był stworem przypominającym Majina Buu, który go ośmieszył, a raczej jego boskość, o której większość nie miała pojęcia.

Son Gohan spróbował dopingować przyjaciela swego ojca, jednocześnie martwiąc się nadchodzącym niepowodzeniem. Mieli szansę, ale wszystko mogło się wydarzyć. Pomyślał nawet, że wolałby sam zmierzyć się z bogiem, niż posyłać tam wyuzdanego zmiennokształtnego. Nie mógł jednak zmieniać warunków gry. Wystarczająco nagięli wolę niszczyciela planet.

Powierzenie tak prostej i jednocześnie trudnej doli było ich największą porażką w dziejach. Oolong miał trzy szanse na wygraną i wszystkie trzy zmarnował. Jeśli ktoś wierzył w powodzenie tej gry, był w wielkim błędzie. Świniak nie uczył się na własnych błędach, za to kocur jak najbardziej. Pokonał bezmyślne stworzenie. Ostatecznie uznając, iż czas pożegnać się z mieszkańcami planety Ziemia.

Gohan padł na kolana, zaciskając mocno powieki. Taka szansa przeleciała im koło nosa. Byli skończeni i nic nie mogli na to poradzić. Nie wiedział, czy mógłby prosić o choćby jeszcze jedną próbę. Los się z nich naśmiewał. Tyle razy stawali do walki i pokonywali przeciwności. Tyl razem mieli odejść w zapomnienie i nigdy nie wrócić. Najbardziej jednak bolało go to, że nigdy miał nie odnaleźć Sary; Nie wyznać swych uczuć, tak jakby nigdy ich nie było. Czuł, że właśnie otrzymał najsurowszą z kar za odwlekanie.

Hakashin w tym czasie wzniósł się ku niebu, tworząc monstrualną sferę w kolorach purpury. Żal mu było tej planety, ale zasady to zasady. Uczciwie wygrał. Ziemianie i mieszkający tutaj Saiyanie nie mieli nic do zaoferowania, nie potrafili odpowiedzieć mu na jego pytania. Czas tego miejsca dobiegł końca.

Pogoda w momencie się zmieniła. Czarne chmury spowiły niebo. Zerwał się potężny sztorm, wyrywający dorodne palmy posadzone na statku wycieczkowym. Krzesła, budki i talerze pełne potraw fruwały po pokładzie. Wszystko niebawem miało ucichnąć i tylko tych dwoje w górze miało o tym pamiętać.

— Poczekaj! — wrzasnął ktoś, kto jednak nie zamierzał się poddawać.




20 sierpnia 2025

*113. Palące uczucie straty

Bonus przed sagą! Koniecznie przed!

Serdecznie zapraszam, będzie długo<3


Saga: Lodowej wiedźmy


ROK: 775
PLANETA: Ziemia

Muzyka

Czekał... Nie dlatego, że obiecał, ale nie miał wyboru. Jego pokruszone serce musiało poczekać. Jak zawsze.

Po pokonaniu straszliwego Buu ziemscy bohaterowie musieli odczekać pół roku, by ponownie wezwać Boskiego Smoka. Potrzebowali pomóc mieszkańcom zapomnieć o straszliwych czynach szalejącego, różowego potwora. Jego życzenie musiało zaczekać.

Wreszcie zebrał siedem magicznych artefaktów. Podróżował, ze wszystkimi w plecaku i tam, gdzie odnalazł ostatni, tam właśnie wezwał gigantycznego stwora. Po wypowiedzeniu odpowiedniej formuły niebo pociemniało, chociaż było już późno. Złocista, oślepiająca łuna wystrzeliła w górę. Son Gohan wielokrotnie obserwował rytuał przywołania, a jednak za każdym razem był to dla niego mistyczny widok. Wszystko odbyło się w akompaniamencie charakterystycznego dla tej ceremonii energetycznego huku, trudnego do opisania słowami.

Przed synem Gokū jawił się monstrualny smoczy bóg — Shén Long. Gigantyczna zielona głowa zniżyła się na tyle ku ziemi, by jego czerwone ślepia zrównały się z osiemnastolatkiem. Sumiaste, długie wąsy stwora wiły się niczym węże.

— Mogę spełnić twoje dwa życzenia. Jakie jest pierwsze? — zagrzmiał tubalnie smok. — Wypowiedz je szybko.

Son Gohan westchnął ciężko. Zawahał się na dwa uderzenia serca, po czym wyciągnął ręce przed siebie. Chciał nadać swemu życzeniu powagi. Musiał się spieszyć. Chociaż tu, gdzie przebywał, powoli zapadała ciemność, to na innej części globu nienaturalna noc mogła zwrócić uwagę jego przyjaciół. Teraz potrzebował samotności.

— Wielki Smoku, chciałbym cię prosić o wskazanie drogi — zaczął ostrożnie. — Czy możesz powiedzieć mi, gdzie znajduje się księżniczka Saiyan, Sara?

Smok mruknął potężnie, odsunął gigantyczny łeb nieco w tył. Po jego wielkim pysku nie było widać żadnych emocji. Albo zwyczajnie z tak bliskiej odległości Gohan nie był w stanie nic wyczytać. Dzielnie trwał w milczeniu, wyczekując jakieś odpowiedzi. W duchu modlił się do pokrętnego losu o powodzenie.

— Przykro mi, ale nie jestem w stanie spełnić tego życzenia.

Młodzieniec poczuł ścisk w okolicy serca. Może źle wypowiedział prośbę? Może smok potrzebował czegoś innego? Pomyślał chwilę, dokładnie zastanawiając się nad tym, o co chce apelować.

— Czy w takim wypadku możesz ją, to znaczy Sarę sprowadzić na Ziemię?

— Tego też nie mogę uczynić.

Gohan nie rozumiał dlaczego. Dawno temu, po pokonaniu Freezera sprowadzali duszę Kuririna na Ziemię, by następnie móc go wskrzesić. Nie chcieli, by od razu umarł; Starej Namek już nie było.

— A czy możesz, chociaż mi powiedzieć czy ona żyje? — jęknął z desperacją. — Proszę. To dla mnie naprawdę ważne.

Musiał wiedzieć cokolwiek. Był kłębkiem nerwów. Niewiedza go zabijała. Ojciec także nie potrafił namierzyć jej energii, chociaż próbował tego na samej planecie bogów. To nienaturalne zniknięcie musiało coś oznaczać. Nikt ot, tak nie rozpływa się w powietrzu! Gohan myślał, że potęga smoczego boga jest większa i będzie w stanie odnaleźć zaginioną. O ile można było uznać ją za zaginioną.

— Przykro mi, ale nie. Nie mam takiej mocy — odrzekł tubalnie. — Czy masz jakieś inne życzenia?

— Nie, smoku  — odparł z rezygnacją.

— Dobrze więc — ryknął, niebezpiecznie zbliżając kolosalny pysk ku młodzieńcowi. — Zatem żegnaj.

Son Gohan upadł na kolana, obserwując spektakularne rozgonienie artefaktów. Nie było żadnego spełnionego życzenia, mimo wszystko kolejne zebranie kul było możliwe za pół roku. Nie wcześniej. Nie miał już pomysłu co uczynić. Był na straconej pozycji, jednak nie zamierzał się poddawać. Kiedyś w końcu musiał ją odnaleźć. Musiał.

***

Osiemnastka wylądowała pod drzwiami niewielkiego kapsułkowego domu w górach Paozu. To tutaj miała trafić po przebudzeniu wraz z bratem i C16 i gdzie ostatecznie nie dotarła. Tak naprawdę jej nogi nie miały okazji przekroczyć progu budynku, w którym mieszkał przyjaciel jej kumpeli. Kobieta zapukała kilkukrotnie, a następnie w milczeniu wyczekiwała. W drugiej ręce trzymała grube zawiniątko przewiązane sznurkiem. 

Drzwi otworzyły się, a w progu pojawiła się zmęczona kobieta z włosami w nieładzie. Wyglądała, jakby dopiero co się obudziła. I tak właśnie było. W chwili, gdy Chi-Chi zrozumiała, kto stał po drugiej stronie, podskoczyła. Obie kobiety nie miały ze sobą wiele do rozmów. Były po prostu żonami dwóch przyjaciół. To wszystko.

— Miałam to dostarczyć — C18 rzekła bez emocji, wyciągając paczuszkę ku drugiej kobiecie. Na jej twarzy widniała maska obojętności.

— A cóż to takiego? — Żona Gokū nie kryła zdumienia. — Zamawialiśmy coś od kogoś? Pracujesz jako kurier?

Osiemnastka mimowolnie zaśmiała się pod nosem. Ona i kurierka? Brzmiało idiotycznie, ale ona w sumie była w stanie oblecieć wszystkie paczki w kilka chwil i nawet się nie spocić, a później mieć masę czasu dla siebie. Na pewno było to lepszym zajęciem niż patrolowanie ulic miasta, jak to czynił jej małżonek.

— Skądże! Jestem posłańcem, który miał dopilnować, by zawartość tego pakunku dotarła pod ten adres — rzekła zagadkowo, na powrót stając się zimną. —Ktoś nie specjalnie kwapił się do dopełnienia swej obietnicy, więc oto jestem.

— O czym ty mówisz? — Chi-Chi nie potrafiła zrozumieć, o czym mówiła blondynka.

— Nic więcej nie powiem. Bywajcie. — Machnęła ręką na odchodne. — Pozdrów chłopaków.

I odleciała, zostawiając starszą kobietę nie tylko zakłopotaną, ale i z paczuszką pełną pieniędzy. Podczas turnieju Sara pozwoliła wygrać Herculesowi, dając mu jasno do zrozumienia, że główna wygrana pomnożona razy pięć, jak i jej drugie miejsce należą się rodzinie Son Gohana. Oni potrzebowali tych pieniędzy, a Osiemnastka zgodziła się dopilnować umowy. Oczywiście Satan tłumaczył się tym, że potrzebował czasu na uzbieranie pełnej kwoty, chociaż nie zapomniał odebrać drugiego miejsca za Saiyańską Księżniczkę. Przed organizatorami tłumaczył się, że ta młoda dama musiała opuścić na chwilę planetę, by zrobić u siebie porządki, więc on, dobrodziej planety zaopiekuje się tą nagrodą do jej powrotu. Bohaterowie przecież sobie pomagali, prawda? A Księżniczka Saiyan brała udział w walce z Buu i prosiła Ziemian o pomoc tak jak później i on. C18 śmiała twierdzić, iż zakłamany mistrz miał zamiar wystrychnąć wszystkich na dudka.

ROK: 774
Planeta: Kōriwa


— Kim jesteś? — ciszę przerwał lodowaty i stanowczy kobiecy ton. — Zdradź mi, jak się tu dostałaś?

Zaskoczona jakbym została złapana na gorącym uczynku, odwróciłam się do mówczyni. Przede mną stała przygarbiona i zniszczona życiem staruszka. W dłoni dzierżyła podłużną laskę u szczytu wykończoną wielkim i przyblakłym kamieniem przypominającym kryształ lodu. Jej głowę zdobiła korona rzeźbiona w lodzie.

— A ty? — wybełkotałam, wciąż mrugając niedowierzająco.

— Ja tu zadaję pytania — burknęła ostro. — Jesteś w moim domu. Odpowiadaj!

Zmarszczyłam brwi. Nie lubiłam jej już. Miała jednak rację. To ja wtargnęłam do jej świata i wybuchem zniszczyłam sporą część ziemi. To ja byłam intruzem i miała prawo się żądać wyjaśnień.

— Znajomy mnie tu odstawił  — rzekłam ostrożnie. — Nie sądziłam, że ktoś tu mieszka. Nie przybyłam ciebie zabijać.

Starucha zaśmiała się ochryple i nieprzyjemnie. Podeszła bliżej, a ja zacisnęłam pięści, mając się na baczności. Spacerowała wokół mnie, dokładnie się przyglądając. Co jakiś czas tajemnicza baba zatrzynywała się, pocierając brodę, przechylając głowę oraz mamrocząc coś pod nosem. W końcu podeszła bliżej wyciągając ostrożnie trzęsącą się dłoń. Jak na komendę zrobiłam krok w tył. Co ona zamierzała?!

— Och... Jest w tobie tyle mocy... — zaskrzeczała. — Wspaniałej mocy! Jesteś...

— Jestem Saiyanką. Nie wiem, czy o nas słyszałaś — rzekłam wyniośle. — Niebawem stąd odejdę. Nie zamierzam tu zostawać.

— Ależ nikt cię nie wygania, dziecko. — Udała skruszoną. Ewidentnie coś ukrywała. — Jest w tobie tyle złych emocji. Może zdradzisz, co się stało? Wylewa się z ciebie coś niebezpiecznego.

Zrobiłam wielkie oczy. Skąd wiedziała? Byłam skruszona na kawałki bez większej nadziei na przetrwanie. Marzyłam jedynie o zniknięciu. Mimowolnie poczułam się obdarta z emocji. Zupełnie jakbym była dla niej otwartą księgą. Czułam od niej jakąś dziwną wibrację, której nie potrafiłam wyjaśnić. Nie była silna, a przynajmniej jej KI o tym świadczyło. Co więc takiego było w niej... mrocznego?

Wyjęła przede mnie kolejny raz dłoń, a ja znowu się odsunęłam. Ta jednak nie dała za wygraną. Złapałam ją na wysokości łokcia, by zaprzestać jej nadwyraz dziwnych intencji. 

— Nie zbliżaj się! — ryknęłam ostrzegawczo.

Ona jednak dała radę dosięgnąć mego napierśnika długim szponem palca wskazującego. Zaraz pojawiła się drobna, błękitna i zimna energia, która chwilę później zniknęła. W tym samym czasie odepchnęłam ją, a ta upadła twardo na pośladki. Zaśmiała się złowieszczo. Przeszedł mnie dreszcz.

Miałam zamiar ją zdzielić za przekroczenie granicy, ale potem poczułam coś dziwnego. Coś na kształt ulgi, poczucia mniejszego zachwiania i większej stabilizacji. To było takie... Nierealne. A jednak byłam mniej zdruzgotana niż jeszcze kilka sekund temu. Co ona mi takiego zrobiła?

— Jak... Jesteś czarownicą? — jęknęłam z dezorientacją. Odruchowo przyłożyłam dłonie do piersi. — Co mi zrobiłaś?

Kobieta podniosła się, wspierając laską, która chyba nabrała odrobiny więcej blasku. W tym czasie cały czas coś mamrotała pod nosem, a także chichotała. Brzmiała jak skończona wariatka. Może mieszkała tu sama i tak właśnie było. Rozejrzałam się automatycznie po okolicy. Ciemno, cicho i zimno. Czyste pustkowie, o jakim marzyłam w najgorszym momencie swego życia.

— Zabrałam ci odrobinę bólu — wyjaśniła powoli. — Jest w tobie ogromny ból i cierpienie, a ja jestem w stanie ci go zabrać.

— Jak? — warknęłam. — Gadaj!

— Jeśli mi pozwolisz zajrzeć do swojego roztrzaskanego serca, będę mogła je poskładać — rzekła, tajemniczo się uśmiechając. — Musisz mi na to pozwolić, dziecko. Jesteś w naprawdę kiepskim stanie.

Chciałam... Chciałam zapomnieć o wszystkim. Czy ona właśnie oferowała mi swoją pomoc? Tylko dlaczego? I co musiałam oddać jej w zamian? Czarownicy zawsze chcieli coś w zamian.

ROK: 776
PLANETA: Ziemia

Minął kolejny rok. Gohan bezskutecznie opracowywał plan odzyskania ukochanej. Cokolwiek by nie robił, odnosił wrażenie, iż odbija się od ściany. Zupełnie jakby cały świat był przeciwny. Tylko dlaczego? Nie potrafił zrozumieć. Pragnął jedynie odnaleźć wybrankę swego serca. Nic więcej.

Tego roku zebrał ponownie wszystkie siedem kul i zadał dokładnie te same pytania. A może nieco zmienił ich formę? Nie miało to większego znaczenia. Jak poprzednio Boski Smok nie potrafił ani ich spełnić, ani też udzielić żadnej odpowiedzi. Znowu wszystko było na nic. To nie miało najmniejszego sensu.

Starał się żyć z dnia na dzień, uczęszczać do szkoły i być na miarę jego możliwości, zwykłym nastolatkiem. Bywały jednak z pozoru lepsze dni, kiedy wszystkie troski odkładał na bok. Nie potrafił czyjegoś cierpienia odłożyć na bok, tylko dlatego, że sam rozpaczał. Jego ból był nieuleczalny, o czym uświadomił go smok. Tym ludziom jednak potrafił pomóc.

Z czasem w progi Saiymana weszła Saiyaman numer dwa. Brzmiało to niedorzecznie, ale była to transakcja konieczna; Gohan samodzielnie nie był w stanie wszystkiemu sprostać, nie był też takim ulubieńcem policji. Skoro Videl go zdemaskowała i wzięła udział w minionych wydarzeniach, nie miał zamiaru się wiecznie ukrywać. Sam Herkules przyczynił się do ich ostatecznej wygranej. Chciał robić to, co należało. Mówił, że to coś, z czego nie zrezygnuje — nie byłby wtedy sobą.

Pewnego dnia zadzwoniła Videl. Chociaż się nie zrozumieli i jednocześnie wzajemnie napsuli krwi, to wciąż utrzymywali czysto bohaterski stosunek. Gohan dał córce Satana jasno do zrozumienia, że miejsce w jego sercu jest już zarezerwowane. Nawet, teraz gdy księżniczki nie było. Dla chłopaka pamiętne popołudnie w strażnicy było jak choroba; Nie chciał pamiętać chwili, w której spełnienie zamieniło się w koszmar. W jednej chwili widział nadzieję na przyszłość, cel w życiu i ziszczenie najskrytszych marzeń. W drugiej niestety nastała mroczna nicość.

Gohan współdziałał w pogromie przestępczości. Tylko to się liczyło. Nie chciał od tej młodej kobiety niczego więcej prócz wsparcia. Nawet jeśli jego matka naciskała. Ona w tym wyimaginowanym związku widziała jedynie pieniądze. Dla Gohana był to szczyt hipokryzji. Jego ojciec, a jednocześnie wybranek jego matki był prawie że kalką jego ukochanej. I ona miała czelność krytykować jego decyzje sercowe?

— Cześć Gohan! Pamiętasz o hotelu ojca, o którym ci wspominałam?  — zawołała z lekkim sercem. — Wiesz... Został ukończony i zostaliście zaproszeni. Ty i twoi przyjaciele jesteście zaproszeni na prywatny bankiet, z powodu pokonania Buu.

Son Gohan mimowolnie się skrzywił. Domyślił się, że koleżanka nie chciała przywoływać złych wspomnień i pewnie nawet nie pomyślała o tym w chwili, gdy mówiła. On jednak każdorazowo wracał do tamtego momentu. Wspominał, analizował i śnił o nim każdej nocy. Był dosłownie więźniem jednego dnia, który jakby nie patrzeć ciągnął się w nieskończoność.

— Dziękuję ci Videl, ale nie mam ochoty tam iść — mruknął, ciężko wzdychając. — To nie dla mnie.

Nie chciał mówić nic więcej. Wiedział, że nikt nie lubił Marka Satana. Kto by tolerował obłudnika? W jednym jednak winni byli mu wdzięczność — Gdyby nie był światowym, bohaterem nie mieliby szans w ostatecznym pokonaniu Buu. Tak przynajmniej twierdził jego ojciec. Vegeta niechętnie o tym wspominał, chociaż tam był. Nikt tak naprawdę nie chciał rozpamiętywać tamtego dnia.

— To dla mojego ojca bardzo ważne. Przyjdźcie wszyscy, chcemy wam w ten sposób podziękować za ratunek. Jak inaczej, skoro jesteście anonimowi? — westchnęła, krzywiąc się w małym okienku programu komunikacyjnego. —  A później będzie ta cała szopka...  Tata zapomni o wszystkim i będzie przed całym światem udawać, że to jego zasługa. Ja wiem, że jest inaczej. Był to twój tata i cała reszta...

— Zobaczę, co da się zrobić — bąknął, po czym się rozłączył. Bez pożegnania.

Dziewiętnastolatek* Niechętnie wspomniał o bankiecie przy kolacji. Liczył na to, że nikt się nie zgodzi. Matka dziwnym trafem nie była za wyjściem, chociaż wielokrotnie namawiała chłopaka do bliższej relacji. Uważała, że panience Videl zależy na Gohanie i jest to odpowiednia dla niego partia. On jednak nie podzielał jej zdania.

Goten od razu się zgodził. Dla niego wyjścia do ludzi były jak wycieczki krajoznawcze. Lubił odkrywać nieznane i węszyć wraz ze swym przyjacielem Trunksem włazić tam, gdzie nie wolno. A wszystko, co związane było z łgarzem numer jeden, na pewno zasługiwało na uwagę.

Ojciec na początku podszedł do wyjścia sceptycznie. Son Gohan uśmiechnął się w duchu. Było przegłosowane. Jednak po zastanowieniu jego ojciec zmienił zdanie. Wszystko za sprawą jedzenia. Jedzenia, którego można było nie przejeść! Taki bogacz jak pan Satan musiał mieć naprawdę sporo jedzenia do zaoferowania.

I tak się stało. Wspaniały Saiyaman musiał wybrać się na nic nieznaczące przyjęcie. Tylko po to, by się pokazać w niewygodnym garniturze. A wszystko pod groźnym okiem matki, która nie akceptowała innego stroju wyjściowego. Zwłaszcza u bogatych ludzi. Wpływowych ludzi.

O ustalonym czasie, w górach Paozu pojawiła się Videl swoim nowym samolotem, który podarowała jej Bulma. Tym samym, którym odbierała zawodników i kibicujących na turniej o Najsilniejszego pod Słońcem. Na pokładzie siedzieli starzy znajomi — mistrz Rōshi i jego ponad stuwieczny żółw, Kuririn z rodziną, Yamcha i jego przyjaciel Pūar, a także Oolong i fioletowowłosa kobieta imieniem Lunch. Dołączył do nich również Piccolo, ale on, jak to on stał na dachu pojazdu; tak samo, jak dwa lata temu, w drodze na turniej.

I ona również... Pomyślał ze smutkiem Gohan. Bo była na niego wściekła.

Na miejscu czekała już Bulma z Vegetą i Trunksem, a także Ten Shinhan oraz Chaoz. Przed wejściem był również Bee — pies uratowany przez Buu i Herculesa. Można by powiedzieć, że symbol dobroci strasznego Buu. Gdyby nie bezduszny strzelec i zarazem konkurent Satana, los Ziemi byłby bezpieczny już na początku. Niestety tamten kłusownik sprawił, że Majin na powrót stał się wcieleniem zła.

Gokū i Vegeta jak zawsze pozostawali w swoich strojach do walki. Nie tylko dlatego, że kochali walczyć, ale te stroje miały dla nich największą wartość. Książę nawet stwierdził, że kombinezon bojowy był również odzieżą reprezentacyjną. Gohan był w stanie w to uwierzyć. Brat Sary, jak i ona sama niechętnie ubierali odzienie ziemskie. Na wspomnienie księżniczki chłopaka zakuło w sercu.

Wejście do nowoczesnego kompleksu hoteli odznaczało się mocnym przepychem. Niby same ceglane monumenty, ale tuż przy wejściu widniał posąg ze złota, a może tylko pozłacany? Rzeźba trzykrotnie większa od przedstawionego Herkulesa sprawiała, że mężczyzna bez oporu korzystał z dobrodziejstw swojego naciąganego tytułu. Wciąż był wyimaginowany, nawet gdy jakaś część jego brała czynny udział w ratowaniu świata.

Pierwszy budynek przypominał pałac, za nim znajdowały się gigantyczne ogrody, a największą i najbardziej samochwalną atrakcją była wielka podobizna twarzy Marka Satana uformowana z żywopłotów. Sam właściciel zachęcił gości, by obejrzeli wytwór wspaniałych ogrodników z góry. Gokū, Gohan, Kuririn i Yamcha z ciekawości wzlecieli ku niebu, by podziwiać owo dzieło. Videl zapłonęła rumieńcem. Jej ojciec jak zwykle się zapomniał. Nie on miał być gwiazdą tego spotkania.

Dalej mieściło się jezioro, na którym usytuowany był długi pomost, a na końcu obszerny taras, gdzie mieli biesiadować. Właściciel tego monstrualnego kompleksu był tak popularny, że można było spodziewać się szybkiego zwrotu pieniędzy nie tylko za budowę, ale i samą ziemię! A okolica była niezwykle piękna, otoczona wzgórzami i jeziorem. Istny raj, by odpocząć.

Przy stole można było spotkać resztę gości zasiadających przy małych, okrągłych stolikach: Dende, koci mistrz Karin i jego uczeń Yajirobe zwany często przez Kuririna Żarłomirem bez umiaru, stary bóg światów oraz Kibitoshin. Zaskoczeniem było spotkać tam samego Północnego Króla Światów ze swoimi równie martwymi pomocnikami — Grzegorzem świerszczem i małpą Bubbles. Widocznie tylko Kaioshinowie mogli mimo bycia nieżywymi opuścić zaświaty.

— Witajcie moi mili! Na początek pragnę podziękować za wsze przybycie — zawołał entuzjastycznie właściciel przybytku. — Zebraliśmy się tutaj, by świętować ocalenie naszej wspaniałej Ziemi. Gdyby nie wy, nie byłoby nas tutaj. Jedzcie i pijcie!

Zadowolone gwary roztoczyły się pod słomianą strzechą okrągłej pergoli. Zebrani mieli w nosie hotel, ale darmowe jedzenie i upamiętnienie ich zasług, chociaż w małym gronie było po prostu miłe. Zwłaszcza że świat i tak o nich zapomniał, znowu.

Tak też się stało kilkanaście minut później, kiedy jeden z lokajów nadbiegł z ostrzeżeniem, nim grupa szalonych dziennikarzy postanowiła napaść właściciela terenów. Niczym harpie rzucały się do Satana, pragnąc dowiedzieć się wszystkiego o tutejszym spotkaniu. Przed stratowaniem i prawdopodobnie samym pobiciem uratował Herculesa jego podwładny, który odsłonił tablicę z nazwą hotelu: Super cudowny hotel imienia Satana, Wybawcy świata i pogromcy Majina Buu. Pseudo obrońcy zrobiło się wstyd jak na komendę. Gromadka prawdziwych obrońców nie miała jej ujrzeć!

Tak się zbłaźnić! Dlaczego znowu ja... Pomyślał Mark, usiłując zasłonić tablice przed operatorami kamer. Co za obciach!

Jego zawstydzenie nie trwał jednak długo. Jak zawsze podjudzony przez media wpadł w samozachwyt. On nigdy nie potrafił oprzeć się przed światem. Zwłaszcza gdy wiedział, jak bardzo jest uwielbiany i to społeczeństwo sponsorowało nakład w ten Hotel. 

Son Gohana przytłaczała ta atmosfera. Przybył tutaj tylko dlatego, że tak wypadało. Chciał też w ten sposób mieć nadzieję, że oddaje w tym cześć Księżniczce Saiyanów. Brała czynny udział w batalii, była na linii frontu, gdy świat umierał i widziała jego odrodzenie. To wszystko wiedział z opowieści ojca, Dendego, a nawet Vegety. Heroiczna postawa wojowniczki nie mogła być zapomniana! Miała zjednoczyć się z Son Gokū, by ostatecznie pokonać potwora. Była gotowa poświęcić swoje życie, by inni mogli przetrwać. Dla Gohana znaczyło to bardzo wiele.

Wstał od stołu i przeszedł przez drewniany most. Usiadł na schodach, ciężko wzdychając. Nie chciał oglądać popisów ojca Videl. Drażniło go takie zachowanie tak jak wcześniej Sarę. Wcześniej uważał je za śmiesznie niegroźne i uwłaczające godności Mistrza Świata. Teraz było inaczej, zwłaszcza gdy znali się teraz osobiście. Czy takie zachowanie przystoi człowiekowi wyniesionego do rangi wybawiciela?

Nagle coś poczuł. Obcą siłę. Nie potężną, ale jednak. Nie mogła być to księżniczka, ją rozpoznałby nawet na łożu śmierci. Ktoś przybył na ich planetę. Zwykle były to osoby niezamierzające pertraktować pokojowo. Odwrócił się ku pergoli i wyczuł poruszenie wśród zebranych tam wojowników. Tylko pan Satan i telewizja nie przeszkadzali sobie w tworzeniu mistycznych opowieści o niewiarygodnej sile wybawcy ludzkości.

Gohan...  — usłyszał w swojej głowie. Był to Piccolo. Mówił do niego telepatycznie. Po tonacji wiedział, że należy być ostrożnym. W myśli przytaknął na wezwanie swojego nauczyciela. Bez względu na to, czy przybysz był silny, czy nie, musieli poznać jego intencje.

Wszyscy ruszyli ku wyjściu, nie chcąc wzbudzać podejrzeń reporterów. Wciąż pragnęli być anonimowi. Nim zdążyli opuścić długie marmurowe schody, dwaj tajemniczy osobnicy wylądowali na dachu pojazdu, którym tutaj przybyli. Sami postanowili spotkać się z prawdziwymi obrońcami planety.

Im oczom ukazał się niewysoki humanoidalny mężczyzna odziany w granatowy, bojowy strój typowy dla Saiyan i innych służb Kosmicznej Organizacji Handlu. Był uderzająco podobny do tego, w którym przybył niegdyś Vegeta. Czy zatem przetrwała bez swojego pana?

Druga postać była jeszcze niższa i zupełnie inna. Maleńka biała istota o kształtach przypominających robota, ubrana w różową, prostą sukienkę. Gohan wiedział, że we wszechświecie istnieją przeróżne rasy i Sara wiele razy mu o nich opowiadała. Chociaż nie miała talentu artystycznego, to czasem rysowała mu coś na kształt tego, co spotkała w kosmosie. Największym niedowierzaniem było jednak to, iż s trudem było uwierzyć, kiedy mówiła, że dokładnie odwzorowała danego osobnika.

Zebrani jak na komendę napięli mięśnie. Zaobserwowano ogon u jednego z przybyszy, co oznaczało tylko jedno — kolejnego Saiyanina. Syn Gokū mimowolnie przełknął ślinę. No tak, kiedy jeden przedstawiciel gatunku znika, dziwnie pojawia się kolejny. Czy miało to może ze sobą jakiś związek? Może miał szansę się czegoś dowiedzieć. Musiał być jednak na baczności. Saiyanie z natury byli złowrogo nastawieni do reszty świata.

—  Table!  — zawołał gniewnie następca tronu Saiyańskiego.  — Co ty tutaj robisz?

Ruszył schodami w dół z pełną powagą. Widać było, że doskonale znał swego pobratymca i wcale nie cieszył się z tego spotkania. Czy miało oznaczać to kłopoty?

— Bracie!  — odpowiedział mu radośnie przybysz.

To było jak cios w głowę dla zebranych. Ile jeszcze sekretów w swym życiu miał książę upadłego ludu? Najpierw na jaw wyszło, że ma dużo młodszą siostrę, a teraz i brata. Mimo niskiego wzrostu widać było, że miał więcej lat niż Sara. Dziewczyna nigdy nie wspominała, by miała więcej braci.

— Cieszę się, że cię odnalazłem, Vegeta!  — Table nagle przestał wyglądać jak typowy wojownik tej rasy. Zdawał się beztroski i machał ogonem jak dzieciak.

Wraz z nim zeskoczyła druga postać, nadal niezdradzająca swojej tożsamości. Ona w przeciwieństwie do pierwszego wrażenia Saiyanina była od początku jak oaza pokoju.

Najstarszy brat Sary splótł ręce na piersi, przywdziewając maskę niewzruszonego, a jednocześnie niezainteresowanego rodzinnym spotkaniem. Obrócił się bokiem do brata, jakby usiłował uniknąć kontaktu wzrokowego. Zebrani na schodach zaczęli szeptać między sobą. Jakie zagadki w kieszeni trzymał książę Saiyan?

— Myślałem, że ojciec wysłał cię na inną planetę, bo nie umiałeś walczyć — burknął z niesmakiem, wstydem na honorze rodziny. — Czego tutaj szukasz?

Dla Gohana wszystko stało się jasne. Skoro Table nie potrafił walczyć, a rodzina królewska nie chciała mieć w swych szeregach słabeuszy, Sara najprawdopodobniej nigdy nie poznała swego drugiego brata. Nikt nigdy nie wspominał o jego istnieniu, jakby liczyła się tylko siła. I tak było. Sara wielokrotnie wspominała, że czuła się nikim w rodzinnym domu. Jedynie co ją obroniło przed wylotem to szkolenie na 6 urodziny, których i tak się nie doczekała. Inne dzieciaki nie miały takiej szansy — wysyłane w kosmos były po okresie niemowlęctwa. Królewscy mieli przywileje, ale gdy nie spełniali norm, kończyli tak samo — zapomniani.

— Dowiedziałem się od Namekan, że po pokonaniu Freezera zamieszkałeś na Ziemi, ponieważ potrzebuję twojej pomocy — wytłumaczył się naprędce Saiyanin.  — Moja planeta jest terroryzowana przez potwory, braci Avo i Cado. Ja nie dałem im rady, ponieważ jak mówiłeś, jestem za słaby. Nie umiem walczyć.

Karłowaty mężczyzna wydawał się bardzo strapiony faktem beznadziejności swego położenia. Pragnął jedynie pomocy i szukał jej gdzieś na drugim końcu świata. Liczył na braterską pomoc, mimo tego, że został odtrącony w dzieciństwie.

Vegeta nie wyglądał, jakby w ogóle zamierzał mu pomagać. Jego wyryta w kodzie genetycznym awersja do słabszych była jak rak. Gokū jednak nie potrafił przejść obojętnie, gdy ktoś wołał o pomoc, zwłaszcza gdy gdzieś czaił się wróg do pokonania w bitwie.

Nim jednak ostatecznie doszło do jakiegoś porozumienia, musiała wkraść się sprzeczka. Tak wiele osób chciało zmierzyć się z tajemniczymi braćmi armii Freezera. Jakby to miało sprawić im radość, że ostatecznie uzyskali większą moc od samego Changelinga. Tak samo, jak jakiś czas temu, gdy w zaświatach zapanował chaos i jeden z Oni doprowadził do eksplozji osobliwej kadzi, która stworzyła potwora imieniem Janemba*. Na Ziemię wysypały się stwory z samego piekła. Gohan wtedy miał szansę ponownie zetrzeć się z demonem mrozu, jak i Bojackiem i jego bandą.

Jako że przeciwników było tylko dwóch, należało wyłonić szczęśliwców. Son Gokū wpadł na pomysł, by wyrywać białą rzodkiew, którą sadził wcześniej z Chi-Chi, by zarobić na życie. Zwycięzcą okazał się Trunks, a tajemniczą istotą, która przybyła z Table, była jego żona — Gure.

Wszyscy wrócili na bankiet z wyjątkiem Gohana, co zauważył Vegeta. Sam nie wiedział dlaczego, ale uznał, że musi porozmawiać z młodzieńcem. Chciał też się czegoś dowiedzieć. Nie tylko Saiyman stracił Sarę. Podparł ścianę po przeciwległej stronie wejścia do kompleksu.

— Dowiedziałeś się czegoś?  — zapytał z założeniem, że zostanie zrozumiany.

— Nic  — szepnął z goryczą nastolatek.  — Nikt nie wie, co się z nią stało.

Książę cicho westchnął, ukradkiem spoglądając na zafrapowanego dzieciaka. Widział jego cierpienie. Sam nie był szczęśliwy, gdy jego siostra odeszła bez słowa. Domyślił się, że między nimi coś było, skoro tak to wszystko zostało ucięte, zanim jeszcze ktokolwiek się czegokolwiek dowiedział. Próbował drążyć temat, dowieść, że była to wina młodego wojownika, ale po tym, jak zrozpaczony dzieciak wykrzyczał mu w twarz, że ją kocha, odpuścił. Był nawet w szoku, a potem zrobiło mu się nieszczęśliwca żal.

— Czy ona w ogóle wie o istnieniu Table?  — Gohan zapytał niespodziewanie.

— Nie. Table nie jest synem naszej matki. Ojciec miał na boku wiele kochanek i jedna z nich powiła mu dzieciaka.  — odparł książę po chwili.  — Gdy okazał się słaby, wyruszył jak wszystkie inne saiyańskie szczeniaki na inną planetę. To było jak wydziedziczenie.

— Sarę także czekał ten los  — zapytał bez ogródek młodszy Saiyanin. — Prawda?

— Tak. Na tamte chwile tak.

Vegeta spojrzał w niebo. Chociaż brzmiało to pokrętnie, to cieszył się, że jednak Freezer ich zaatakował i Sarę ominęła przykra prawda o wydziedziczeniu z rodziny, odesłaniu do odległego świata. Chociaż... Gdyby tam trafiła, może byłaby bezpieczniejsza? Nie spotkałaby na swojej drodze cholernego Changelinga i nie zaznała tyle zła. Jednak to zło ją ukształtowało. Nauczyło walczyć i wierzyć w siebie. Ostatecznie stała się tak samo potężną wojowniczką, jak Kakarotto.

Kolejne dwie kosmiczne kapsuły zamajaczyły na niebie. Chwilę potem wylądowały na transportowym samolocie, niszcząc go doszczętnie. Były mistrz świata w Tenka-ichi Budōkai od razu przetransportował przyjaciół przed główne wejście, gdzie znajdowali się już Vegeta z Gohanem.

Avo niebieski baloniasty stwór z rogiem na czubku głowy oraz Cado — czerwony bliźniak, który w przeciwieństwie do brata posiadał dwa rogi, na równie łysej głowie. Od samego początku nie stanowili zagrożenia ani dla Trunksa, ani też Gotena, którego sprytnie wplótł do walki Gokū. Problem polegał jedynie na tym, że nie brali tej walki na poważnie. Te dzieciaki nic sobie nie robiły z zagrożeń. Pokazały to dość dosadnie podczas walki z Buu. Nawet sromotnie pokonani nie wiedzieli, z czym mieli do czynienia. Nigdy nie otarli się o śmierć świadomie.

Podczas ich bójki ucierpiał nowopowstały kompleks hoteli, jak i teren wokoło. Gohana ucieszyła ta sytuacja, chociaż nie planował się nikomu do tego przyznać. Nie wypadało. Miał po prostu nadzieję, że da to przy okazji nauczkę zuchwałemu ojcu Videl.

Bracia z Armii Specjalnej ostatecznie połączyli siły, stając się jednością — fioletowym stworem z kolcami nieco przypominającym przerośnięte liczi, a może i Dodorię w innym wydaniu? W każdym razie zmusili tym chłopców do własnej fuzji. Niestety na pierwszy rzut jak zawsze nieudanej i napompowanej. Tylko chęć ukończenia walki sprawiła, że kosmiczny przeciwnik postanowił zaczekać na ponowne połączenie.

Nawet jako Gotenks nie nabrali ogłady, wręcz przeciwnie byli bardziej dziecinni, niż to było konieczne. Hotel został doszczętnie zniszczony, a niszczycielska fala gigantycznego Avocado musiała zostać opanowana przez Gokū i Vegetę. Jednak ostatnie skrzypce zagrał Son Gokū samodzielnie, przechytrzając swojego przyjaciela.

Po całym tym zbędnym pokazie siły i zniszczeniu  Gohan postanowił zagadać do nowo poznanego Saiyanina. Cały czas, gdy trwała walka, ukradkiem obserwował niskiego przedstawiciela królewskiej rodziny. W głowie układał plan, a gdy ostatecznie ich spojrzenia się spotkały na uboczu, dziewiętnastolatka dopadła trema.

— Przepraszam pana. Nie chcę przeszkadzać, ale mam pytanie — rzekł nieśmiało syn Chi-Chi.

Table uśmiechnął się przyjaźnie, jednocześnie zachęcając półsaiyanina do zajęcia miejsca tuż obok. Wyrzutek powoli przygotowywał się do odlotu. Nim jednak miało to nastąpić chciał spędzić trochę czasu na obserwowaniu tutejszej przyrody To było jak ładowanie baterii.

— Coś się stało? — zapytał, nie tracąc uśmiechu. — Dziękuję wam za pomoc raz jeszcze.

Nastolatek nerwowo skubał skórkę lewego kciuka, usiłując się na nim skupić. Nie wiedział, jak ma prosić o pomoc, której bardzo, ale to bardzo potrzebował. Nie chciał obarczać innych, ale teraz nadarzyła się okazja. W dodatku do samodzielnej misji. Mąż Gure cierpliwie czekał.

— Potrzebuję pożyczyć od pana statek — rzucił naprędce, jednocześnie zaciskając powieki, jakby palnął coś głupiego. — To bardzo ważne.

— Na co ci statek?

— Na pewno nie pan, że ma pan młodszą siostrę, Sarę. — wyjaśnił spokojniej.  — Sara uciekła, ale jednocześnie uznaliśmy ją za zaginioną. Ona po prostu przepadła bez wieści, a ja... Ja muszę ją odszukać.

— Siostrę? Vegeta ma siostrę. To znaczy, że ja też mam siostrę... — mówił sam do siebie, jakby usiłował przyswoić tę informację. — Jak to zaginęła?

— Ja... My... To znaczy — Son Gohan bełkotał bez składu, bojąc się wyznać obcemu, co czuje. — Ona się na mnie wściekła, a ja chciałbym wszystko odkręcić. Jest... Jest dla mnie bardzo ważna. Nikt nie potrafi mi pomóc. Gdyby pan był łaskaw udostępnić mi swoją kapsułę, mógłbym wyruszyć na jej poszukiwania!

Saiyman poderwał się na równe nogi, nie kryjąc swej determinacji, w jakiej misji zamierzał się podjąć. Chciał także pokazać, jak bardzo potrzebuje pomocy i tylko ten tutaj Kosmiczny Wojownik, chociaż do klasy wojowników tak naprawdę nie należał, był w stanie go poratować.

— Chciałbym kiedyś poznać swoją młodszą siostrę — rzekł z uśmiechem na twarzy ogoniasty Saiyanin. — Zgadzam się. Odnajdź ją, gdziekolwiek się znajduje.

Książę bez tytułu do tronu podał nastolatkowi pilot do jednej z maszyn, tym samym życząc mu powodzenia w misji. Obaj mieli umowę. Son Gohan miał już wielki plan w głowie; Jak tylko nadejdą wakacje, wyruszy w podróż. Dlaczego wtedy? By matka nie puściła za nim ojca. Miał zamiar wypuścić bajeczkę o samotnej wędrówce po pustkowiu dla oczyszczenia umysłu. W końcu musiał odpocząć od nauki i przygotować się na kolejny rok. Tego nie mogła mu odmówić.

Znał całą trasę Kenzurana, którą otrzymała Osiemnasta. Teraz pozostało jedynie przelecieć cały kosmos i odnaleźć to tajemnicze miejsce. Teraz gdy miał w rękach kosmiczną kapsułę czuł spokój, a jednocześnie determinację. Nie zamierzał odpuścić. Nigdy.

ROK: 775
Planeta: Kōriwa


Minęło zaledwie kilka miesięcy. By mieć jakiś wgląd do znanego mi dotąd kalendarza, poprosiłam wiedźmę, by mi go zbudowała. Bym mogła oznaczyć czas, którego po prostu potrzebowałam. Ona zgodziła się na to tylko dlatego, że chciała ode mnie mojej negatywnej energii. Podchodziłam do jej słów ostrożnie, ale za każdym razem, gdy pojawiał się ten sam bolesny koszmar, a ja po przebudzeniu wpadałam w szał, rozpacz i cholera sama wiedziała co, ta jakby spod ziemi pojawiała się obok, zabierając odrobinę bólu. Wtedy zaczynałam oddychać i ponownie wracając do śnienia. Spokojnego, bez obrazów. Czystej nicości. Z czasem pojawiło się silniejsze pragnienie stabilizacji, której nie potrafiłam utrzymać.

Pewnej nocy obudziłam się z tak palącym przerażeniem, że od razu wpadłam we wściekłość. Nie chciałam pamiętać! Nie chciałam tego przeżywać. Chciałam raz na zawsze zapomnieć o tym, co mnie spotkało. Nie potrafiłam... Czy byłam skazana na wieczne cierpienie? Nie potrafiłam pogodzić się z utratą ukochanego i całego dotychczasowego życia. A jednak skazałam się na banicję wśród mroku, cienia i upiorów przemierzających lodowe pustkowia w ciemnościach. Wiedziałam o nich tylko tyle, że wieki temu zostali skazani na zagładę za zdradę. Od tamtej pory krążyli jak zombie.

Rozpłakałam się jak dziecko, tuląc siebie samą. Tak bardzo czułam się samotna i odepchnięta... I tym razem przede mną pojawiła się Wiedźma, jakby skrywała się w każdym cieniu tej ponurej planety. Spojrzała na mnie wyniośle i podała dłoń, jakby chciała, bym wstała.

Zawahałam się, a potem złapałam ją za rękę, a ta faktycznie energicznym ruchem poderwała mnie. Stanęłyśmy twarzą w twarz i dostrzegłam, że była mniej zniszczona niż ostatnim razem. Jakby nabrała rumieńców, ale wciąż była stara i zmęczona.

— Nie chcę... Nie chcę się tak czuć — wyszeptałam, wycierając wolną ręką twarz. — Nie potrafię z tym żyć. To mnie tak przytłacza...

— Co takiego dziecko? — zapytała przesłodzonym głosem.

— Nie chcę tego uczucia! Nie chcę być nieszczęśliwa! Nie chcę cierpieć!

Kobiecina przyciągnęła mnie do siebie, jakby użyła jakiegoś magnesu. Nie poruszając się, przejechałam do niej po zmrożonej ziemi. Tej nocy się nie bałam. Chciałam jedynie poczuć się lepiej. Dużo lepiej. Nie tylko na chwilę. Brakowało mi oddechu do życia. Czułam się schorowana.

Starucha położyła dłoń na mym zniszczonym napierśniku, a po wyszeptaniu słów poczęła odsuwać rękę, zaciskając palce, jakby usuwała ze mnie jakąś nić. Tak to też wyglądało, gdy pociągnęła tajemniczą energię ku lasce, na której następnie położyła całą dłoń. W momencie kryształ zamigotał, a następnie zaczął szybko pulsować zielonkawą energią. Oglądałam wszystko ze zdumieniem, na chwilę zapominając o oddechu.

Cokolwiek uczyniła, zrobiło mi się słabo. Upadłam, a potem zrozumiałam, że mogę wziąć większy haust powietrza. Nie bolało. Czułam się wolna i lekka. Cierpienie przepadło, jakby nigdy go tam nie było.

Nigdy nie chciałam znać tych wszystkich uczuć. Nie byłam na nie gotowa i nie było nikogo, z kim mogłabym je dzielić. Szczęśliwie. Marzyłam, by zapomnieć o nim, bo móc wstać i iść dalej. Jakby nigdy nic złego się nie wydarzyło. Miłość wszystko zepsuła. Zabrała mi życie i przyjaciela. Nie byłam w stanie przebywać w tym samym miejscu co oni razem. Już nie.


ROK: 777
Planeta: Ziemia

Gohanowi udało się ustalić, że koordynaty, które otrzymali od Kenzurana, szacują, iż podróż w jedną stronę zajęłaby chłopakowi kapsułą od Table przeszło dwa lata. Nie była to dobra informacja. Zwłaszcza że nie wiedział, ile dzieliło go od kolejnej, na której ostatecznie zatrzymała się poszukiwana dziewczyna. Czy były to dni, tygodnie czy kolejne lata, ani czy nie odbili w innym kierunku?

Po przekalkulowaniu prowizorycznej mapy kosmosu, jaką udało im się stworzyć z pomocą Kibitoshina, nie mieli dalszych pomysłów. Obraz, jaki przedstawiał skoki między planetami, wskazywał na chaotyczne decyzje, albo wręcz ich brak. Twórcy trasy niestety z nimi nie było i nie mogli dojść do żadnego schematu takiej transmisji ani w którą stronę następnie odbił.

— Obawiam się Son Gohanie, że na próżno nasze starania — westchnęła z rezygnacją Bulma, rozkładając się w swym wysiedzianym fotelu swego laboratorium. — Bardzo chcę ci pomóc, ale jak widzisz, nie da się skutecznie stwierdzić, gdzie należy szukać dalej.

— Sugerujesz, żebym się poddał? — ryknął niedowierzająco. — Nie mogę teraz odpuścić!

Zerwał się z krzesła, jednocześnie zaciskając pięści. Czy tylko jemu zależało na odnalezieniu księżniczki?! Nie było jej już trzy lata! Młody mężczyzna odnosił wrażenie, że nikt nie traktował jej zniknięcia poważnie. On czuł w głębi, że coś musiało być na rzeczy i wcale nie chodziło tylko o złamane serce. Skąd niby dysponowałaby taką mocą, by dosłownie zapaść się pod ziemię?

— Uspokój się, proszę. — Kobieta wskazała krzesło. — To bardzo trudna misja, a ty brniesz w pustą kartkę. Kosmos jest ogromy i ty dobrze o tym wiesz. W pojedynkę nie odnajdziesz jej. Możesz jednocześnie zaginąć w otchłani kosmosu i nigdy jej nie odnaleźć.

Saiyanin opadł na krzesło z rezygnacją. Bulma miała rację. Ona mogła być wszędzie i jednocześnie nigdzie. Ponownie nie miał nic, a desperacja go przytłaczała bardziej niż niemoc. Nie wiedział już gdzie szukać pomocy. Czy powinien się poddać? A jeśli nie to po prostu czekać? Czekać nie wiadomo w sumie na co. Chyba na cud. Załamał się.


ROK: 776

Planeta: Kōriwa

Muzyka

Leżałam skulona na zimnej spękanej ziemi, cicho szlochając. Wyglądałam, jakby miała zaraz zejść z tego świata. Nie radziła sobie z niczym. Emocje szalały jak na huśtawce. Miałam ochotę rozszarpać siebie samą, wyrwać serce z piersi. Odniosłam wrażenie, że oszalałam. Miałam w sobie palące uczucie łaknienia ciszy, spokoju i nicości. Nie umiałam się uspokoić, a każdy dzień był gorszy od poprzedniego. Jedyne, o czym marzyłam to umrzeć.

Usłyszałam stuknięcie laski. To znowu była ona. Pojawiała się zawsze w najgorszych momentach mego życia. Była jak czarna chmura, która wisi nade mną i czeka. Czeka, aż stracę władzę nad życiem.

— Zabij mnie Wiedźmo — zaszlochałam. — Nie dam już dłużej rady.

Kobieta nic nie mówiąc podeszła i przykucnęła. Poczęła głaskać mnie po brudnych i sklejonych włosach cicho nucąc coś na kształt kołysanki. Przez chwilę przed oczami pojawiła mi się młoda Bulma, która w ten sam sposób uspokajała swego małego syna. Nie byłam dzieckiem i niczyją córką, a jednak nie zrobiłam nic by przestała.

Całe moje życie było jednym wielkim kłamstwem otulonym nienawiścią i rozczarowaniem. Jak miałabym teraz się uspokoić i po prostu wstać. Wolałam przestać istnieć, zaznać spokoju. Ale czy tam, w zaświatach miałam szansę poczuć się lepiej?

Odnosiłam wrażenie, że popadałam w obłęd. Dni i noce zlewały się w jedność. Wszystko kręciło się wokół bólu, słabości, nienawiści i utraconej miłości. Miałam już tego dość. Wszędzie widziałam Gohana całującego Videl. Albo ich osobno naśmiewających się z mego cierpienia. Nie potrafiłam ich pogonić, zniszczyć ani zapomnieć. Byli demonami w mojej głowie. A gdy ich nie widziałam, to słyszałam głosy. Wszędzie były ich wredne, rubaszne i drwiące głosy.

Starucha pochyliła się nade mną, przykładając dłoń do mej piersi. Spojrzała mi w oczy, a ja z desperacją załkałam: Zabierz to ode mnie. Ten ból mnie zabija! Fala, która zaraz po tym wbiła mnie w ziemię, a potem uniosła, jakbym zrobiła się lekka. Otworzyłam oczy zdezorientowana, zamrugałam kilkukrotnie, nie czując palącego... Nie czując niczego... Zupełnie.

— Coś ty mi zrobiła Wiedźmo? — podniosłam się do siadu, dokonując jednocześnie oględzin.

— To o co mnie poprosiłaś.

Spojrzałam na nią i nie mogłam uwierzyć, że to wciąż była ta sama istota. Wyglądała... Jak bogini. Młoda i pełna energii, mojej energii.

Źródło: Ice Queen by Coliandre


*Wiek Gohana  Kalendarzowo od narodzin wypada mu 18 lat, jednak po roku spędzonym w Komorze Ducha i Czasu jest fizycznie starszy.

*Janemba przeciwnik z 12 filmu DBZ. Oryginalnie miejsce akcji jest po śmierci Gokū, ale też, co jest jednocześnie absurdalne,  po śmierci Vegety w walce z Buu. Jakby upchnąć na siłę, to musiałoby się to wydarzyć w chwili, gdy Gokū wrócił do zaświatów, ale wtedy Gohan był nieprzytomny na planecie bogów. Tak więc w tej  historii Gokū był już na ziemi, wśród żywych, tak samo Vegeta i król Kaito wezwał go na pomoc, bo w końcu ktoś musiał ocalić zaświaty i króla umarłych — Enmę. Fuzja powstaje i wszystko jest prawie jak w filmie, z tą różnicą, że nasi bohaterowie nie noszą aureol.