25 marca 2018

18. Twarzą w twarz


Po głowie chodziło mi wiele myśli na temat tajemniczego przejścia do innego wymiaru. Wciąż nie mogłam się zdecydować czy iść tam z Trunksem, czy jednak samej, robiąc tym samym na złość Vegecie. Warto było wszczynać kolejną wojnę? Może... A może nie miało znaczenia, z kim pójdę, a że po prostu pójdę?

Niespodziewanie pojawił się Son Gokū w zupełnie innej odzieży, zapewne lokalnych ciuszkach. Całkowicie go odmieniły. Nie przypominał tego dumnego wojownika, który był w stanie unicestwić Changelinga. Nawet jego wyraz twarzy zdawał się łagodniejszy.

— Witaj panie, Son Gokū. — Powitał go przyjaźnie syn Bulmy. — Co cię do nas sprowadza? Mówiłeś, że nie chcesz trenować w specjalnej komnacie.

— Nie, w żadnym razie. Wpadłem na genialny pomysł — wyszczerzył się. — Jak tylko wyczułem KI Szatana, pomyślałem, że przydałyby się nowy wszechmogący i kryształowe kule. Tak na wszelki wypadek.

W tej chwili zupełnie jakby spod ziemi pojawił się dżin, tym samym przyprawiając mnie o dreszcze. Ten to miał wejście. Odwróciłam się, by nikt za bardzo nie dostrzegł mojego struchlenia.

— Masz rację. Pan Piccolo nie specjalnie chce się tym zajmować. — Ucieszył się Momo. — Z miłą chęcią będę służył nowemu wszechmogącemu!

— W moich żyłach płynie krew wojownika — podkreślił zielonoskóry, zaszczycając nas swoją obecnością.

— Przecież połączyłeś się z Wszechmogącym. — Przypomniał mu Tenshin. — O ile pamiętam, byliście kiedyś jednością.

— To prawda Wszechmogący wspominał, że poprzedni opiekun Ziemi uważał go za niegodnego tego stanowiska. — przytaknął Gokū. — Był zmuszony oddzielić od ciała mroczny charakter. Tak powstał Piccolo Daimao.

— Nie jestem swoim ojcem, jednak nie zamierzam sprawować tej funkcji. — burknął Namekanin — Powtarzam, jestem wojownikiem. Nie jestem uzdrowicielem i nigdy nim nie będę. 

Spojrzałam na nich z zainteresowaniem. Rozmawiali przecież o smoczych kulach, dla których nie tak dawno Freezer wyciął w pień rasę zielonego tu oto osobnika.

— Hmm... To bardzo intrygujące przedmioty — zamyśliłam się głośno. — Armia Freezera była skłonna zgładzić wszystko, co oddycha, byleby je zdobyć.

— Tamte rozpadły się na kawałki — rzekł  Szatan — To znaczy, zamieniły się w kamień.

— Czyli są bezwartościowe? — zapytałam.

— W chwili asymilacji stwórca kul oddał swoją moc, co sprawiło, że straciły swoje magiczne właściwości. Także tak, są bezwartościowe.

A więc to tak… Kiedy traciły swoją magię, zamieniały się w nic niewart kawałek głazu. Wiele zamieszania było z tymi artefaktami. Domyślałam się, że nie każdy znał się na poszukiwanych przedmiotach. Czy jeśli zatem ktoś ich poszukiwał, mógł odnaleźć jedynie kupę kamieni? Wyobraziłam sobie nawet rozczarowaną minę Changelinga. Wypuściłam nosem powietrze, w duchu podśmiewując się z wyimaginowanej sytuacji.

— Zatem postanowione, poszukam nowej Namek — uśmiechnął się Saiyanin, klaszcząc z radością w dłonie. — Sprowadzę nowego opiekuna Ziemi.

Syn Bardocka przyłożył do czoła dwa palce — wskazujący i środkowy, skupiając przy tym swoją energię KI. Wyczuwałam, jak drgała wokół niego. Niemalże snop niebieskiej aury wystrzelił w niebo. Spoglądaliśmy wszyscy na niego w skupieniu i milczeniu. Oczekując, co będzie dalej.

— Niestety, nic nie wyczuwam. — Wyraźnie był zakłopotany. — Już wiem! Poszukam u wielkiego Kaito!

Po wypowiedzeniu tych słów zniknął. Zupełnie jakby na pamięć znał drogę do tego kogoś. Podeszłam do Trunksa i szturchnęłam go w ramię z łokcia.

— Co tu jest właściwie grane? — szepnęłam, nie chcąc zwracać na siebie uwagi.

Niebieskooki wyjaśnił mi, że chodziło tu o odnowę świata. Jeśli będziemy mieć w posiadaniu kryształowe kule, wskrzesimy całą ludzkość Ziemi, czyli wszystkie ofiary cyborgów odzyskają życie. Powinnam się cieszyć? Nie interesowali mnie mieszkańcy tej planety. Chciałam wyłącznie zabrać ze sobą brata. Nie wiedziałam jedynie gdzie.

— Czyli jeśli poprosiłabym o odtworzenie ojczystej planety i wskrzeszenie ofiar Freezera? — rzuciłam luźne pytanie. — Spełniłoby się to życzenie?

— Z tego, co mi mama opowiadała to i owszem — odpowiedział Trunks — ale pomyśl. Wskrzeszać wszystkich zabitych przez Freezera, nie byłoby mądrym posunięciem.

— Znaczy się co? — żądałam wyjaśnień.

— Wielu z nich zapewne była zła. Mógłby ponownie zapanować chaos. Nasi wrogowie też mają wrogów i to nie koniecznie byliby nasi sprzymierzeńcy.

— Czasami wykonywał dobrą robotę, zabijając ścierwa — zauważyłam. — Prawdę mówiąc mam to w nosie. Chcę odzyskać dom. Ty walczysz o swój dom, a ja chcę o swój.

Młodzieniec westchnął, widząc mój upór. Nie prosiłam, by podzielał moje zdanie. Nie przybyłam na Ziemię bratać się z jego mieszkańcami. Dlaczego wszyscy z góry zakładali, że chcę komukolwiek pomagać?

— Nie wiem, czy wiesz, ale smocze kule spełnią tylko jedno życzenie — dodał powoli. — W tym przypadku odtworzyłabyś planetę i czekała kolejny rok, by spełnić następne życzenie. Nawet taki magiczny smok ma ograniczenia.

Nie podobało mi się, że mieli gdzieś moje pragnienia. Ale ja miałam w nosie ich. Odradzali mi powrót do domu, do swojej społeczności, w której tym razem nie byłoby jaszczura. Moje marzenie nie było w żadnym wypadku pomylone. Możliwe, że dało się jakoś odpowiednio doprecyzować życzenie, by jak najlepiej na nim skorzystać. Nieosiągalność pragnień wywierciła w brzuchu nieopisaną pustkę. Jakby zaczynało brakować powietrza. Musiałam oczyścić umysł. Za bardzo ten świat różnił się od mojego, a ja wciąż żyłam w przekonaniu, że ponownie osiądę na nowej, lepszej Vegecie. Tyle lat i w końcu musiałam odpuścić. A może było z tej sytuacji inne wyjście?

— Idę się przewietrzyć — rzuciłam niedbale. — Nie czekajcie na mnie.

Ponownie stojąc przy krawędzi włości ziemskiego bóstwa, rzuciłam się w przepaść, pozwalając ciału swobodnie spadać głową w dół. Podobało mi się takie dramatyczne spadanie. Gdy zetknęły się moje stopy z glebą, odbiłam się, po czym ruszyłam przed siebie, nie szukając żadnego celu. Wędrowałam po łąkach i lasach, przeskakując wysokie góry i przelatując nad zbiornikami wodnymi. Dostrzegałam, że położenie słońca się zmieniało, co świadczyło o upływającym czasie. Wciąż było to osiem dni do rozpoczęcia się gry biologicznego cyborga.


Niespodziewanie poczułam, jak moje ciało mimowolnie przechodzą dreszcze, jak skóra i mięśnie same się napinają, a zmysły zaczynają szaleć niczym alarm zwiastujący katastrofę. Nie znałam tej siły ani tego osobnika. Było w niej coś obrzydliwego i mrocznego. Zło wrogość dosłownie gryzła wszystkie zmysły. Ta ogromna moc oznaczać mogła tylko jedno. Czy to było możliwe, że dotarłam, aż tutaj? Czy takie czekało na mnie zrządzenie losu? Czy miałam tutaj wylądować?

Podleciałam bliżej, a zza gór dostrzegłam dość sporą szarą płaszczyznę na ziemi przypominającą... arenę? Jeszcze przez chwilę wpatrywałam się w to miejsce i ciemny zarys postaci stojącej w samym centrum okazałości. Postanowiłam się zbliżyć, na tyle ile pozwalało mi dostrzeżenie otoczenia, gdzie miała odbyć się walka z Komórczakiem. Poczułam ten niesamowity dreszcz emocji, a może podniecenie? Miałam za chwilę dostrzec własnymi oczyma tego, co niszczył bez żadnych skrupułów tę piękną planetę. Cała drżałam, nerwowo poruszając ogonem, a mimo to nie wyczuwałam w sobie strachu, a jedynie nienasyconą ciekawość. Nigdy nie widziałam tego stwora. Nie miałam o nim żadnych informacji, poza tym, że pochłonął poprzedni problem mieszkańców planety. Tutejsi wojownicy potrafili wyciszać swoje KI, by go nie marnować i skutecznie ukrywać się przed zagrożeniem. Trunks pokazywał mi jak to zrobić. Trzeba było spróbować.

To niesamowite, że Vegeta, ojciec Son Gohana czy Szatan chcieli się z nim zmierzyć i nie bali się, że mogliby stracić z jego ręki życie. Czy ja także umiałabym się sprawdzić w tym turnieju? Bardzo chciałam, jednak doskonale zdawałam sobie sprawę, że aby móc wystartować i reprezentować godnie elitę Saiyan musiałam zakasać rękawy i zająć się treningiem. W obecnej sytuacji nie mogłam liczyć na nic prócz siniaków.

Dość było jednak wycieczek. Czas wracać i wziąć się za robotę. Moja ciekawość nie była dobrym doradcą. Wiedziałam o tym nazbyt dobrze. Mogłam zwiedzić jeszcze wiele miejsc, może nawet odnaleźć w zgiełku tak wielu KI ziemian coś ciekawszego.

Wzniosłam się i ruszyłam na wschód. Nic tu po mnie. Zresztą nie chciałam irytować swoją obecnością tego tam w dole stwora. Co to, to nie! Jeszcze raz odwróciłam się, by obejrzeć to, co zostawiałam za sobą. Krajobraz marny, przeorany i ktoś, kogo nie powinnam była spotkać. Po chwili jednak zderzyłam się z czymś tak niespodziewanie, że na usta cisnęło się jedno z przekleństw. Odskoczyłam w tył, chcąc obejrzeć moją przeszkodę i osłupiałam. To był... on! We własnej osobie. Lewitował z rękoma podpartymi pod boki, patrząc z góry, zupełnie jakby brzydził się mojej osoby. Od razu żałowałam swojej ciekawości. Dlatego właśnie miałam stąd odlecieć. Byłam magnesem na nieszczęśliwe przypadki. W tym wypadku bardzo nieszczęśliwe.

— Czego tu szukasz dziecko? — zapytał on nazbyt spokojnie.

Nie podobało mi się to. W ogóle nie chciałam nawiązywać z nim żadnej rozmowy! Mnie tutaj być nie powinno. Gdyby to Vegeta zobaczył, osobiście pozbawiłby mnie głowy. Byłam tego do głębi pewna!

— Yyy… Ja? — bełkotałam. — Ja? Nic... Tylko... Tylko przelatywałam obok. Całkiem ładna okolica.

Zaśmiałam się nerwowo. Żaden ze mnie kabareciarz, ale co miałam czynić? Był odrażający! Przerażający! Zielone, możliwe, że oślizgłe ciało, nieskończenie długi ogon teraz ukryty pod pancerzem. I ten nieprzyjemny, wręcz obleśny wzrok spoglądający na mnie i cwaniacki uśmieszek. Na sam widok robiło mi się niedobrze. Był stokroć brzydszy od rasy Changelingów czy Namekan. Był esencją koszmarów. Teraz jak nigdy, żałowałam, że w ogóle opuściłam podniebną fortecę.

— I mam ci uwierzyć? Kim jesteś? — nie dowierzał ani jednemu słowu. — Nie mam cię w bazie danych. Ciekawe.

Przypomniała mi się opowieść Szatana Juniora, gdy pierwszy raz o nim nam wspominał. Ten stwór przyleciał z przyszłości Trunksa, gdzie już pokonał cyborgi. Miał zamiar wchłonąć twory szalonego doktorka Czerwonej Armii, a że ich nie było, postanowił ukraść wehikuł czasu i przybył właśnie do nas. Cyborg ten zatem nie mógł mnie znać. Ponoć nie istniałam w tamtych czasach! A przynajmniej w czasie, gdy tamtych dwoje się spotkało w przyszłości. Gero nie miał skąd pobrać próbek mojego kodu genetycznego jak w przypadku innych wojowników. Cieszyłam się teraz jak nigdy, ze swojego artefaktu. Wtedy, jak i w noc, którą wygrałam z tym zwyrodnialcem.

— No jasne, że nie znasz. — prychnęłam nieco pewniej. Potrzebowałam podnieść swe morale. — Bo tam skąd pochodzisz, ja akurat nie istnieję.

— A to ciekawe? — Wydał się nazbyt zdziwiony. — Cyborgi cię zabiły?

— Nie odpowiem, bo nie wiem. — Wzruszyłam ramionami. — Prawdopodobnie nigdy nie dotarłam na Ziemię. Tak też bywa.

Android przyglądał się chwilę, po czym stwierdził z lekkim przekąsem, iż faktycznie nie mogłam być ziemianinem. Nie miałam pojęcia, jak na to wpadł, ale wolałam nie dopytywać. Potrzebowałam się stąd ulotnić. Chociaż byłam przerażona tym niefortunnym spotkaniem, to nie mogło mej uwadze ujść fakt, jak mnie znieważył. Ja ziemianką? Zwykłą miernotą, która nie dość, że nie potrafiła latać, to jeszcze kontrolować KI! Jak on w ogóle śmiał mnie do nich porównywać?! Gdyby nie histeryczny strach fuknęłabym mu prosto w tę paranoicznie humanoidalną twarz.

— Jestem Saiyanką! — fuknęłam, ignorując wszystkie alarmy w głowie. — Wypraszam sobie takie zniewagi. — Splunęłam przez ramię. — Ziemianka, hmpf!

Jego jasnoróżowe oczy najpierw rozszerzyły się w niedowierzaniu, jednak szybko mu ciemniejąca twarz niespodziewanie się rozpromieniła. Rozbawiła co moja złość? Najwidoczniej potraktował to, jak wyborny żart.

— Zatem jesteś od Son Gokū? — zapytał.

— Od Vegety. — Poprawiłam go, ozięble cedząc słowa.

Jego pyszność pomieszana z pewnością siebie mnie irytowała. Zaczynałam wątpić w tę jego nieskończoną moc, o której mnie tak zapewniano. Był aroganckim dupkiem, który przywłaszczył sobie cudzą energię, byleby siać postrach na pobliskich planetach. Mógł być sobie niesamowicie silnym i niepokonanym jednocześnie, ale nie dawało mu to prawa do znieważania innych. Zwłaszcza jeśli nie posiadał na ich temat żadnych danych. Miałam dość oglądania jego potwornej egzystencji, od której odechciewało mi się jeść z obawy, że przez najbliższe kilka dni będą męczyć mnie niestrawność i wymioty.

— Mam nadzieję, że spotkamy się na turnieju — syknęłam — A teraz wybacz, muszę się do niego przygotować. Żegnaj... potworze!

Ów stwór nic nie mówiąc, uniósł kąciki swoich ust w nieznacznym uśmieszku. Prawdopodobnie nie mógł się już doczekać wielkiej gry, jaką nam szykował. Może właśnie w jego głowie pojawił się kolejny misterny plan zagłady całej ludzkości? W tej chwili jednak nie chciałam o tym wiedzieć. Nie, kiedy mógł rozgnieść mnie jak pospolitego robala.

Ciało me spowiła bezbarwna, aczkolwiek ciepła aura dodająca przyspieszenie.  Ruszyłam rozdygotana czym prędzej w tę stronę, w którą zamierzałam na początku się udać. Nie poleciał za mną, więc odetchnęłam z ulgą. Vegeta by mnie zabił, gdyby się dowiedział, że rozmawiałam z Komórczakiem. Mógł przecież mi coś zrobić, a ja nie brałam udziału w treningu w pokoju ducha i czasu! Nawet nie chciałam myśleć co by się potem działo… Który pierwszy podniósłby rękę, wymierzając cios? Przed oczami niemal wykwitła mi scenka, w której książę wykłóca się z potworem o stosowną karę dla nieposłusznej dziewczynki. I ona śmiała marzyć o byciu wojownikiem!? Westchnęłam na to wszystko, starając się odgonić karykaturalne, aczkolwiek możliwe sceny z głowy.

Postanowiłam zatrzymać się w dużym mieście. Może dlatego, że miałam pewność, iż Komórczaka tam nie spotkam? Twierdził, że będzie grzecznie czekać na dzień zero. Ja zaś potrzebowałam się odstresować, nim wrócę do podniebnego pałacu.

Ulice były opustoszałe. Wszędzie walały się śmieci, odzież, jedzenie, a także wałęsały się bezpańskie zwierzęta, które najwidoczniej nie rozumiały obecnego stanu zagrożenia. Ludzie ciągle emigrowali z nadzieją, że uchronią się przed nikczemnością cyborga. Było to oczywiście niedorzeczne, ale nie dziwiłam im się ani trochę! Gdybym była tak słaba, jak ci mieszkańcy, nigdy nie odważyłabym się podejść do tej kreatury. Zdeptałby mnie jak larwę jednym plaśnięciem swojej obrzydliwej stopy, a ja nawet nie zdążyłabym jęknąć. Nie oznaczało to, że chciałam w ogóle mieć z nim jakikolwiek kontakt!

Spacerowałam po pustkowiu, rozglądając się dookoła, szukając czegoś godnego uwagi. Zupełnie jakby w ogóle było czym się interesować w tej zapyziałej dziurze. W oddali spostrzegłam wielki, żółty budynek przypominający kopułę. Czy to nie czasem ten dom? Tej całej... Bulmy? Obok takiego wyniosłego brzydactwa nie dało się przejść obojętnie, zwłaszcza że pomieszkiwał tam mój brat od czasu ucieczki z eksplodującej Namek.

Wzbiłam się w górę i w przeciągu paru chwil znalazłam się przy terenie budowli. Stałam na wprost gigantycznej bramy strzegącej swojego terytorium, jednak nieukrywającej tego, co się za nią znajdowało. Przede mną rozciągał się przestronny zielony teren z idealnie wyłożoną jakimś kamieniem drogą prowadzącą prosto do posiadłości. Dotknęłam ręcznie kutej furty, najwidoczniej zbyt mocno, gdyż ta runęła przede mną z głośnym hukiem. Przeszłam po niej jak gdyby nigdy nic, a następnie ruszyłam w kierunku kopuły. Ta strona ogrodu była niemal pusta. Gdzieniegdzie występowały pojedyncze krzewy, a wzdłuż drogi spośród idealnie przystrzyżonej trawy wyłaniały się równiusieńko poukładane lampki, które musiały oświetlać nocną porą dojście do domu. Wreszcie stanęłam u progu drzwi równie niemałych rozmiarów. Nim jednak zdążyłam cokolwiek uczynić, otworzyły się, a w nich stała niemłoda kobieta. Była ona bardzo zadbana, o jasnych włosach nietypowo spiętych na szczycie głowy. Promieniowała dziwnym entuzjazmem.

— Dzień dobry — zaszczebiotała z uśmiechem na twarzy. — W czym mogę ci pomóc, drogie dziecko?

— Jest Bulma?

— Oczywiście, dziecko — zaświergoliła ponownie. — Wejdź, proszę.

Spędziłam w tym miejscu jedną noc, po tym, jak Komórczak poturbował księcia Saiyan, a jednak nie pamiętałam tej kobiety. Gdy tylko przekroczyłam próg ich domu, Ziemianka pisnęła z przerażeniem na widok powalonej w oddali bramy. Na mej twarzy zagościł łobuzerski uśmiech. Przecież nie była to moja wina. Nie ja tak beznadziejnie postawiłam te mury obronne.

Najważniejsze jednak było to, że udało mi się uniknąć utraty głowy. Prawdę mówiąc, odzyskałam ją dopiero tutaj. Strach, jaki mnie ogarnął... co ciekawe, nie znając ryzyka, nie mając w ogóle pojęcia, do czego zdolny był stwór i mimo strachu potrafiłam się odgryźć, a nawet dogryźć potworowi, który trząsł całą planetą. Czy była to moja reakcja obronna? Musiała, bo naprawdę bałam się potwornie. A jednak nieznane nie zamykało mnie w ciemnej klatce. Był zupełnie inaczej niż w obecności Freezera czy jego drugiej ręki — Dodorii.

Przekraczając progi tej dziwnej konstrukcji napięcie, jakie mi towarzyszyło, się ulotniło. Dlaczego? Tego jeszcze nie potrafiłam zrozumieć.

Nic i nikogo nie dostrzegłam, w gigantycznym holu o wielu drzwiach nie wiadomo, dokąd prowadzących. Stałam przy masywnych schodach ze zdobioną balustradą, równie fikuśną, jak powalona brama na wejściu. Dom był przyozdobiony bujną roślinnością oraz obrazami przywieszonymi do ścian niczym od linijki. Dokąd miałam się kierować? W górę czy może jednak w dół? Odwróciłam się w kierunku, z którego przybyłam. Na moje szczęście kobieta wciąż stała i wpatrywała się w osłupieniu, w mój wyczyn. Coś mamrotała pod nosem. Nie bardzo interesowało mnie co.

— Gdzie znajdę Bulmę? — zapytałam zniecierpliwiona. — Którędy mam się udać?

— Ach tak. — wyrwało ją pytanie z zadumy. — W laboratorium ją znajdziesz. Zaprowadzę cię do niej.

— Świetnie — mruknęłam bez entuzjazmu. — Prowadź więc, kobieto.

Mieszkanka posiadłości lekko się skrzywiła, po czym ponownie na jej twarzy zawitał nad wyraz przesłodzony uśmiech. Co jakiś czas proponowała herbatę, ciastka i inne nieznane mi nazwy. Choć herbata zagościła w moim słowniku i jej liście w iście smacznym naparze, to musiałam odmówić. Nie przybyłam to w gościnie. W sumie nie miałam pojęcia, dlaczego nogi poniosły mnie do tego miejsca.

Po dłuższej wędrówce i jeździe dość ciasną windą w końcu przekroczyłyśmy próg metalowych drzwi. Przeszłyśmy może z dwadzieścia metrów, skąd skierowałyśmy się do kolejnych schodów, które poprowadziły w dół. Zastanawiałam się, czy byłabym w stanie samotnie opuścić ten labirynt korytarzy, poziomów i masą przejść. To nie był tylko labirynt. Była to forteca o nietuzinkowym kształcie na powierzchni ziemi. Najprawdopodobniej miała charakter zmylający wroga. Mnie zmylił. Nie sądziłam, że wchodzę do miejsca, w którym istnieje miliard, a może więcej tajemnic. Musiały się tu kryć! Samo zejście do owego laboratorium o tym świadczyło.

Czy ja czasem nie pchałam się do jaskini potworów?! Nieznana mi kobieta prowadziła mnie wieloma tajemniczymi korytarzami gdzieś w głąb ziemi, a ja dopiero teraz zastanowiłam się nad podstępem. Marny był ze mnie detektyw. Po zwęszeniu szwindlu zmrużyłam oczy. Myśl sobie co chcesz, jestem silniejsza! Nie dam się zapędzić w pułapkę!

Zacisnęłam pięści, jednocześnie spinając całe swoje ciało. Ta kobieta od samego początku wzbudzała we mnie podejrzenia. Nie mogłam jej ufać! Spotkanie Bulmy, wcale nie oznaczało, że nie była szalonym człowiekiem. Obnosiła się swoją inteligencją i pomysłowością tak bardzo, że gdy tylko pojęłam, jak bardzo podążam w dół, zaczęłam się bać. Uświadomiłam sobie, że na temat Ziemian nie wiedziałam nic. Nic, poza tym, co mi i innym ludziom Changelingów powiedziano przed nalotem. Dom-twierdza uzmysłowił mi, że straciłam rezon.

Blondynka zatrzymała się przed jednymi z trzech drzwi na końcu korytarza. Zacisnęłam szczękę. Był to odruch. Nie wiedziałam czego się spodziewać i czy winnam była to robić. Czując przebiegający po mym ciele dreszcz niepokoju, zatoczyłam krąg szyją w kierunku dudniącego serca. Ciało mi zesztywniało, zupełnie jakby udział w tej całej wędrówce brały jakieś magiczne stworzenia. Magia nie mogła mnie nastraszyć. Jednakowoż zdawałam sobie sprawę, iż nic tak naprawdę o niej nie wiem.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła radośnie kobieta.

Kiedy wreszcie znalazłyśmy się w owej pracowni Bulmy z przeróżnymi wynalazkami i urządzeniami, starsza pani zapukała do prawdopodobnie ostatnich już drzwi na mojej drodze, po czym je otworzyła, mówiąc:

— Skarbie, masz gościa.


16 marca 2018

*17. Trening z Trunksem

Z dedykacją dla Mihoshi.


— Postępujesz źle! — Szatan ryknął na przyjaciela. — Wojownik musi się wciąż doskonalić!

Son Gokū nie zamierzał więcej trenować, ani też wracać do sali Ducha i Czasu. Za to w kolejce po Namekaninie stał Vegeta i Trunks. Ponownie. Złotowłosy za nic nie chciał słuchać wywodów mieszkańca podniebnego pałacu, twierdząc, że jego ciało musi się zregenerować, ponieważ nie powinien go nadwyrężać przed walką.

Nie odezwałam się. Nie znałam się na praktycznych zasadach treningu. Nigdy prawdziwego, z nastawieniem na wzmocnienie nie miałam. W Organizacji byłam popychadłem i workiem do bicia. Nikogo nie interesowało czy będę silniejsza. Możliwe, że nawet liczyli na szybką śmierć w pierwszej lepszej misji. Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że odpoczywanie jest złe. Gdybym nie odpoczywała, mandarkera zjadłaby mnie żywcem. To było pewne.

— To do ciebie niepodobne — dodał zielono skóry.

— Miałem rok, by się nad tym zastanowić. — Wzruszył ramionami. — Trzy dni odpoczynku, trzy dni treningu i ostatnie trzy znowu odpoczynek. Wy róbcie, jak chcecie.

Zebrani spoglądali na przedmówcę niczym na wariata. Czy on naprawdę był pewien swojej wygranej? Nieograniczonej mocy, która zbawi ten i wiele innych światów? Czy mogliśmy wierzyć mu na słowo? Vegeta prychnął, ewidentnie traktując jego przekonania jako największą głupotę. Namekanin tylko mruknął, kierując się do komnaty, by w spokoju podnieść swoje kwalifikacje.

— Spotkamy się za dziewięć dni na turnieju. Do zobaczenia — rzekł beztrosko Gokū. — Lecimy synu.

Chłopak nic nie mówiąc, przytaknął ojcu i wznosząc się w górę, ruszyli przed siebie. Zanim jednak to uczynili, uraczył mnie krótkim oraz tajemniczym spojrzeniem.

Usiadłam na marmurowych schodach, wciąż nie dowierzając słowom rywala Vegety. Co takiego wiedział on, czego myśmy nie wiedzieli? Czy ja w ogóle winnam się tym przejmować? A może niczego nie rozumiałam, bo byłam nie tylko za młoda, ale niedoświadczona?

— Nawet po przejściu wrót nie przestali być super wojownikami. — Tenshin wciąż nie dawał wiary.

— To praktyczne być super wojownikiem. — Wtrącił mój brat. — Kiedy przyjdzie im walczyć, będą gotowi, ale to kosztuje sporo energii. Nie ma nic za darmo.

To, że byli przygotowani w każdej sekundzie swojego życia na zagrożenie, było dla mnie oczywiste, nie urodziłam się wczoraj. Poświęcanie na to część swojej cennej mocy, nie brzmiało już doskonale. Tak wielu rzeczy z tego świata nie pojmowałam. Jeszcze bardziej zapragnęłam stać się wojownikiem jak oni. Nawet jeśli wszystko w tej chwili brzmiało jak czarna magia.

Uderzyła we mnie niespodziewanie fala potężnej energii. Posady pałacu się zatrząsały, choć do tej pory zdawało mi się, że lewitujący obiekt nie jest z niczym połączony i wibracje zewsząd nie mogą mu zagrozić. Pytającym wzrokiem odszukałam księcia, zrywając się w tej samej sekundzie na równe nogi. Zacisnął on nie tylko pięści, ale i szczękę zdradzając tym swoją wściekłość. Chwilę zajęło mi zrozumienie obecnej sytuacji. Był to nie kto inny jak pierwszy pogromca Freezera. Coś mi się zdawało, że KI młodszego Saiyanina była frustrująca dla elitarnego wojownika.

Posadzka zaczęła pękać, z resztą, jak i gzymsy, filary oraz ściany śnieżnobiałego budynku. Ta moc była tysiące razy potężniejsza od tej, którą posiadał Freezer, kiedy zaatakował naszą planetę. Również, gdy podbijał ojczystą planetę smoczych kul. Teraz rozumiałam jakim cudem zniszczył dyktatora. Zdawałam sobie sprawę, że te parę lat wstecz był słabszy niż obecnie, ale to mi wystarczało. Spojrzałam na brata. Zapragnęłam poznać i jego siłę. Czy była tak samo mocno namacalna, jak ojca Gohana? Możliwe, ale na pewno mniejsza niż ta tu. Tak przynajmniej zdradzała mina następcy tronu saiyańskiego.

— Przecież to Son Gokū! — Tien Shinhan nie krył swojego zachwytu. — Jest fenomenalny!

Moc mężczyzny jak szybko się pojawiła, tak też zniknęła. Wraz z nią wszystko wokoło wróciło do normy. Jedynie wygląd wież pozostała uszkodzona. Byłam zafascynowana całym tym pokazem siły.

— Myślisz, że pokona tego cyborga? — zapytałam.

— Niestety tego nie wiemy… — mruknął posępnie Trunks. — Choć nie ukrywam, że bym chciał. Czas pokaże...

— Więc w starciu z Komórczakiem nie będzie czasu na błędy — westchnęłam, krzyżując ręce na piersi.

By nie siedzieć kolejny dzień jak te sieroty pod drzwiami do innego wymiaru, udaliśmy się na jeden z tarasów pałacu, by usiąść przy stole. Tam dżin ponownie rozłożył posiłek oraz ciepły, brązowy napój o ciekawym smaku.

— Vegeta, a kiedy ja udam się do sali treningowej? — Wyskoczyłam z tematem. — Bardzo chciałabym się czegoś więcej nauczyć.

— Naprawdę chcesz tam wejść? — Zainteresował się przybysz z przyszłości.

— Oczywiście — wyszczerzyłam się do niego. — Nigdy nie wiadomo co się wydarzy, a ja nie chcę stać biernie. Chcę się uczyć, chcę być wojownikiem. Najlepszym z najlepszych.

Tenshin zaśmiał się cicho, popijając parujący płyn. Książę się słowem nie odezwał, jednak dostrzegłam, jak drgnęła mu lewa brew. Dopiero co rozmawialiśmy na ten temat. Na dole. Czyżby zapomniał? Zdania nie zmieniłam. On najwyżej też nie.

— Mogę też iść sama? — Weszłam na śliski temat.

— Mowy nie ma! — fuknął mój brat.

Nie zdziwiła mnie taka odpowiedź, chociaż formalnie mogłabym rzec, iż nie znałam swojego braciszka. Jego opryskliwy ton dało się rozumieć tylko w jeden sposób — nie zamierzał zmienić zdania.

— Czyli idę z tobą. — Na mej twarzy zagościł złośliwy uśmieszek. Nie zamierzałam przegrywać.

— Ani myślę zabierać cię tam z sobą. — Zagroził mi palcem. — Nie mam zamiaru niańczyć jakiegoś podlotka, który ledwo co nauczył się latać!

— Panie Vegeta! — Jego syn był zszokowany.

Trunks wybałuszył oczy, natomiast trójoki zastygł w bez ruchu z filiżanką w połowie drogi do ust. Na książęce słowa zabrakło mi tchu. Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, książę wstał od stołu, a jego krzesło upadło z hukiem na posadzkę.

— Zdania nie zmienię — rzucił na odchodne, jednocześnie usiłując zmiażdżyć mnie wzrokiem.

Wypuściłam z sykiem powietrze, odprowadzając go spojrzeniem. Domyśliłam się, że chciał sam trenować. Usłyszałam, jak mówił niebieskookiemu, żeby sobie nie myślał, że znowu pójdą tam razem. Wszedł z Trunksem za pierwszym razem, tylko dlatego, że nikt go nie poinformował, iż może to zrobić samodzielnie. Jak widać, w jego mniemaniu wszyscy byli pieprzoną kulą u nogi. Zabolało mnie to, że musiał obrażać mnie publicznie, zwłaszcza wśród obcych mi istot. Ja doskonale znałam swoje miejsce; bezkastowiec, na szarym końcu, który z ledwością wyszedł z inkubatora. Nie musiał tego powtarzać... Innym.

— Jeśli chcesz, możesz iść ze mną — zaproponował Trunks.

Czy jemu zrobiło mnie się żal, czy po prostu chciał... tak naprawdę? Szybko wciągnęłam powietrze nosem, a następnie głośno go wypuściłam. Nie miałam już najmniejszej ochoty na rozmowy. Haustem wypiłam resztę zawartości swojej filiżanki, bo za nic nie mogłam odpuścić sobie tak cudownego naparu i pospiesznie wyskoczyłam z tarasu na plac niebiańskiego pałacu, tym samym pozostawiając półsaiyanina bez odpowiedzi. Czarny sługa nieopodal podlewał dorodne palmy, głośno przyśpiewując tylko sobie znaną melodię.

— Panienka sobie życzyć, zaprowadzić do komnaty? Na spoczynek?— Zaprzestał swojej czynności.

Bez zbędnego gadania przytaknęłam lekkim skinieniem. Czarnoskóry odstawił konewkę i ruszyliśmy w milczeniu. Po głowie chodziły mi tylko słowa Gokū, który miał zamiar odpoczywać i Vegety, który wręcz przeciwnie — zamierzał katować swoje ciało. Gdzie stałam ja?

Nawet nie wiedziałam, kiedy zasnęłam. Jednak zamiast ukojenia dopadły mnie nie tylko cyborgi, ale i Freezer, Zarbon czy sam Ginyū. Obudziłam się z przerażeniem. Byłam mokra od potu i instynktownie wrzasnęłam. 

— Co się dzieje?! — Trunks wparował do komnaty z bojowym nastawieniem.

Spojrzałam na niego zaskoczona, po czym opadłam z powrotem na poduszki. Chwilę mi zajęło, nim zrozumiałam, że był to tylko koszmar, jakich w mym życiu było wiele.

— Nic — bąknęłam. — Coś mi się przyśniło. Nic wielkiego.

— I o to tyle krzyku? — burknął zniesmaczony Vegeta, zaglądając do środka z progu.

Kątem oka zerknęłam na niego, po czym rzuciłam poduszką, dając do zrozumienia, by wyszli. Nikogo nie prosiłam, by się tutaj zjawił i bronił mnie jak rycerz, czy krytykował jak ostatni łupieżca. Chciałam w tej chwili być sama. Fioletowo włosy opuścił komnatę w milczeniu. Vegeta spojrzał na mnie swoim nieprzeniknionym i zimnym spojrzeniem. Nie rozumiałam tego Saiyanina. W jednej chwili był w miarę spoko, mogliśmy się jakoś dogadać, a w innej zamieniał się w skutego lodem drania. Niejednokrotnie przypominał mi samego Imperatora.

Zaczęłam rozmyślać nad minionymi wydarzeniami. Co przyniosą najbliższe dni? Miało dziać się tak wiele w najbliższym czasie... Czy powinnam była wkroczyć do innego wymiaru samotnie, czy jednak skorzystać z oferty pół Saiyanina? Chciałam i jednego i drugiego. Co było lepsze? Wreszcie odpłynęłam.

***

Po kilku godzinach snu wróciłam na dziedziniec pałacu, gdzie już była reszta Saiyan. Dołączyłam do nich i teraz we trójkę staliśmy jak te kołki, przyglądając się w głąb korytarza prowadzącego do komnaty, w której jeszcze trenował Szatan Junior. Czas się bardzo dłuży, kiedy trzeba na kogoś czekać, a osoby pokroju Vegety nie cierpiały tego robić. To akurat doskonale pamiętałam z wczesnego dzieciństwa. Jego niezadowolenie oraz wybuchy złości słyszeć mógł każdy mieszkaniec królestwa. Matka tylko przewracała oczami, wiedząc, że nie miała już zbytnio nad nim kontroli, a jedyną istotą, jakiej się obawiał był Changeling i jego rodzina.

Czekanie doprowadzało mnie do szaleństwa. To było gorsze niż wieczne zaglądanie przez ramię. A może po prostu do tego przywykłam? Nie wiedziałam, co mam z sobą począć. Czekać na nie wiadomo co czy może odszukać tego dzieciaka, który może z łaski swojej wyjaśniłby, na czym polegała sztuka przemiany w złotego wojownika? Leżąc na brzuchu, podpierając głowę o dłonie, płynnymi i delikatnymi ruchami machałam ogonem to w prawo, to w lewo, co jakiś czas głośno wzdychając. Nie chciało mi się ruszać z miejsca.

— Saro, idziesz może ze mną na dół? — zapytał Trunks, stając nade mną.

— Hę? — Pokręciłam głową wyrwana z rozmyślań — A po co?

— Możemy potrenować. — Uśmiechnął się słabo. — Jeśli nie masz nic przeciwko.

Trenować z gościem, który zabił z zimną krwią Changelinga? W dodatku się nie pocąc? Pytanie! Wstałam, po czym podeszłam do krawędzi, nie wypowiadając słowa. Nie było widać końca niebieskiej otchłani nieba. Chłopak zrozumiał moją niemą zgodę zaraz po tym, jak nasze spojrzenia się spotkały. Ruszył na dół z zawrotną prędkością.


Stałam jeszcze chwilkę, zastanawiając się, co jest po niżej. Widziałam tylko budynek połączony jakąś liną z pałacem. Nawet nie wiedziałam, czy był zamieszkały. Nikt sam z siebie mi nie powiedział, a pytać jakoś nie było kiedy. Jednak zaraz sobie przypomniałam tę potężną siłę pochodzącą od Gokū i zrozumiałam, że musiała mieć miejsce właśnie tam. Pod spodem. Teraz wstrząsy nabrały jakiegoś sensu.

Odpięłam prochowiec, z którym na tej planecie się nie rozstawałam i potruchtałam pod palmę, gdzie odłożyłam go w trawę. Nie chciałam go stracić. Potrzebowałam go. W końcu skoczyłam w przepaść. Nie leciałam, a spadałam w pozycji pionowej, taki miałam kaprys. Nie spieszyło mi się na ziemię. Dopiero przy końcu zastopowałam, lądując bardzo delikatnie obiema nogami.

— Nie spieszyło ci się — zauważył Trunks, opierając się o postument kończący się hen daleko w niebo budynkiem pod pałacem.

— A po co? — Wzruszyłam ramionami — Turniej dopiero za osiem dni, a mnie i tak jedynie czeka ławka. Wiesz, że jestem nikim w porównaniu do was? Poza tym Vegeta prędzej urwie mi łeb.

Mężczyzna pokręcił głową, przewracając przy tym oczami. On był zupełnie inny od Vegety. Co prawda było widać jakieś podobieństwo, ale ja za mało wiedziałam o nim, by jednoznacznie stwierdzić, że był synem swego ojca. Zaraz po tym prychnęłam. Jak ktoś taki jak ja miał prawo do oceniania innych pod pryzmatem rodziców? Moi się mnie wstydzili na każdym kroku. Nie byłam ich zdaniem godna tytułu szlacheckiego. Nie byłam godna bycia córką władców. Gdyby nie ludzie, którzy osobiście odebrali poród, nikt by nie uwierzył, że ja to ja.

— Nie wiem, co potrafisz i jaki jest twój poziom — zaczął spokojnie, rozglądając się dookoła — więc na początek proponuję rozgrzewkę.

Spojrzałam z zainteresowaniem. Dwudziestoparolatek zaczynał mówić z sensem. Ja także nie znałam jego siły bojowej, choć wiedziałam, że był ode mnie dużo, dużo silniejszy. Zaczęliśmy więc ćwiczenia od przebiegnięcia sporego odcinka, a wszystko po to, by nie walczyć później pod stopami świętego miejsca. Nie sądziłam, że podniebny pałac był miejscem kultu. Chociaż co ja tam mogłam wiedzieć na temat Ziemian.

Niebieskooki biegł przed siebie w zawrotnym tempie, a mnie nie pozostało nic innego jak go dogonić. Nie było to trudne, póki nie postanowił przyspieszyć, a ja w pewnym momencie potknęłam się o czubek skały i wyłożyłam się w  pobliskiej sadzawce. Zniesmaczona wyplułam nabraną wodę w usta i wzbiłam się w powietrze, by dogonić uciekiniera. Wylądowałam kilkanaście metrów przed nim, by w porę się zatrzymał i mnie nie staranował. Gdy się zatrzymał, zlustrował mnie, a następnie się roześmiał. Ociekająca woda z włosów ciurkiem wędrowała pod elastyczny kostium. Tak, przemoczona księżniczka z wodą w butach była nad wyraz zabawnym obrazem.

— Nie wiem, co cię tak śmieszy — burknęłam, krzyżując ręce na piersi. — Potknąć się nie można?

— Po prostu dawno się nie śmiałem — westchnął, gdy już się uspokoił. — Takie błahostki nie mogą cię denerwować. Gdybym to ja wpadł do wody...

— Wtedy to mnie byłoby do śmiechu. — Wyszczerzyłam się, przyznając mu rację.

Teraz przyszła pora na sparing bowiem przybysz z przyszłości chciał zobaczyć, jak dalece byłam wytrzymała. Nasze ciała spowiła bezbarwna aura, coś na kształt gorącego powietrza. Rozpoczęliśmy walkę bez użycia energii na czas kompletnego przygotowania. Trunks co jakiś czas prosił, bym się bardziej skupiła, przyłożyła, użyła więcej siły. Zgrabnie i z lekkością omijał moje ataki, kopnięcia, uderzenia, a nawet perfekcyjnie blokował ciosy, co bardzo mnie drażniło, a nawet nie zwiększył swojej mocy do super.

Teraz dostrzegałam, jak jeszcze dużo było przede mną pracy, a czasu wcale nie przybywało. Niespodziewanie Trunks zatrzymał moją pięść, delikatnie się uśmiechając. Próbowałam ją staranować, później wyszarpać. Na nic jednak były moje trudy. Między nami widniała ogromna przepaść. To mnie strasznie irytowało.

— Przerwa. — Niebieskooki rzucił, po czym wylądował.

— Dlaczego? — zapytałam niezadowolona.
Również zeszłam na ziemię.— Nie możemy torturować swoich ciał — oznajmił — Mamy na to cały dzień. Nie możesz się forsować. Wiem, że nie chcesz mnie słuchać, bo byłem podobny.

Akurat zaczął mi się podobać taki sparing. Miałam ochotę na więcej! Miałam zamiar zapamiętywać ruchy pół Saiyana, by wreszcie mu przyłożyć. Jednak przypominało mi się, że tego dnia miał Vegeta też rozpocząć nowy, cięższy i owocny trening w Komnacie i Ducha i Czasu. Po chwili stwierdziłam, że nie miałam ochoty się z nim widzieć. Może jutro, za jego rok.

— Nie jestem zmęczona — odpowiedziałam pod nosem.

— To dobrze, bo będziemy mogli znowu poćwiczyć. Jak tylko odpoczniemy. — Uśmiechnął się, mrużąc oczy.

Usiedliśmy w wysokiej trawie i położyliśmy się, by oglądać obłoki. Taki pomysł wyszedł z ust mego bratanka z przyszłości. Nie specjalnie miałam na to ochotę, więc zamknęłam oczy. Czułam, jak promienie słoneczne ogrzewały mi twarz. Było to do prawdy miłe uczucie. Czasami zdarzało mi się tak odpoczywać po męczących treningach przed odnalezieniem brata. Jednak nigdy nie przyglądałam się nieboskłonie. Nigdy, bo padałam na pysk. Otworzyłam oczy i dostrzegłam pierzaste chmury bez pośpiechu przemieszczające się po bezkresie błękitu.

— Jak to się stało, że jesteś złotowłosy? — Zadałam w końcu nurtujące mnie pytanie — Nie jesteś w stu procentach Saiyanem.

— Wiem, wiesz, że Son Gohan także? — Przypomniał mi. — To wszystko sprawia ciężki trening i uczucia, które się nosi w sobie. Wiesz, że to Gohan mnie nauczał?

— Nie bardzo rozumiem…

Co z tym wszystkim miały wspólnego jakieś głupie uczucia? Jakie uczucia?

— To proste, Saro. — Postanowił długo mnie nie trzymać w niewiedzy. — Kiedy nosisz w sobie jakiś łamiący gniew i go wyrzucasz z siebie… Takie dziwne uczucie.

Nie bardzo rozumiałam, co chciał mi przekazać. To, co mówił, wciąż było owiane nutką tajemniczości. Czy tam skąd pochodził, nie mówiono niczego wprost? Ciągłe dopytywanie o poszczególne szczegóły momentami były irytujące.

— Co takiego w tobie złego było, że uwolniłeś tę moc?

Trunks podniósł się do siadu, spoglądając smutnym wzrokiem w soczyście zieloną trawę. Na jego twarzy malowało się jakieś bardzo bolesne wspomnienie.

— Źle mnie zrozumiałaś — westchnął. — Skumulowała się we mnie rozpacz, a spowodowała to niepotrzebna śmierć przyjaciela.

— Śmierć? — zdziwiłam się.

Ktoś musiał umrzeć, żebym mogła być złotowłosą wojowniczką? To było bez sensu. Nie chciałam poświęcać własnego brata, by osiągnąć swój cel. Nik inny nie był dla mnie wartościowy. W takim razie kogo poświęcił Vegeta, stając się tym, kim był? Rodzinę? Tylko on żył w przeświadczeniu, iż zabił nas jakiś głupi deszcz meteorytów.

— Tak… Cyborgi zabiły Son Gohana… — Jego głos zadrżał. — Uratował mi życie, a ja byłem taki głupi!

— To znaczy? Co zrobiłeś? — Ciekawość wzięła górę.

— Coś głupiego i nieodpowiedzialnego. – Uśmiechnął się, choć do śmiechu mu nie było. — Byłem zły, że zabili kolejnych niewinnych, że jestem bezradny i słaby. Gdyby nie pan Gohan bliźniaki rozszarpałyby mnie na strzępy. Ocalił mi życie, a później zginął.

Ciężko mi było sobie wyobrazić syna Gokū jako dorosłą postać. Świat bez tych tu wojowników, bez Vegety... Same zgliszcza i mordercze maszyny bawiące się czyimś życiem. Tak bardzo były podobne do Freezera.

— On był ostatnim wielkim obrońcą świata — dodał po chwili. — Tylko ja i matka zostaliśmy przy życiu. Wiesz, że przeze mnie stracił też lewą rękę...?

Mnie wciąż zastanawiała tajemnicza śmierć saiyańskiej księżniczki; Brak mojej osoby w jego smutnym świecie. Czy zginęłam tam z ręki okrutnego imperatora, czy może coś innego się wydarzyło? Czy w ogóle się urodziłam? Może umarłam po porodzie? Nikt nie był w stanie na te pytania odpowiedzieć.

Podniosłam się i usiadłam, krzyżując nogi, szybko wymachując ogonem raz w prawo raz w lewo. Ocierałam nim delikatne źdźbła traw. Zajrzałam w błękitną toń oczu bratanka z przyszłości. Były bardzo smutne. Nie mogłam patrzeć na ten obraz desperacji. Przypominał mi mnie i moją nędzną historię.

— Chodź trenować! — krzyknęłam, klaszcząc w dłonie. — Nie ma co się użalać.

Nie miałam ochoty się dąsać, a już na pewno towarzyszyć jego ponurym myślom. Czas uciekał, a ja wciąż byłam byle miernotą niemogącą nazywać siebie elitarnym wojownikiem. Podobnież miał mnie wesprzeć w tym precedensie.

Wybrałam bujne lasy, tam, gdzie było trudniej się przemieszczać bez użycia energii. Czas było pobawić się w kotka i myszkę.

— Nie wolno latać — rzuciłam jedną z zasad. Najważniejszą.

— Ok. Zero latania.

Przyjęliśmy pozycje obronne. Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy, jak byśmy chcieli wyczytać z nich jakiś słaby punkt przeciwnika. Kiwnął mi głową, to był znak. Również wykonałam ten sam ruch, będąc gotową na rundę drugą.

Zniknął. Zaczęłam biec przed siebie, by odnaleźć tymczasowego wroga i zadać pierwszy cios. W ostatniej sekundzie odskoczyłam w tył, nie tyle wyczuwając zbliżającą się KI, ile dostrzegając cień. Drzewo zwaliło się na ziemie z ogromnym trzaskiem.

— Mało brakowało. — Spojrzałam na obalone drzewo wielkimi oczami.

Trunks ponownie zaatakował. Tym razem broniłam się, raz wyrywając do przodu, a raz się cofając. Chłopak zadawał coraz mocniejsze ciosy. Trudniej było mi się z nich wykaraskać. Dobrze, że palącej użycie KI było zabronione. Był bardzo silny, za silny. Kiedyś przyjdzie pora, także się stanę nie do poznania. Pomyślałam.

Nagle dostałam mocno w policzek z pięści. Odleciałam z trzy metry, uderzając z impetem w drzewo, które złamało się w pół. Poczułam krew w ustach. Podniosłam się, jednocześnie się krztusząc. Wreszcie wyplułam zalegającą metaliczną ciecz. Zacisnęłam szczękę, przetarłam resztki na ustach. Zagotowałam się. Włączyłam przyśpieszacz i ruszyłam na niebieskookiego. Naparzałam go z każdej strony, nie dając możliwości ataku, a przynajmniej próbując.

— Dobra jesteś jak na dziecko — oznajmił, robiąc zgrabny unik w bok.

— Nie jestem byle kim. — Kopnęłam go w piszczel. Niestety było to tylko draśnięcie, ale jednak.  — Nie mogę!

Młody mężczyzna nie odezwał się słowem. Długo mierzyliśmy moje siły, aż nastał moment, by wrócić. Trunks zauważył, że upłynęło zbyt dużo czasu. Polecieliśmy z powrotem do rajskiego pałacu. Potrzebowaliśmy ciepłego prysznica oraz gorącego jedzenia. W końcu nie samą walką żyje wojownik.

— Jesteśmy! — zawołał Trunks zaraz po wylądowaniu na białych kaflach.

— Spóźniliście się — oświadczył Tenshin, wskazując palcem na Namekanina. — Tego narwańca, Vegety już nie ma.

To było oczywiste, że nie zastaliśmy księcia. Na tym mi właśnie zależało. Nie bez powodu przeciągałam swój pobyt na dole. Cieszyłam się, że się udało. Wciąż nosiłam w sobie urazę, za słowa, które wypowiedział i nie miałam zamiaru się konfrontować z największym gburem świata. Syn Bulmy, najwidoczniej chciał się z nim spotkać, bo minę miał niemrawą, gdy poinformowano nas o wymianie trenujących wojowników.

— Dosłownie chwilę temu się minęliśmy — zakomunikował zielono skóry.
Wciąż stał tyłem do nas, kilka metrów przed.

Wydawał się nazbyt spokojnym. Wraz z przybyciem pana włości zjawił się jego sługa, informując nas o kolejnym ciepłym posiłku.

— Najpierw wezmę prysznic — powiedział niebieskooki, łapiąc w palce kosmyk włosów. — Później dołączę.

— A ja, wręcz przeciwnie — zawołałam entuzjastycznie. – Najpierw kolacja, później szorowanko!

Nie czekając na przyzwolenie czy jakieś zakazy popędziłam w stronę jadłodajni, w której gościł nas poczciwy Momo. Odkąd wiedziałam, że mnie nie otruje, a jego jedzenie jest obłędne, nie mogłam sobie tego odmówić.




Obrazek widniejący pod postem jest prezentem od Mihoshi. Nawet nie wie, jak tęsknię za nią, jej komentarzami i opowiadaniem z Vegetą jako drugim bohaterze. Lata lecą...
Oryginalny twór można obejrzeć w pełnej krasie w linkach pod nagłówkiem w zakładce "Od nich, dla mnie". Są tam wszystkie prace, jakie kiedykolwiek ktoś wykonał dla mnie i z udziałem mojej postaci. Pamiątki po kres. <3

Do zakładki muzyka trafia utwór numer dwa. Tam mieszczą się moje ulubione kawałki do treści.

Pozdrawiam gorąco i liczę skromnie na szczere opinie.

07 marca 2018

*16. Turniej Komórczaka

Nie miałam wglądu do tego, co się dzieje na dole. Jedyne co mogłam to uwierzyć na słowo relacjonującemu Namekaninowi. Chyba by nie kłamał na temat triumfu Vegety? Myślę, że nie. Im dłużej książę był górą nad tajemniczym Komórczakiem, tym bardziej zdawał się mocno przerażony. Obawiał się czego? Kogo? Mego brata? Rozumiałam, że Saiyanin od zawsze pragnął być tym nieposkromionym przez świat. Od dziecka chciał być najsilniejszym i niezależnym. Wychował się pod tyranią Changelingów tak jak ja. Czy zagrażał im wszystkim? Ta pogróżka była naprawdę groźbą posłania ich wszystkich do piachu? Jeżeli tak to wyglądało, to zaczynałam czuć się jak jakiś jeniec. Znowu...

W międzyczasie trwania walki gdzieś na Ziemi zielony diabeł wyczarował sobie biały płaszcz z niebywale dużymi naramiennikami. Miałam wrażenie, że ich kształt był mi znajomy. Stał on wciąż na krawędzi lewitującego pałacu, a zaraz obok trwał ten drugi, od zielonego stroju. On zdawał się mniej zestresowany. Jemu najwyraźniej siła Vegety nie przeszkadzała. Siedziałam z opuszczonymi nogami ku chmurom dość spory kawałek od nich. Jednak na tyle blisko by słyszeć, o czym rozmawiali.

Niewiadomego pochodzenia paraliż u Piccolo nagle eksplodował. Mężczyzna wrzasnął w niebo. Nie powiem, wystraszył mnie swoją postawą. Najgorsze, że nie wiedziałam, dlaczego to uczynił. Podobno tylko on był w stanie zobaczyć, co działo się na dole. Zatem winniśmy się martwić?

— Vegeta?! — pisnęłam z przerażeniem.

Zerwałam się na nogi, usiłując nie spaść z płyty lewitującego pałacu. Również Bulmę nastraszył ten wrzask. Tuląc niewyrośniętego szczeniaka, od razu wypytywała o stan rzeczy. Trójoki sam nie rozumiejąc wybuchu kolegi, obserwował go pytająco. Wreszcie powiedział, że nie wyczuwa zagrożenia, a KI księcia triumfuje. Zielonoskóry odchrząknął, odwracając się do nas plecami. Zupełnie jakby ta dziwna sytuacja nie miała miejsca.

— Nic, zamyśliłem się — odparł, gburowato pomrukując.

Wkurzyłam się. Jak on mógł tak nas straszyć? Mnie? Dlaczego? Wystarczająco nerwowa była już atmosfera. Niebieskooka nie omieszkała tego zachowania skrytykować, po czym wróciła do wychwalania swego potomka. Namekanin nie raczył tego skomentować.

Czas zaczął się ciągnąć. Krążenie w koło, zamiast mnie uspokajać, tylko dolewało oliwy do ognia. Co z tego, że dochodziły do mnie głosy, iż mój brat ma się świetnie, skoro nie mogłam tego zobaczyć ani odczuć. Nie potrafiłam wyczuwać KI na takie odległości. Ledwo byłam w stanie naprowadzić swój umysł ku tej, która stała obok, a co dopiero gdzieś hen daleko. Dobijało mnie to, że nawet gdybym stąd uciekła, to nie wiedziałabym, w którą stronę się udać, a wiecznie marudząca kobieta tylko potęgowała moją złość.


— Vegeta, ty skończy idioto! — Szatan warknął niespodziewanie.

Spojrzałam na niego z nieukrywanym zaciekawieniem. Dlaczego mu ubliżał? Miał jakieś podstawy ku temu? Może posiadał, więc chciałam jak najszybciej o nich usłyszeć. Zacisnęłam pięści, wyczekując jakiegoś sensownego wyjaśnienia.

— Co się stało?! — Bulma zapytała niemal roztrzęsiona, odrywając się od zabawy z synem.

— Ten pyszałek pozwolił właśnie Komórczakowi połknąć C17. — Był wyraźnie roztrzęsiony.

Zacisnął obie dłonie dalej kląć pod nosem. W tym czasie kobieta podbiegła do przedmówcy z wielkimi wyrzutami. Kuririn dostał przecież od niej zdalną skrzynkę do wyłączenia robotów, nad którą tak pieczołowicie pracowała. Miał tylko ich dezaktywować. Albo aż. Przy odrobinie szczęścia zniszczyliby je nim ten ostatni, z przyszłości wchłonął ich energię. Jak widać, tego nie uczynił, a przynajmniej nic na ten temat nie wspomniał szpiczasto uchy. Mnie jednak zastanawiały pobudki księcia. Dlaczego chciał stworzyć idealną wersję potwora? Czy był aż tak pewien swojej siły?

Namekanin wyjaśnił nam pokrótce, że gdy bio cyborg stawał się coraz to słabszy, a jego przeciwnik – Vegeta miał możliwość pozbycia się kłopotu, wolał pozwolić rozwinąć się przeciwnikowi, by ten miał równe szanse. Naprawdę myślał, że absorpcja obu androidów nie jest w stanie podnieść jego mocy ponad jego? Właśnie pokazał, jakim był skończonym ignorantem, zapatrzonym w siebie. Ego dawno go przerosło. Ciężko westchnęłam, odkrywając beznadziejną cechę tego wojownika. Na co ty liczyłeś, Vegeta? Nawet ja nie wierzyłam w powodzenie tego planu, a uważałam zawsze, że mój brat był jednym z najsilniejszych w kosmosie. Chciałam wierzyć, że wróci cały. Pozostało mi liczyć na to, że towarzysz tych ludzi wyłączy sztuczną kobietę, tym samym pozbawiając Komórczaka niezbędnej dawki energii.

Kolejne minuty mijały, męcząc głowę niczym sztylety. Niewiedza co się dzieje na dole, była tak porażająca, że odchodziłam od zmysłów. Namekanin niestety wolał milczeć co do całej sytuacji gdzieś pod chmurami. Ziemianin stojący obok zaciskał swe pięści. Widziałam, jak jego ciało delikatnie wibruje. Czy było już po wszystkim?

— Co się tam dzieje? — krzyknęłam zdenerwowana. — Mam prawo wiedzieć!

— Twój brat to skończony drań — Piccolo skomentował to przez zęby. — Nic więcej ci teraz nie powiem.

Zacisnęłam usta, marszcząc złowrogo brwi. Nie podobało mi się, co mówił, ale najwidoczniej miał rację. Mówiła o tym głośno i wyraźnie postawa mówcy. Mimo wszystko nie powinien był szczekać na mnie tylko dlatego, że tamten w dole był moim bratem. Nie odpowiadałam za jego czyny. Nie znałam planów Vegety, a już na pewno nie podżegałam go do żadnych szalonych uczynków.

— Powiedzcie co się tam dzieje! — Bulma krzyknęła, żądając wyjaśnień. — Macie potworne miny... Tien Shinhanie?

Dzieciak w jej ramionach dopiero co przysnął, a teraz gdy podniosła głos, nastraszyła go, doprowadzając do płaczu. Od razu pożałowała swojego wybuchu, usiłując jakoś zagadać malucha. W tych warunkach nie tylko nie dało się przebywać, ale i myśleć. Wszystkim udzieliła się ciężka atmosfera.

— To... Koniec... — Piccolo wydukał, z ledwością łapiąc oddech. — To jest nasz koniec.

— Co masz na myśli? — kobieta ostrożnie zapytała.

— Komórczak dopadł ostatniego androida.

Zesztywniałam tak samo, jak turkusowo włosa. Wszystko tak szybko się działo. Dopiero co Vegeta pozwolił potworowi się wzmocnić, a ten zaraz to uczynił. Zupełnie jakby sam książę wszystko podał mu na złotej tacy. Z każdą sekundą obawiałam się najgorszego. Dlaczego on do tego dopuścił? Za mało w życiu wycierpiał? Stracił? A może był już tak przesiąknięty tym wszystkim, że nie odróżniał barw? Obawiałam się najgorszego. Dostrzegałam, że ten Vegeta, to nie ten sam mężczyzna co kilka lat temu. A może po prostu nigdy tego nie zauważyłam zamknięta w dziecięcej kopule. Chciałam wierzyć, iż wie, co czyni.

W pewnym momencie uderzyła mnie niewidzialna siła. Była tak potężna, złowroga i niespotykana, że ugięły się pode mną kolana. Czegoś podobnego jeszcze nigdy niedane mi było przeżyć. Z wrażenia zapomniałam na chwilę oddychać. Obudziła mnie z dziwnego transu matka Trunksa, zauważając, że ziemia się trzęsie. Było to jak najbardziej prawdziwe, ale jakim cudem? Nie byliśmy połączeni z podłożem. Przebywaliśmy w magicznie unoszącej się Strażnicy! Czy była to ta sama siła, która nie tylko mnie dotknęła? Ogarnął mnie lęk.

— To Komórczak. Właśnie rozpoczął transformację — zachrypiał Namekanin. — Wszyscy jesteśmy zgubieni.

Tien Shinhan nic nie mówiąc, przytaknął. Stałam na uboczu, żałując, że w ogóle tutaj przybyłam. Nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Vegeta przy wszystkich obiecywał, że pokona stwora. Nie było mowy o żadnym jego udoskonaleniu wrogów.

— O czym ty mówisz? — Bulma nie kryła swojego zdumienia. — A gdzie Kuririn? Miał wyłączyć tego robota! Co się stało? Nie użył kontrolera?

— Kuririn zniszczył skrzynkę zdalnego sterowania — odpowiedział, a na jego przesłoniętym turbanem czole pojawiły się krople potu.

Słowa wypowiedziane przez zielonoskórego wojownika wstrząsnęły kobietą. Cofnęła się kilka kroków, prawie mnie tratując. Była zdruzgotana postawą mężczyzny, któremu powierzyła naprawdę banalne zadanie – TYLKO wcisnąć guzik z odpowiedniej odległości. Bolała ją nie tylko niekompetencja, ale i zmarnowany czas. Oznaczało to, że nie tylko mój brat dał ciała, ale i jej znajomy. W armii Freezera traciło się za to głowę.

Z każdą chwilą na tej planecie robiło się co raz nie ciekawiej. Chciałam stąd jak najszybciej zniknąć. To, co się tu działo, było istnym obłędem. Ledwo spotkałam jedynego brata, który był wplątany w tutejsze zatargi, to jeszcze pozwalał jakimś kreaturom na to, by każde nowe zagrożenie miało możliwość ewolucji. Aż tak wierzył w swoje szczęście? Ja w nie nie potrafiłam.

— Son Gokū, proszę, wyjdź… — załkała błagalnym tonem Bulma. — Potrzebujemy cię.

Spojrzałam w kierunku komnaty, której stąd nie było widać. Oni dopiero co weszli, a my mieliśmy co raz więcej kłód pod stopami. Miałam ochotę wykrzyczeć bratu, jak bardzo byłam niepocieszona jego decyzją. W przeciwieństwie do niego ja zbyt wiele lat spędziłam pod batem, by teraz nie przejmować się pochopnymi decyzjami. Nawet jeśli Vegeta uważał, że jest niepokonany. Nie było mi łatwo w to uwierzyć. Nie potrafiłam precyzyjnie ocenić jego siły. W ogóle stąd jedyne co poczułam to tę bestię z przyszłości.

Słuchaliśmy relacji zielonego mieszkańca pałacu, jak Vegeta przegrywa. Gotowała się we mnie złość i z sekundy na sekundę moje nic nierobienie potęgowało tę frustrację. Nie mogę pozwolić, by zginął! Pomyślałam, zaciskając pięści.

Nie mogłam! Straciłabym brata po raz kolejny, a tym razem na wieki. Nie pozwalałam dopuszczać do siebie tej myśli, jednak ona wracała szybciej, niż mogłoby się zdawać. Włączyłam „przyśpieszacz” i ruszyłam w stronę malejącej w zastraszającym tempie energii Vegety, zeskakując z podniebnej twierdzy głową w dół.

— Stój! — Szatan Junior zagrodził mi drogę.

Zawisnął w powietrzu z rozłożonymi rękami na boki. Jego grymas zdradzał niezadowolenie. Do tej pory bezszelestny ciepły wiatr zaczął obijać się o jego pelerynę.

— Zostań tu, gdzie jesteś bezpieczna — zaskrzeczał nie specjalnie zadowolony z wypowiadanych słów.

Spojrzałam na niego z obrzydzeniem. Traktowali mnie jak jakiegoś gówniarza, którym ktoś na siłę kazał się opiekować. I kto mu wydał takie polecenie?

— Potwór zabija mi brata i mam sobie na to patrzeć?! — wrzasnęłam oburzona. Choć patrzeć nie miałam możliwości. To była świadomość.

Zielony nieco zmienił wyraz twarzy ze złowrogiego na bliżej nieokreślony. Nie miałam ochoty na tę rozmowę. W ogóle co ich wszystkich obchodziło moje życie? Nie należałam ani do ich paczki, ani też nie mieli nade mną władzy. Chciałam już wystartować, ale w ostatniej chwili zabrał głos:

— Trunks z nim jest. — Wypalił pospiesznie, najwyraźniej odczuwając moje intencje.

— I co z tego?! — warknęłam z oburzeniem. — Nawet nie wiemy, na co go stać! I przestańcie mnie wszyscy informować o tym Trunksie! Jakby co najmniej był tam jakimś bogiem!

Piccolo tylko wybałuszył oczy, głośno wzdychając. Najwidoczniej nie zamierzał podejmować się tego tematu. Oczekiwanie na przekonanie się o mocy syna Vegety z przyszłości nie było jednak długie. Nie wytrzymał najwidoczniej męki ojca i ruszył do ataku. Moc miał dużo większą od mego brata, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Z nieukrywanym niezadowoleniem wróciłam na ziemię bóstwa Ziemian, tym samym uspokajając jego mieszkańca.

Z relacji zielonoskórnego wynikało, że wszystko było dobrze, póki sam nie zaczął przegrywać… To wszystko nie miało chyba sensu… Stwór ile mógł, tyle zabawiał się z przeciwnikami, by ci uwierzyli, że mają do czynienia z jakąś niedorajdą. Okazywało się, że był potężnym przeciwnikiem posiadającym poszczególne umiejętności innych wrogów, jak i sobie podobnych. Niczego dobrego to nie wróżyło.

— To chyba jakieś kpiny! — Zdezorientowana mina nie schodziła zielonoskóremu z twarzy.

Nie tylko Bulma domagała się wyjaśnień. Momentami niemożność obserwacji z tego miejsca była irytująca. Namekanowi najwidoczniej też się to do końca nie podobało, a zwłaszcza przekazywanie informacji. Był bardzo skąpy w tym wypadku.

— Komórczak chce zorganizować turniej.

— Turniej? — zdziwiła się matka Trunksa. — TEN turniej?

Nie zrozumiałam z tego ani jednego słowa, więc zachęciłam do wyjaśnienia wszystkiego. Nie pochodziłam z Ziemi, wiele rzeczy było mi obce. Komórczak zostawił Kuririna, Trunksa i Vegetę w spokoju dając parę dni na przygotowanie się do zapowiedzianego turnieju o losy ziemian. Dla niego priorytetem było spotkać się z Gokū, a na tę chwilę było to niemożliwe. A poza tym uważał, że walka ze słabeuszami jest nudna. Vegetę na pewno musiało to ugodzić. Sam wykonał ten ruch.

— Wracam do domu! —  Oświadczyła Bulma. — Jeśli Trunks zjawi się najpierw tutaj, wyślijcie go do mnie.

Usadowiła niemowlę w swoim latającym pojeździe w jakiś specjalny fotel małych rozmiarów, po czym dodała:

— Choć mam nadzieję, że od razu wybiorą się do mnie. Cześć!

Zaczęłam się zastanawiać czy podążyć za nią, gdzie na pewno będzie Vegeta. W końcu sama tak stwierdziła. Czy może jednak lepiej było zostać i czekać na powrót Son Gohana i Son Gokū? I ewentualny powrót brata. Zostałam przy pierwszej opcji. Stan księcia mnie bardziej interesował niż intensywny trening tak naprawdę obcych mi ludzi. I słowo tej kobiety. Była... Przekonująca co do swych racji 

— Lecę z tobą… — mruknęłam niechętnie. — Jeśli będzie tam mój brat...

— Śmiało. — Zachęciła mnie gestem ręki. — Vegeta pomieszkuje u mnie, więc jest szansa, że też tam będzie.

Zapakowałam się do pojazdu bez zbędnego gadania. Chociaż mogłam lecieć o własnych siłach za nią, pomyślałam, że może się czegoś dowiem o dotychczasowym życiu Vegety.

Droga trochę trwała, a kobieta wypytywała mnie o wiele rzeczy. Najwidoczniej ją także ciekawiło to i owo. Pytanie goniło pytanie.

— Jak się znalazłaś tutaj? — zapytała, nie odrywając wzroku od dużej szyby i nawigatora.

— W Rajskim Pałacu? — Zrobiłam głupią minę. — Przez ojca Son Gohana, on nas tam przeniósł.

— Nie, nie! Pytam o Ziemię. — Poprawiła się.

Przez dłuższą chwilę milczałam, myśląc o Freezerze, niemiłym wspomnieniu wielu śmierci oraz wszystkich ciężkich chwilach związanych z nim. Znowu musiałam opowiedzieć tę samą historię… Jak długo jeszcze musiałam do tego wracać? Nie zamierzałam wyjawić więcej, niż powinna była wiedzieć. Z nią także nie zamierzałam się spoufalać. Nawet jeśli coś łączyło ją z moim bratem.

— Dzięki Freezerowi jestem na tej planecie. — zaczęłam cicho. — Byłam zmuszona do lotu jak każdy na tamtym statku. Musiałam zatem wykorzystać sytuację. Chciałam odnaleźć brata, wiedziałam, że kiedyś tu był. Zastanawiałam się, czy Saiyanin, który za nami podążał był nim. Nie wiedziałam zbyt wiele.

Moja cała wyprawa na tę planetę to była jedna wielka niewiadoma. Wiedziałam, że lecę na spotkanie śmierci. Gdyby nie Trunks... Kto wie? Może dzięki niemu miałam szansę uciec?

Kobieta przez chwilę się zastanawiała nad czymś. Zerknęła na dziecko, dostrzegając, że ucięło sobie drzemkę. Na ten widok się rozczuliła. Przewróciłam oczami. Dawno nie miałam do czynienia z tak małymi istotami. Na dobrą sprawę to prawie zapomniałam, że takie istnieją. Zawsze to ja byłam najmłodsza. Prawdę mówiąc, teraz do mnie dotarło, że tylko mój domniemany rodowód utrzymywał mnie przy życiu. 

— Ale to było lata temu — mruknęła. — Nie spotkałam cię wcześniej, Vegeta też nic nie wspominał.

— Poza Gohanem, to nikt mnie nie widział. Nie udało mi się wcześniej spotkać brata, niż tam, w kotlinie, gdzie walczył z androidem — rzuciłam nagląco. — Działałam na własną rękę, nawet on nie wiedział, że poszukuję Vegety. Nie znając jego zamiarów, nie mogłam sprzedać wrażliwych informacji.

— Ach tak... — ponownie się zamyśliła. — Ma to sens.

— Długo znasz Vegetę? — zapytałam, przyglądając się tym wszystkim guzikom i pokrętłom w kokpicie.

— Osobiście poznałam go na Namek — rzekła spokojnie. — Nie wywarł dobrego wrażenia. Bałam się go.

— A po co miałby robić dobre wrażenie na obcych? — zdziwiłam się. — Nas ogólnie nie interesują bliższe kontakty z innymi rasami, chyba że mają coś do zaoferowania.

Kobieta o turkusowych włosach spojrzała na mnie wielkimi oczyma, zupełnie jakby nie spodziewała się ode mnie takiej odpowiedzi, jakby miała inne wyobrażenie o... O czym? O Saiyanach?

— Jak możesz tak mówić? — Była najwidoczniej zbulwersowana. — Kto cię dziecko nauczył takich manier? Nic dziwnego, że w kosmosie byliście postrachem.

— Manier? — Tym razem to ja byłam zaskoczona. — Kobieto, nie jestem Ziemianką i nie wiem, jak wy tu żyjecie, ale na mojej planecie najwidoczniej żyło się inaczej. Żyło...

Zasępiłam się. Nie żyło się dobrze. Wtedy nie wiedziałam, choć sama lekko nie miałam od początku. Inni mieli gorzej. Taki na przykład Repperowi musiał kraść, bo matka miała ledwo na jedzenie, przymierali głodem. Na prowincji panowała bieda, której nie doświadczyłam, nim nie znalazłam się na więziennej planecie.

— Saiyanie są urodzonymi wojownikami — odpowiedziałam w końcu z dumą. — Ci, którzy się nie nadają do tego, zajmują się organizacją zaopatrzenia na planecie.

— To nie wszyscy walczą?

— Członkowie niższej kasty, z resztą ktoś musiał się tym zajmować. — Wzruszyłam ramionami.

— Och, a myślałam, że... — Ugryzła się w język.

— Co? — burknęłam z irytacją. — Mów.

Nie podobało mi się, że traktowała mnie jak dziecko. Nie mogła mnie mierzyć ziemską miarą. Dawno temu przestałam być smarkiem, ale co ona mogła o tym wiedzieć?

— Niewolnicy, to znaczy... Nie mieliście niewolników? — bełkotała w pośpiechu, jakby chciała, bym przynajmniej połowy nie zrozumiała. — No wiesz, myślałam, że tak podłe istoty wysługują się innymi rasami w brudnej robocie i takie tam.

— Podłe — Powtórzyłam po niej, zapatrując się w szybę. — Może nie ułożeni, może nie dobroduszni, ale podły to był Freezer.

— Twój brat także. — rzuciła, ściągając usta. — Chciał nas zniszczyć.

Szczerze miałam w nosie, co o nas myślała, z resztą taka była nasza natura, styl życia. Nie ja ustalałam zasady.

— Wiem. — Kolejny raz wzruszyłam ramionami. — Byliśmy najemnikami Freezera. To była nasza praca. Chcieliśmy przetrwać.

Kobieta tylko westchnęła, najwyraźniej mając dość rozmowy z dzieckiem morderczego ludu. W milczeniu prowadziła swój pojazd, a ja w tym czasie obserwowałam to, co znajdowało się na dole. Miasta duże, małe i jeszcze mniejsze, bądź pojedyncze domostwa. 

W końcu dotarliśmy do domu Bulmy, który był nad wyraz ogromny i żółty jak słońce. Znajdował się w ogromnej metropolii. Był on w kształcie kopuły z mnóstwem okrągłych okien, a na jego szczycie widniał granatowy napis Capsule Corporation. Gdzie okiem sięgnąć była zieleń, drzewa o przeróżnych kształtach, które lekko drgały na wietrze, zupełnie nie przejmując się o losy planety.

Zaraz po wylądowaniu wyskoczyła z dzieckiem, uprzednio je odpinając, tak szybko, że ledwo za nią nadążyłam wzrokiem. Naprawdę spieszyła się do drugiego półsaiyanina.

— TRUNKS! Nic ci nie jest?! — wrzeszczała, nie przejmując się niezadowoleniem syna.

Przebiegła niemal przez Vegetę, byleby wyrównać się, ze starszą wersją swojego dziecka. Z tą mogła nawiązać konwersację, a nie wysłuchiwać niemowlęcego bełkotu. Podeszłam do swojego brata, który całkiem nieźle trzymał się na nogach, choć ogólny wygląd zdradzał od razu, że skopano mu tyłek. Zastanawiałam się przez chwilę co powiedzieć.

— Witaj bracie. — Wyszczerzyłam do niego zęby. Musiało wyglądać to przesadnie.

Sam widok jego osoby wprawiał mnie w dobry nastrój. Wciąż nie potrafiłam uwierzyć, że tu był, mówił do mnie, żył. Jego mina nie podzielała mego entuzjazmu.

— Witaj. — Jego usta drgnęły w nieporadnym grymasie częściowo przypominającym uśmiech.

Nie przywidziało mi się. Chciał i nie chciał tego robić. Może jednak nie pamiętał jakie to uczucie? Może jego dobre cechy gdzieś przepadły, wraz ze śmiercią Saiyan ponad cztery lata temu? Chciałam wierzyć, że jednak nie.

— Powiedz mi, bo tam na górze to wszystko widać inaczej, a raczej nic nie widać. — Podeszłam bliżej. — Ten cały Komórczak jest potężny? Naprawdę nikt nie może się z nim równać?

Vegeta nie wypowiadając ani słowa niemal niedostrzegalnie potaknął, mając rozgoryczoną minę. Nic dziwnego, dostał mocno w kość. Znowu. Przełknęłam w ciszy rosnącą gulę. Starałam się do niego jakoś dotrzeć, ale nie rozgniewać. Był skandalicznie wybuchowy i nieprzewidywalny. Nawet przed oczami stanęła mi scena, gdy wali mnie pięścią w gniewie. Musiałam nauczyć się reagować.

—    Muszę wznowić trening. — Zacisnął wściekłe pięści.

Dostrzegałam rozdrażnienie z jego strony i to upokorzenie, jakie kryło się w jego oczach. Pamiętałam, że zawsze był dumnym Saiyanem, a drugi raz dostał po dupie na moich oczach. Zraniona duma była dla niego największą przegraną. Dał się wciągnąć w bardzo niebezpieczną grę.

— Tam, na górze? — zapytałam zdumiona, wskazując jednocześnie palcem na niebo.

— Tak — warknął krótko.

— Ja też chcę walczyć! — Niemal podskoczyłam.

Bardzo chciałam mieć możliwość sprawdzenia się w boju, byłam tego pewna jak jeszcze nigdy. Nie miałam jeszcze żadnego przeciwnika, z którym mogłam sobie po prawdzie poradzić samodzielnie. Pragnęłam w końcu podjąć się jakiegoś wyzwania. Poczucia tej adrenaliny, jaka płynęła z walki. Może i poczuć się jak napastnik, a nie jak ofiara? Być kimś, na kogo nie patrzą z góry... Być częścią brata.

— Nie ma mowy, Saro. — Nie spodobał mu się mój pomysł. — Nie będziesz walczyć. Nie jesteś do tego przeszkolona.

— Jak to nie? — Wydęłam obrażona usta. — Jestem Saiyanem! Walkę mam we krwi! Nie jestem tą samą malutką dziewczynką, którą zostawiłeś w komnacie w dniu wylotu!

— Czy ty siebie słyszysz? — rzucił wściekle pytaniem. —Zabiłaś kiedykolwiek kogoś silniejszego od siebie? W ogóle miałaś do czynienia z tym całym syfem? — westchnął ciężko. – Coś ci się stanie i tego nie odwrócę.

Gdzie on był, do cholery, kiedy coś mi się działo?! Dodoria niemal na moich oczach zabijał matkę i ojca, ledwo uszłam z życiem, znosząc ciężkie katusze i upokorzenia, a on mi mówił, że mogłoby coś mi się stać?! Było mi to naprawdę wszystko jedno czy zginę teraz, czy później. Chciałam w końcu móc wyładować swoją frustrację i rozgoryczenie, a tu nadarzyła się nie lada okazja. Chciałam wreszcie coś osiągnąć.

— Nie bądź śmieszny, Vegeta — parsknęłam mu w twarz. — Jestem saiyańską księżniczką i niestraszna mi walka, a tym bardziej śmierć. Nie po tym, co przeszłam.

— Nikt nie jest gotowy na śmierć. — Zauważył ponuro.

— Doprawdy? — Przewróciłam oczami. — Ktoś, kto ociera się o śmierć, na pewno się jej nie boi. Wiem z doświadczenia. Pragnęłam jej wielokrotnie.

Śmierci bałam się na początku, później miała być wybawieniem, które nigdy nie chciało nadejść. Domyślałam się, że i jemu mogło się to przydarzyć, ale nie zamierzał o niczym wspominać. Jakby oznaczało to, że był gorszy, a może niewart swojej rangi? Zresztą, jakie to teraz miało znaczenie? Nasza rasa praktycznie nie istniała. Ba, nawet nie miałby kto go ocenić w skali saiyańskiej zajebistości. Westchnęłam ciężko. On we mnie dostrzegał słabeusza, a siebie za nic nie chciał zmieszać z błotem.

Tego wieczoru pod dachem nietuzinkowej Ziemianki długo rozmawialiśmy o rzeczach mniej istotnych. O głupich przygodach czy potyczkach słownych z nieistniejącą już armią Changelinga. Książę na szczęście uważał, że muszę wziąć się ostro za trening, jeśli chcę kiedykolwiek zmierzyć się z silnym przeciwnikiem. Miał nadzieję, że będzie mógł doglądać rezultatów po wygranej z cyborgami. Ważne było, bym potrafiła się bronić. Tu nie było mowy o sprzecznych interesach. A jednocześnie nie dopuszczał do siebie możliwości, bym sama się z nim skonfrontowała. Jeżeli on miał polec, mój los był również policzony. Aczkolwiek najważniejsze w tej chwili było, że mogłam wejść do sali treningowej na pół roku, a potem sam wziąłby się za mój trening.

Szybko zasnęłam, szczerze to nawet nie wiedziałam kiedy. Pierwszy raz w łóżku od paru lat… Od wylądowania na Ziemi. Prawdopodobnie mój mózg się wyłączył po wszelakich atrakcjach. 

Z samego rana po obfitym śniadaniu w domu Bulmy wyruszyliśmy z Trunksem do rajskiego królestwa, by przywitać Son Gokū i Son Gohana. Byłam wypoczęta jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Nie miałam żadnych snów. Nic nie zmąciło tego nienaturalnego spokoju. Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek czuła się tak... dobrze.

Na miejscu był Szatan i Tenshin tak jak dnia poprzedniego. Zanim jednak tam dolecieliśmy, w urządzeniu do przekazu obrazu zwanym na Ziemi telewizją mogliśmy obejrzeć wiadomość od samego cyborga, który nad wyraz był zafascynowany swoim występem publicznym. Miałam okazję zobaczyć jego przebrzydłą facjatę w perfekcyjnej formie, o której wspominał wcześniej, nim Vegeta mu na to pozwolił. Na sam widok można było się wzdrygnąć. W ciele potwora-robaka widniała niby doskonała twarz. Przypominała nawet ludzką. Czy był to efekt wchłonięcia istot do ludzi podobnych?

— Niech ten kretyn w końcu stamtąd wychodzi! — warknął książę po dziesięciu minutach od przybycia. — Nie mam czasu!

— Nie ty jesteś następny. — Wszedł mu w słowo Piccolo. — Jak oni wyjdą, ja wchodzę.

— Tylko super wojownicy mają prawo tam trenować — odszczeknął Vegeta.

Szatan spojrzał na niego gniewnie, po czym prychnął. Widać było, że nie tolerowali się specjalnie. Saiyanin nerwowo przebierał nogami. Dosłownie paliło mu się wejść raz jeszcze do tajemniczej komnaty.

— Tak dla twojej informacji nadęty baranie w tej sali mogą trenować wszyscy, których tam wpuszczę, ponieważ to ja — szczególnie nacisnął na ostatnie słowo — jestem obecnie Wszechmogącym.

Mężczyzna tylko prychnął, marszcząc nos, po czym odwrócił się od przedmówcy plecami. Skrzyżował ręce na torsie, podgryzając dolną wargę. Po sprzeczce wojowników długo nie czekaliśmy na powrót Saiyanów.


W końcu pojawili się na zewnątrz, po głosach słysząc, że z zadowolonymi minami. Gdy nasza piątka dotarła do wyjścia, stanęła jak wryta, dostrzegając kolosalne zmiany nie tylko w ojcu, ale i jego synu.

— Śniło mi się, że Komórczak nadal żyje — powiedział Son Gokū, schodząc ze stopni. — Ciekawi mnie, co się wydarzyło pod naszą nieobecność.

Oboje byli w stadium tego super wojownika, o którym tak marzyłam. Przeszli przez wrota nie wracając do formy podstawowej, co podobnież oznaczało, że tacy zostaną na zawsze. Miało to na celu oszczędność czasu podczas walki na transformację. Musiałam się zgodzić, na trafność, jednak na stałe nie chciałabym być złotowłosą. Może przyzwyczajenie?

— Ale jestem głodny! — Rozciągnął się Saiyanin leniwie, po czym pogładził brzuch.

Namekanin przewrócił oczami na tę słowa, zastanawiając się głośno, czy ci dwaj cokolwiek jedli podczas turnieju. Nie miałam pojęcia, jak tam jest i czy jest co zjeść. Nie było okazji rozmawiać z ich poprzednikami.

Momo przygotował ogromną ucztę, zapraszając do niej wszystkich gości pałacu. Ci dwaj Saiyanie jedli jak szaleni. Jakby naprawdę dawno nie jedli. A podobnież mieli tam zapasy, na co najmniej trzy dni, czyli jak trzy lata tam. Zaśmiałam się pod nosem, przypominając sobie, jak to było na Vegecie, gdy król organizował uczty. Zebrani Saiyanie w pałacu niemal bili się o każdy lepszy kęs. Wtedy tego nie rozumiałam, było śmiesznie. Zaraz mina mi zrzedła. Nie wszyscy mogli być na tej uczcie. Bili się, bo nie wiedzieli, kiedy kolejny raz będą mieli okazję do takiej strawy. Ostatecznie musiałam przyznać, że na tej planecie potrawy były o niebo lepsze, więc pewnie i to sprawiało tę nieodpartą pokusę obżarstwa po sam korek.

— Jak na mój gust są zbyt rozluźnieni — mruknął Vegeta, przegryzając powoli mięso.

— Może czują się na siłach? — Wzruszyłam ramionami. — To źle?

Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, gdyż nie znałam tych istot, ale po słowach Vegety zaczęłam się bacznie przyglądać super Saiyanom i faktycznie zdawali się nazbyt wyluzowani. Zupełnie jakby zapomnieli, że tam na dole grasował stwór posiadający nie tylko swoją moc, czy komórki i techniki obrońców Ziemi. Teraz również wszystko, co sobą reprezentowały do tej pory niepokonane bliźniaki. O tym jednak nie mogli wiedzieć. Szatan nie omieszkał poinformować o wszystkim Saiyan. Musiał także nadmienić o nadchodzącym turnieju, który miał się odbyć za dziewięć dni, dokładnie w samo południe. Zapowiadał się bardzo intensywny czas. Pełen potu, bólu i ogromu determinacji. Nie zamierzałam stać z boku.

Gdy skończyłam posiłek, przetarłam usta zewnętrzną częścią dłoni, po czym wstałam i ruszyłam do wciąż tajemniczych dla mnie krawędzi Boskiego Pałacu. Nie długo po tym dołączył do mnie Son Gohan. Zanim jednak to uczynił, wyczytałam jego energię, chcąc ją poznać i zapamiętać. Była w odcieniu intensywnego błękitu niczym kojąca bryza morska. Bardzo spokojna i niegroźna.

— Jak to zrobiłeś, że jesteś złotowłosy? — Od razu zapytałam, gdy zrównał się ze mną.

Spojrzał na mnie, delikatnie się uśmiechając. Nie miał w sobie tej podejrzliwości co na początku. Ja się nie zmieniłam w ten czas, a on zdawał się zachowywać, jakby wiedział więcej.






Serdecznie zapraszam na odcinek bonusowy