Sara musiała umrzeć i umarła; Krótko po opuszczeniu inkubatora. To były słowa króla, Vegety III. Słyszałam je wtedy. Słyszałam je prawie w każdym swoim koszmarze. Nie tylko w nocy. Może to i lepiej? Nie miałam pojęcia, co by się ze mną stało, gdybym jednak przyznała się do swego pochodzenia. Skoro nie mieli oporów w zlikwidowaniu pary królewskiej, ja tym bardziej musiałabym zniknąć. Jeszcze spróbowałabym wyjawić swemu bratu, co zaszło na naszej planecie naprawdę. A tak wszechświat został okłamany. W obecnej sytuacji nie planowałam z nikim dzielić się prawdą. Życie było mi zbyt drogie. I chęć odnalezienia ostatniego członka rodziny. Na świecie nie było nikogo, kto by potwierdził moją tożsamość poza Natto i Vegetą. Syn Nappy nie zamierzał mnie wydawać. Jego ojciec był od lat opiekunem mego brata, a później towarzyszem broni. Ocalałe dzieciaki mnie nigdy wcześniej nie spotkały. Nie należały do elitarnych rodzin i mieszkały w koloniach.
Czas na niewolniczej planecie płynął, a ja nie mogłam być księżniczką niedobitków. Nim jednak opuściłam statek matka wraz z Repperem Natto wyszeptał, że czas zacząć posługiwać się innym imieniem. Obawiał się, że gdy tylko Changeling i jego cała szemrana klika dowie się, kim tak naprawdę byłam, mogliby zgotować mi coś gorszego niż śmierć, którą do tej pory dane mi było oglądać. Nie pytał mnie o zdanie, nie dał szansy samej zdecydować, dla niego byłam tylko małym szczeniakiem, którego trzeba ocalić przed zagładą. Rzucił szybkim Ragine* do ucha, a potem go zabrali. Raigne... Chwilę mi to zajęło, nim pojęłam, iż tak miałam od tamtej pory na imię.
Od czasu pojmania minęło dużo czasu, a mimo to gniew i ból się nie pomniejszał. Planeta, na którą mnie zesłano, nie pomagała. Rósł jak grzyby po intensywnym deszczu. Pobratymiec, który ocalał, potajemnie próbował mnie szkolić. Widząc moją nieporadność, wiedział, że jeśli nie nauczę się być wojowniczką, moje szanse spadną do zera. On planował ucieczkę z tego miejsca i tylko po to byłam mu potrzebna. Nie interesowało go, kim byłam, gdzie do tej pory przebywałam. Uważał, że skoro razem wylądowaliśmy w tym bagnie, mogliśmy sobie pomóc wzajemnie.
Niezliczoną ilość razy wspomagałam pobratymca w przemycaniu wszelakich przedmiotów. Wielokrotnie byłam zmuszona oddać mu swoją skromną porcję jedzenia. On się ze mną w ogóle nie patyczkował. Byłam zwykłą smarkulą bez żadnego przygotowania bojowego. Zwyczajnie był silniejszy. On, w przeciwieństwie do mnie wiedział, jak posługiwać się energią; Potrafił latać, może nie zbyt majestatycznie, ale jednak. Godziłam się na wszelakie poniżenia, byleby przetrwać. Jeśli w ten sposób miałam do czegoś dojść, a on mógłby mnie stąd wyciągnąć, byłam gotowa na wszystko. Chciałam po prostu uwolnić się z tego potwornego miejsca i odnaleźć brata. Musiałam zapomnieć o królewskiej krwi i poddać się dzieciakowi z kasty robotniczej.
Niestety kilka miesięcy po naszym osadzeniu na więziennej planecie Repper wdał się w bójkę podczas kradzieży i przypłacił to życiem. Zostałam zupełnie sama. Przepłakałam wiele dni i nocy, będąc pewną, że zostanę tutaj już na zawsze. A może któregoś dnia ktoś poderżnie mi gardło albo zwyczajnie upuści głaz na mą głowę? I tak miało się stać. Gdy deszczowego dnia przybył po mnie najokrutniejszy ze stworów, jakie do tej pory poznałam — Dodoria. Prowadził mnie nie tylko na przesłuchanie, ale i egzekucję. Wtedy coś we mnie pękło. Nie chciałam umierać i choć wiedziałam, że nie mam szans to i tak się postawiłam jego ludziom. Chwila, w której pokazałam swoje wojownicze zalążki, uratowała mnie przed szybką śmiercią, jednocześnie skazując, na comiesięczne tortury, z których ledwo wychodziłam z życiem. Dokuharianina* to bawiło, a ja coraz bardziej żałowałam, że nie miał zamiaru się nade mną ulitować i wysłać na tamten świat. Różowy potwór był pewien, że należę do rodziny królewskiej. Złapał mnie przecież feralnej nocy w sali tronowej. Nie miał jednak potwierdzenia i żył samymi domysłami.
O dziwo za każdym razem, gdy wracałam do zdrowia po bestialstwie jeżozwierza, byłam wytrzymalsza i kolejne męki stawały się dłuższe i jednocześnie boleśniejsze. Budził się we mnie wojownik, czułam to, choć nie potrafiłam ukierunkować tego, co wyczuwałam. Brakowało mi przewodnika. Po iluś tam razach zrozumiałam, że skoro żyłam, musiałam wreszcie wyrwać się z tego błędnego koła, nawet jeśli na samą myśl miękły mi nogi ze strachu. Gdzieś tam tliła się w głowie myśl, że gdzieś tam pojawiła się szansa i powinnam ją wykorzystać. Być może któregoś dnia mogłabym stać się tym elitarnym wojownikiem, o którym zawsze marzyłam.
Obiecałam sobie, że za nic w świecie nie podam mu swego prawdziwego imienia. Zrozumiałam to, gdy usłyszałam urywki rozmów podwładnych potwora. Bałam się, że jeśli dowiedzą się, z kim mają do czynienia, ucierpi na tym Vegeta. Na samą myśl też truchlałam. Księżniczka Sara musiała umrzeć. I tak by umarła, ale na oczach swego krewnego. To było pewne. Zresztą i tak nikt mnie nigdy nie szanował, poza księciem. Dla niego musiałam zamilknąć na wieki.
Po wielu nieprzespanych nocach, po kolejnych regeneracyjnych kąpielach druga ręka Freezera wreszcie dała mi spokój. Zostałam zesłana na kolejny statek, gdzie stacjonowała świeżo zwerbowana i obiecująca młodzież. Mięso armatnie do prostych misji. Byłam szczęśliwa, gdy okazało się, że i on tam mieszkał. Byłam pewna, że już więcej się nie spotkamy. Chociaż rzadko mieliśmy okazję się zobaczyć, to byłam spokojniejsza, wiedząc, że jest gdzieś w pobliżu, albo zwyczajnie on sam wie, gdzie się znajdowałam. Gdyby tylko spotkał gdzieś księcia, poinformowałby go. Natto powziął sobie szkolenie mnie, a kapitan statku Tako* na to przystał. Miał on wielką głowę w kolorze fioletu przypominającą balon zakończoną ośmioma mackami. Nie chciał mieć na pokładzie smarkacza bez żadnego przeszkolenia. Zgodził się tylko dlatego, że byliśmy pobratymcami, a ja tylko przy nim nie truchlałam przy każdym bliżej nieokreślonym dźwięku.
***
Nadszedł dzień, w którym mieliśmy powitać bardzo specjalną armię. Podobno najlepszych z najlepszych. Byli bowiem to ulubieni wojownicy Freezera. Wzywał ich tylko do beznadziejnych przypadków. Nie zajmowali się byle czym. Los chciał, że kończyło im się paliwo i musieli się zatrzymać na naszym frachtowcu.
Przed przybyciem dotąd nieznanej mi piątki statek musiał błyszczeć. Jakbyśmy co najmniej witali Changelingi na pokładzie. Oni na szczęście woleli rozmawiać z tutejszymi kapitanami przez międzygwiezdne komunikatory, na których w ogóle się nie znałam. Wreszcie, po co mieli sobie zawracać głowy jakimiś smarkaczami na szkoleniu? O ile w dni powszednie szkolenia były znośne, nawet z tą nieudolną próbą traktowania nas jak nic niewarte śmiecie to napięta atmosfera tuż przed lądowaniem pięciu kapsuł była wręcz wybuchowa. Jednak wciąż najbardziej ze wszystkich istot na świecie bałam się różowego Dokuharianina. Nikt inny nie potrafił tak namieszać mi w głowie i doprowadzić do obłędu. Jedynie czego nie potrafił to wyciągnąć ze mnie prawdy. Tylko dlatego, iż za bardzo bałam się o życie brata.
Staliśmy na korytarzach pod ścianą jak manekiny wystawne, ale tak właśnie sobie zażyczyli nasi goście. Oczekiwaliśmy przylotu armii specjalnej, jakby co najmniej władcy galaktyk mieli do tej kosmicznej dziury zawitać. Rozciągnięci byliśmy od śluzy z lądowiskiem, aż po sam mostek tutejszego kapitana. Dziwnie się prezentował na tle dwunożnych istot. Jego macek nie można było lekceważyć. W dodatku był najlepszym pilotem, jeśli chodziło o myśliwce. Potrafił sobie poradzić w naprawdę ekstremalnych warunkach. Tak przynajmniej gadano na pokładzie.
Sterczałam gdzieś w pod koniec sznura tego idiotycznego pokazu. W chwili, gdy wojowie zbliżali się do mostku Tako, ludzie szeptali i prostowali się niczym struny, chcąc pokazać jak najmocniej wytrenowane klatki piersiowe. Ja miałam w nosie, co o mnie pomyślą. Nie chciałam, by się mną ktokolwiek interesował. Miałam ochotę zaszyć się w starym magazynku pod maszynownią i kolejny raz spróbować nawiązać kontakt z Natto, który jakiś czas temu wyleciał na misję. Nie mogłam wywoływać księcia, to byłoby zbyt podejrzane. Zdążyłam się nauczyć, że podsłuchy są wszędzie, a zwłaszcza w eterze. Jeśli chciałam przeżyć, musiałam pozostać nikim ważnym.
Byłam głodna, a wizytacja się okropnie przeciągała. Sterczenie jak kołek stało się potwornie wyczerpujące. Wreszcie najlepsi z najlepszych pojawili się na horyzoncie. Sapnęłam ciężko, opuszczając przy tym głowę. Dopiero gdy byli w miarę blisko dostrzegłam, że wyrywkowo zaczepiali rekrutów. Jeszcze jakieś pół godziny i będziemy wolni...
Pytali uczniaków o siłę bojową, o pochodzenie, o jakieś inne pierdoły. W głowie miałam zupełnie inne rzeczy. Większość czasu zaciskałam pięści i powieki, wyczekując końca całej farsy. A teraz gdy wreszcie byli blisko ciężko było mi wziąć się w garść. Głód i zmęczenie dawało się we znaki.
Nim jednak wielcy wojownicy przybyli na frachtowiec wybadałam teren. Chciałam wiedzieć o nich jak najwięcej. W końcu należeli do najgroźniejszej ekipy Freezera. Jeśli kiedykolwiek chciałabym go obalić, najpierw byłabym zmuszona zmierzyć się z nimi. Pierwszy minął mnie Ginyū, lider zespołu, od którego pochodziła ich nazwa — Zespół Ginyū. Cała załoga wywodziła się z różnych planet i galaktyk, co od razu było widać. Przewodzący drużyną był wysoki, fioletowy, o niezwykle chropowatej skórze, przynajmniej z wyglądu. Na łysej i pełnej grubaśnych żył głowie miał dwa wielkie sterczące na boki czarne rogi. Mówiono, że to czyste zło i praktykował diaboliczne sztuczki.
Kolejny, który mnie minął, miał niebieskie zabarwienie skóry, która była pokryta ogromną ilością paskudnych wybrzuszeń. Ten miał na imię Bāta. Wołali na niego siła piekielna, podobno był najszybszy z całej drużyny, oczywiście zaraz po swym kapitanie i Freezerze. Miał ogromne czerwone ślepia pozbawione źrenic i coś na kształt chitynowego pancerza na czubku głowy. Zapewne dzięki temu miał łeb jak skała. Wojownik zaczepił kogoś z siedem osób dalej.
To wciąż nie był koniec.Zacisnęłam szczęki, gdy kątem oka dostrzegłam kolejną postać. Był to humanoid o podobnej budowie ciała co ja. Ten sam kolor skóry, tylko jego wzrost... Był olbrzymem o rudej, kędzierzawej czuprynie. Tego musieli zwać Rikūmu. O jego sile krążyły wręcz legendy, ale i o braku mózgu. O także nie zainteresował się moją osobą. Zaczynałam być spokojniejsza.
Następny był zgniłozielony kurdupel o naprawdę paskudnym wyglądzie. Cztery pary oczu potrafiło wprawić w zakłopotanie. Nie był nawet specjalnie wyższy ode mnie. Przy nim wyglądałam jak zagłodzony szkielet. W jego przypadku nie o siłę chodziło a o umiejętności. Basjanin. O tej rasie uczyłam się w domu. Planeta Bas, z której pochodził, należała do Kosmicznej Organizacji Handlu. Mieszkańcy potrafili zatrzymać na krótką chwilę czas i naprawdę namieszać. Przy nim nie warto było kombinować, jeśli tylko wyczułby szwindel... Nawet nie zauważyłabym, kiedy zadałby śmiertelny cios. Na takich trzeba było uważać. Jego imię brzmiało Gurudo. Zaczepił dzieciaka, który stał trzy osoby przede mną. Zacisnęłam powieki z obawy, że spotkam się z jego bocznym okiem, którym co jakiś czas skanował teren. Na moment stanęło mi serce, gdy zwolnił podczas wymijania mnie.
Wreszcie na horyzoncie pojawił się ostatni wojak — Brenchjanin. Ten żołnierz miał długie i gęste białe jak śnieg włosy, które kontrastowały z soczyście pomarańczową skórą. Zastanawiało mnie czy jego krew była zatem innego koloru, czy jednak zlewała się z ciałem. W swoim życiu spotkałam kilku jego pobratymców, którzy także służyli na tym statku, ale każdy z nich miał niebieski kolor skóry. Ten był pierwszym o tej barwie. Po prostu miał inne zabarwienie. I on mnie ominął. Szczęśliwa, że już po wszystkim zapatrzyłam się na ten krzykliwy wygląd i zabawnie lekki chód. Uderzający był także jego kwiecisty zapach, zupełnie niepasujący do funkcji, jaką sprawował.
Odkaszlnęłam, gdy do gardła dostał się gryzący aromat. To wystarczyło, by mężczyzna się zatrzymał. Momentalnie zlałam się potem. To nie tak miało wyglądać, ale jeszcze nie wszystko musiało być stracone, prawda? Musiałam wytrzymać.
Wojownik podszedł bliżej, a następnie zgiął się w pół na wyprostowanych nogach, by zniżyć się do mojego poziomu. Jego bujna czupryna zgrabnie spłynęła po równie białych naramiennikach. Usiłowałam patrzeć w jeden punkt, by zająć myśli i nie zdenerwować pomarańczowoskórego, który chyba jako jedyny nie wyglądał tak przerażająco. Miałam nadzieję, że nie zauważy mojego tchórzostwa. Starałam się być posągiem, ale czy wystarczająco?
— Hej, Jīsu! Co się tak ociągasz? — zawołał ktoś w oddali. — Wielmożny Freezer oczekuje na raport.
— Już, już, zaraz — mruknął pod nosem, wciąż bacznie mnie obserwując. — Zaraz dołączę!
Serce waliło jak szalone, jeszcze chwila i miało mi eksplodować, czułam to! Było mi potwornie gorąco, a on wciąż na mnie zerkał. W dodatku nogi zaczęły się pode mną uginać.
— Co tu robi taki smark jak ty?
Milczałam jak zaklęta. Ciebie tu nie ma, ciebie tu nie ma! Zaraz odejdziesz. Nic jednak podobnego się nie działo. Im dłużej to trwało, tym czułam, jak łzy zapełniają moje oczy. Jeszcze chwila i miałam mrugnąć, tym samym okazując swój strach. Ktoś obok mnie szturchnął, gdy kolejne dwa razy Jīsu zadał to samo pytanie. To sprawiło, że się zachwiałam i niefortunnie poleciałam na osobę obok, a ta na kolejną. Oboje upadli. Zacisnęłam mocno powieki, pochylając głowę, już nie bacząc na cieknące strużki.
Białowłosy zaśmiał się, a następnie oddalił. Wciąż chichocząc, powiedział coś o pokracznych smarkach i że szeregi Wielmożnego schodzą na psy. Nie miałam odwagi otworzyć oczu, w obawie, że zawróci i jednym ciosem położy mnie na zimnej podłodze, jeśli w ogóle przeżyję.
Niby nic takiego się nie stało, poza tym, że stałam się wraz z dwoma sąsiadującymi kosmitami pośmiewiskiem. A jednak był wstyd, który doskonale znałam. Ten był zupełnie inny. Tak się bałam, że nie tylko zabrakło mi języka w ustach, ale i odwagi, by spojrzeć obcemu w twarz. Podczas reprymendy okazało się, iż nie byłam jedyną, która nie spełniła oczekiwań Tako. Przynajmniej późniejsza kara nie miała być samotna.
***
Wtargnęłam do kajuty, w której sypiał Natto. Nasze drogi zeszły się ponownie. Nadal starał się w tych ciężkich czasach być moim przyszywanym bratem. Wiedziałam, że nie robił tego z dobroci serca, a głupiego obowiązku. I on miał nadzieję kiedyś odnaleźć swego ojca, a wraz z nim księcia Saiyan. Planował mnie odstawić bezpiecznie „w ramiona” brata i zyskać w jego oczach. Nie mogłam mieć mu tego za złe. Takie nastały czasy, a ja do końca nie rozumiałam tej całej polityki. Wszystko jedno, ważne, że żyłam, a on wiedział, jak mnie nakierować by było to w miarę realne.
— Witaj Es — pozdrowił mnie skinieniem głowy.
Leżał na pryczy z zamkniętymi powiekami. Jak zawsze trafnie odgadł, iż to ja go nawiedziłam. Pewno nikt inny tego nie robił, albo zwyczajnie robiłam to nazbyt często.
— Jak myślisz? — zaczęłam nieśmiało — Czy mój blat i twój ojciec jeszcze żyją?
— Tego nie wie nikt, póki ich nie spotkamy. Nic na ich temat niestety nie słyszałem w ostatnim czasie — mruknął do siebie. — Słyszałem, jaki niedawno bardzo ładny popis dałaś.
Spuściłam łeb, obserwując śnieżnobiałe buty. Nikogo nie ominęły najświeższe wiadomości. Po chwili spojrzałam na pobratymca. Wpatrywał się w okno, zupełnie jakby szukał tam jakieś odpowiedzi.
— Nic nie mów... — burknęłam cicho. — Jaki wojownik, taka opinia...
Mężczyzna zaśmiał się, usiadł i skinieniem głowy zaprosił na pryczę. Wyciągnęłam zza kamizelki otrzymanej od wojska Freezera łańcuszek, który dostałam od brata, jedyna rzecz, która wskazywała na me korzenie. Z grymasem okazującym zażenowanie usiadłam blisko okna i zaczęłam w nie spoglądać. Niedawno wylądowaliśmy na ponurej planecie, na której była bordowa ziemia, a niebo miało kolor soczystej pomarańczy.
— Kiepsko mi to wszystko wychodzi... — mruknęłam posępnie. — Żaden ze mnie wojownik...
— Brak ci doświadczenia — chciał zauważyć. — Jeszcze będą z ciebie ludzie.
— Chcę być elitalnym wojownikiem — burknęłam cicho.
— Masz okazję. Tu, w tej armii, na tym statku. Nie daj się strachowi, a pokonasz wszystkie przeszkody, Es — rzucił motywacyjnie. — Przetrwałaś na niewolniczej planecie, nie dałaś się Dodorii, a to już bardzo dużo. Różowy kat to jeden z najgorszych sukinsynów w kosmosie.
Niemal niezauważalne kiwnęłam głową do Saiyanina, po czym wróciłam do patrzenia za okno. Jeśli chciałam odnaleźć Vegetę, faktycznie musiałam wziąć się w garść. Trzeba było zrobić, jak mówił Natto. Wielki wojownik się nie poddaje. Przyglądałam się brzydkiemu otoczeniu, które w jakiś sposób przypominało mi o utraconej planecie i zrozumiałam, że czas było dorosnąć. Zacisnęłam pierścień w pięści, starając się go nie uszkodzić.
***
Dni mijały jeden po drugim, miesiąc za miesiącem. W międzyczasie okazało się, że armia Frezera postanowiła zawitać tu na dłużej. Z upływem czasu traktowałam to więzienie jako długą podróż ku doskonaleniu się. Musiałam stać się silniejsza, jeśli planowałam kiedyś uciec. W końcu doszły mnie słuchy, że statek kieruje się na planetę Namek.
Kolejny raz zawitałam w kajucie Saiyanina. Ktoś mógłby pomyśleć, że tu mieszkałam. Tylko tu czułam się bezpiecznie. Nawet moja własna, którą dzieliłam z jakimś humanoidem, nie była miejscem do przechowywania tajemnic. Nastolatek, który ze mną mieszkał, należał do tych uprzejmych donosicieli. Po wejściu do środka zdumiał mnie popłoch mężczyzny, zupełnie jakby się gdzieś paliło.
— Nie mam czasu, Es.
— Coś się stało?
— Wezwano nas do hangaru — sapnął, pospiesznie wkładając brakującego buta. — Zaraz ruszam na misję.
— Och, nie wiedziałam. Czy lecisz na ten Namek? — próbowałam się czegoś dowiedzieć.
Każda jego wyprawa była dla mnie stresująca. Nigdy nie miałam pewności czy wróci, czy mnie gdzieś w międzyczasie nie wyniosą. Tutaj, chociaż na chwilę miałam spokój od Dokuharianinskiego katowania. Chyba wszystko było lepsze od tego.
— No i tylko tyle wiem — odparł jednym tchem. — Podobno mamy przejąć jakieś kule.
— Kule? — zdziwiłam się. — Po co Changelingom jakiś kule?
— Ty się mnie pytasz, mała? Sam nie rozumiem powagi całej tej sytuacji.
A potem tylko rzucił szorstkie „odsuń się” i wybiegł z pomieszczenia, zostawiając mnie samą. Jak za każdym razem, gdy opuszczał frachtowiec, miałam obawy co do jego misji. Wiedziałam, iż był silny, ale myśl o tym, że zostałabym sama... Bez niego nie potrafiłam wierzyć w szczęście przy odnalezieniu brata. Pozostało mi czekać, aż wróci. Tak samo, jak wcześniej.
***
Od wylotu Saiyanina minęło kilka tygodni. Natto nie dawał żadnych oznak życia. Często tak było, ale tym razem martwiłam się bardziej niż zwykle. Prawdopodobnie było to związane z obecnością sił specjalnych. Wciąż napawali mnie strachem. Chyba nigdy nie miałam się do nich przyzwyczaić.
By życie nabrało powiewu, zostałam zwerbowana na jakąś mniejszą misję. Chyba sami najgorsi z wojsk zostali wysłani. Ktoś nawet powiedział, że to taka eliminacja słabego ogniwa. Obawiałam się, że będzie to jakaś rzeź rodem z Vegety i zginę. W końcu mogłam podzielić los planety. Lepsze było to niż siedzenie w nieswojej kajucie i chowanie się przed wszechświatem.
Wraz z dużą ilością żołdaków wyruszyłam na swoją pierwszą prawdziwą wyprawę. Chociaż odkąd opuściłam pałac, moje życie zamieniło się w jedną wielką ekspedycję. Poza domem jedynie najdłużej zabawiłam na więziennej planecie. To był mój pierwszy obóz przetrwania. Chociaż tam zdecydowanie było lepiej, niż gdy główny nadzorca umawiał mnie na widzenia Dokuharianinem. Wtedy ewidentnie chciałam umrzeć, ale on nigdy mi na to nie pozwolił. Wyłączną rzeczą, jaka mnie trzymała wśród żywych to chęć odnalezienia księcia Saiyan — jedynej istoty, która była ze mną od początku, która pokładała we mnie nadzieje, nie spisała na straty.
Natto wiele razy walczył u boku ludzi jaszczura czy tego chciał, czy nie. Mówił, że trochę mu zajęło, nim zmienił myślenie i znalazł sens w tym wszystkim; Zapragnął zdobywać umiejętności bojowe, by któregoś dnia wyrwać się spod obcasa tyranii. Chciałam uczynić to samo. Wreszcie nadarzyła się okazja do misji. Chociaż wcale nie zamierzałam nikogo torturować. Nigdy też nie miałam okazji do zabicia kogokolwiek, ale zdawałam sobie sprawę, że jeśli się tego nie nauczę, mam nikłe szanse na przeżycie, na spełnienie marzenia.
Syn Nappy pouczał mnie, że jeśli chcę być wolna, muszę stać się jak oni — bezwzględna i nie powinnam zadawać zbędnych pytań. Im mniej się wiedziało o ofiarach, tym łatwiej było tego wszystkiego dokonać. Zwłaszcza gdy przed oczami pojawiały się sceny z okupacji ojczyzny. My jako armia Changelinga mieliśmy robić, to samo co nam uczyniono.
Na pierwszej pełnoprawnej misji udało mi się uciec spod oka paru wartowników i wkroczyć w samo serce jatki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, z kim przyszło nam się mierzyć. Nie ukrywam, to było bardzo ciekawe przeżycie. Musiałam stawić czoła swym największym lękom. Dać sobie radę bez dobrego wyszkolenia to jedno, ale nie dać się później zabić „swoim”... Z początku organizacja myślała, iż byłam dezerterem. Chciałabym, ale będąc nic niewartym gówniarzem, nie miałabym szans przeżyć na obcej planecie choćby doby. Bez względu na to, co czułam, oni byli w stanie zapewnić mi schronienie. Musiałam korzystać z ich „dobrodziejstwa” i stawać się lepszą.
Tylko fakt, iż byłam dla nich tylko głupim małpiszonem, pozwolił mi kolejny raz wytrwać. Co mógł taki smark bez wyszkolenia wiedzieć o taktyce, o zasadach, i w ogóle o czymkolwiek? Brak umiejętności bojowych po raz pierwszy oznaczał przetrwanie. Chociaż czy obijanie bez przerwy gęby można było tym nazwać? To już znałam i potrafiłam jakoś wytrzymać. Lewa ręka Changelinga była znacznie okrutniejsza. I tak po nieudolnej próbie bycia wojownikiem zostałam wysłana na kolejne szkolenie. Czasem zaglądali tam specjalni wojownicy Freezera. O dziwo Gurudo nie był tak straszny, jak się prezentował, a Jīsu miał w sobie naprawdę dużo humoru. Ja jednak nie potrafiłam się przy nich rozluźnić. Zresztą z tyłu głowy zawsze wyobrażałam sobie, jak mnie demaskują, a następnie bestialsko zabijają na oczach księcia.
Minęło może jakieś pół roku od wylotu Saiyanina. Tym razem to grupa Ginyū ruszała do drogi i także na wariackich papierach. Coś musiało być na rzeczy. Obiło mi się o uszy, że Freezer miał jakieś drobne kłopoty na planecie, którą próbował zdziesiątkować. Było to nad wyraz dziwne, bo był niesamowicie potężnym władcą. Może nie miał zamiaru brudzić sobie rączek, a jego ludzie nie dawali sobie rady? A może wręcz przeciwnie, nie był w stanie być w dwóch miejscach naraz? Nie miałam szans wyciągnąć niczego od załogi w sprawie Natto. Nie tak to miało wyglądać.
Chwilami w głowie kreowałam sobie historyjki, które nigdy nie miały się wydarzyć. Chociaż nie mogłam walczyć fizycznie, to próbowałam nie zwariować i jakoś wykreować sobie świat. Bo niby jak inaczej mogłam tego dokonać? Byłam nikim. Przecież nie mogłam iść do Changelinga i stanąć przed nim wykrzykując złowrogo: Słuchaj no, ty potworze! Zabiłeś mojego brata? Wrócił on z tej całej Ziemi, czy jednak zabili go tamtejsi?
Wszystko było do bani.
Zakazana
OdpowiedzUsuń25 października 2008 o 11:36 AM
Oooo nauczyła się latać, ja też bym tak chciała!Rzecz jasna gdyby moja planeta istniała, a moich rodziców nie pozabijały by jakieś potwory. Bo gdyby tak się stało, to zdecydowanie nie miałabym tyle siły co ona.Chociaż… kto wie? Czy miałabym inne wyjście?Ona miała – śmierć. Ale to przecież żadne wyjście. Hmmm.Super notka, ciekawa jestem o co chodzi z tymi kulami.Czekam na next! Pozdro ;))
ginnypotter@op.pl
OdpowiedzUsuń2 listopada 2008 o 1:40 PM
jestem z bloga http://dragon-ball-dalsze-losy.blog.onet.pl/ weszłam tu pierwszy raz i dorazu pomyślałam że notki będą ciekawe no i sie nie pomyliłam. dodałam cie do linkow i licze ze bede informowana o newsach ja ze swej strony obiecuje to samo ^_^
angelika935@amorki.pl
OdpowiedzUsuń8 lutego 2010 o 4:53 PM
Proszę jak Sara pali się do walki ;) na pewno zdoła się jeszcze nie raz wykazać swoimi umiejętnościami.
Son Poki
OdpowiedzUsuń13 sierpnia 2012 o 10:34 AM
No NIE! NIE, NIE, NIE i jeszcze raz NIE!!!! Jak Sara nie poleci na Namek to nie spotka swojego brata!! Grrrrrrr…
Hej,
OdpowiedzUsuńkochana przepraszam, że takie odstępy czasowe, ale niestety tak wychodzi...
ale z niej wojowniczka, ciekawe o co chodzi z tymi kulami i czy Vegeta żyje...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
O kurczę, to się zaskoczyłam bardzo, bo byłam pewna, że Sara poleci na Namek razem z Freezą! A wygląda na to, że będzie musiała się jednak obejść smakiem wielkiej bitwy - tego się nie spodziewałam! No ale w końcu jest jeszcze małą dziewczyną, na kopanie dupy niegrzecznym chłopcom zawsze przyjdzie czas :D
OdpowiedzUsuńAjjj, ale jak nie będzie jej na Namek to nie spotka też Vegety?! Dobra, lecę dalej, bo mnie to nurtuje :D
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, ale z Sary wojowniczka, ciekawe o co chodzi z tymi kulami i czy Vegeta żyje...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńAhoj pani marynarz. Odcinek 6 łyknięty chociaż ten przeczytałem już z komórki. Oprócz problemów z formatowaniem przez kaprysy Wattpada to mam wrażenie że ten odcinek jest najbardziej zbliżony do oryginału bo był po prostu dużo słabszy. Mimo to fajnie zobaczyć postępy Sary. No i odcinek daje czytelnikowi więcej kontekstu kiedy się całość dzieje. Aż człowiek się zastanawia kiedy Sara spotka brata i co ważniejsze w jakich okolicznościach. przekonamy się w następnych odcinkach.
OdpowiedzUsuńObiecuję, że któregoś dnia naprawię te początki, przynajmniej te mocno kulawe. 🙈 Sobie również 😭 Bardzo ubolewam nad jakością początku, zwłaszcza gdy gryzie się z obecnymi odcinkami. Już niedługo, niedługo podniesie się poprzeczka! 🫣
Usuń